Prowincja absolutna, czyli pogranicze
Czy można zidentyfikować prowincję? Czy da się zdefiniować to pojęcie?
Żeby istniała prowincja, musi istnieć Centrum, z którego, jak promień światła, wyłania się prowincja. Ale jak być prowincją w wielocentrycznym świecie? Najłatwiej powiedzieć, że każda prowincja – to przecież kategoria wewnętrzna, kategoria, która zależy od konkretnego człowieka. Sam sobie wybierasz, czy jesteś, czy żyjesz na prowincji czy jednak nie. Jak w każdym banalnym blablabla w takim stwierdzeniu tak naprawdę jest dużo racji i prawdy.
Kiedyś jeden z moich przyjaciół użył genialnej definicji prowincji – to miejsce, gdzie nie dociera zasięg żadnej sieci komórkowej. Czyli gdzieś w górach, na słabo zasiedlonych terenach czy w rejonach nieprzydatnych dla życia człowieka. W Czarnobylu czy w środku pustyni. Pod pewnym względem uważam taką definicję za pożyteczną, ponieważ sam zastanawiam się nad tym, jak najlepiej zrozumieć ten fenomen. Jeżeli, na przykład, wziąć państwo, w którym Centrum – to stolica, to im dalej od tego Centrum, tym mocniejsza jest prowincja. Innymi słowy, tam, gdzie kończy się zasięg władzy Centrum, tam, gdzie kończy się zasięg krajowych sieci komórkowych – tam też jest koniec Systemu, o którym mówimy, tam jest prowincja absolutna, czyli pogranicze. Rzecz jasna, że to tylko jeden z możliwych przypadków, ale właśnie przy nim chcę pozostać, bo mam swoje własne doświadczenie pogranicza.
Urodziłem się w łotewskiej Rydze, ale nie zagranicą. Jestem Ukraińcem, urodziłem się w Rydze, ale w mojej rodzinie nigdy nie traktowano tego jako coś niezwykłego, jako zagranicę. Natomiast zagranica była bardzo blisko, o 15 minut jazdy samochodem od mego rodzinnego Winogradowa na Zakarpaciu. Położona tysiąc kilometrów na północ Łotwa dla nas zagranicą nie była, a Węgry, odległe od domu o 10 kilometrów, czy Rumunia, do której z mego podwórka było 17 kilometrów – to zagranica jak najbardziej. Nie mówiąc już o takich dalekich i prawie dla nas egzotycznych krajach jak Słowacja (85 kilometrów) czy Polska (140 kilometrów). Z tego wyciągnąłem wniosek, że zagraniczność na terenie pogranicza polega na poczuciu inności, obcości i także odległości. Węgrzy i Rumuni, których spotyka się codziennie, są bardziej obcy, niż na przykład Słowacy czy Łotysze, którzy istnieją «gdzieś tam, daleko». Pogranicze w moim Winogradowie jest tak odczuwalne, bo jest pograniczem szerszym niż państwowe – przecież to jest pogranicze słowiańskie, romańskie i ugrofińskie.
Zastanawiam się, jaki jest kształt pamięci zbiorowej na naszym obszarze. Oczywiście, że wiemy, iż każdy z nas (Ukrainiec, Węgier i Rumun) mieszka tu «od zawsze», dlatego przeważnie nikt do nikogo nie ma żadnych pretensji. Wiadomo, że kiedyś sytuacja była inna (na przykład, że panowali tu Węgrzy), ale to było tak dawno, że już nie jest ważne. Natomiast jest więcej szacunku do Węgrów, bo w czasach deficytu kontrabandyści przywozili stamtąd mandarynki, serki czekoladowe, soki, sery, telewizory i takie inne, i choć czasy się zmieniły, każdy patrzy na Węgry z jakimś szacunkiem. Czego nie da się powiedzieć o Rumunii, bo tam nic nie było, i nawet po wejściu tego kraju do prestiżowej Unii Europejskiej nasz stosunek do Rumunów się nie zmienił, traktujemy ich trochę tak jak dzikusów i górali, którzy nigdy nie widzieli cywilizacji.
Co nam dało to pogranicze? Paradoksalnie, niewiele. Kilka słów, które weszły do miejscowego dialektu. Moi najbliżsi sąsiedzi, z którymi mieszkamy dom w dom, są Węgrami, ale ja i tak nie nauczyłem się języka węgierskiego (a oni ukraińskiego, tylko starsi z nich znają trochę rosyjski z radzieckich szkół). Każdy z nas ma swój kościół, gazetę we własnym języku, żyjemy obok siebie, bezkonfliktowo, ale tak naprawdę każdy w swoim narodowym getcie. Są jakieś wpływy w muzyce ludowej, którą grają na weselach, są wspomniane już tu te słówka z różnych języków, które stały się wspólne, jednak najbardziej wzbogaciliśmy jedni drugich w dziedzinie, która nie potrzebuje tłumaczenia i w której zawsze i wszyscy bez narodowych uprzedzeń wybierają to, co najlepsze – w kuchni. Kuchnia tak zróżnicowanego pogranicza jest naprawdę bogata i nawet dla innych trochę egzotyczna, bo wszystko jest w niej pomieszane na tyle, że nikt już nie znajdzie źródła.
Co do kultury wysokiej obcych na naszym pograniczu, to ona w świadomości zbiorowej niemal nie istnieje. Nie znamy ich wybitnych pisarzy, malarzy ani postaci historycznych; maksimum tego, co możemy znać, to muzyczne hity, które można usłyszeć z otwartych okien mieszkań czy samochodów. Miasto Winogradow słynie z tego, że tutaj dorastał, nauczył się grać na fortepianie i w wieku 11 lat dał pierwszy koncert wybitny węgierski kompozytor Béla Bartók, którego krytycy muzyczni uważają za jednego z trzech, obok Strawińskiego i Smetany, największych kompozytorów i reformatorów muzyki w XX wieku. Po tym koncercie, na którym zagrał już własne utwory, dyrektor gimnazjum, którego był uczniem, zachwycony talentem dziecka przekazał jego rodzinie stypendium, by wysłała chłopca na studia do Bratysławy. Sam Bartók nigdy już nie wrócił do Winogradowa i zmarł jako światowa gwiazda w USA. Ale nie wrócił też do pamięci zbiorowej, bo choć jest bez wątpienia najwybitniejszym winogradowianinem, w Winogradowie nie ma nawet ulicy jego imienia. Rzecz w tym, że w Winogradowie prawie nikt nie wie, kim był Béla Bartók i że tutaj mieszkał. Nie przyjeżdżają też do Winogradowa wycieczki Węgrów, bo w tamtejszych biografiach Bartóka pisze się, że urodził się i dzieciństwo spędził w Nagysellusz (dawna nazwa Winogradowa), obecnie na terytorium Ukrainy. Bartók to postać zagubiona pomiędzy pamięciami, językami, transkrypcjami, kulturami, starymi i nowymi nazwami miejscowości, pomiędzy, ale też nad granicami. My, Ukraińcy, nie wiemy o istnieniu i o wielkości tej postaci, Węgrzy o tym wiedzą, ale nie wiedzą, że Bartók mieszkał właśnie w Winogradowie. Mam tu na myśli pamięć zbiorową, wspólną świadomość, bo jasne, że malutkie grono fachowców-muzykologów o tym wie. W Winogradowie nie zachował się dom, w którym mieszkał Bartók, nie ma jego muzeum, jest tylko tablica na gimnazjum, gdzie dał ten słynny koncert, ale tablica w języku węgierskim, to znaczy niezrozumiała. Tak więc kuchnia pozostaje dla pogranicza ważniejsza i popularniejsza niż postać muzycznego geniusza.
Zabrzmi to paradoksalnie, ale w sporze między granicą a pograniczem, analogicznym do sporu o to, co było pierwsze: jajko czy kura, pierwotne jest pogranicze. To właśnie granice ustanawia się tam, gdzie jest pogranicze, a nie granice stwarzają pogranicze. Na przykład, w środku Berlina była najbardziej widoczna granica, mur, ochrona, żołnierze, ale nie było tam pogranicza. Z tego wnioskuję, że pogranicza są swego rodzaju kategorią stałą, która od zawsze i na zawsze przypisana jest do Jak bardzo trafnie i metaforycznie powiedział Krzysztof Czyżewski: «Pogranicze jest tam, gdzie dociera cień przygranicznego drzewa». Drzewa, dodam od siebie, które rośnie na granicy i jednocześnie oznacza miejsce tej granicy. W ciągu dnia Ziemia, a więc i cień drzewa, robi obrót o 360 stopni, i jeżeli rano cień jest po jednej stronie granicy, to wieczorem ten cień jest dokładnie po innej jej stronie. Nie mówiąc już o tym, że w nocy tego cienia w ogóle nie widać. Znaleźć swoją własną tożsamość – to wyjść z tego cienia. Poszukiwanie tożsamości polega na tym, aby wyjść z cienia i zobaczyć za nim coś obcego, obcego nie we wrogim sensie, a obcego w sensie w jak najbardziej neutralnym. Bo oni grają na skrzypkach, a my na trubach, bo oni nie pracują w sobotę, a my w niedzielę, bo w ich cerkwi nie ma pysznego ikonostasu i złota, ale są organy, a my mamy prawie barokowo bogate wnętrze, ale nie mamy organów. Dlatego my jesteśmy inni, nie jesteśmy tacy, jak oni. W większej skali – na poziomie narodów i państw – ta inność, ta obcość ustala także granice państwa – na mapach, ale także w głowach, w mentalności. Bo dzięki pograniczu i temu, że tam ustaliliśmy wspólnie swoją inność, wiemy, że Ukraińcy mieszkają do rzeki Cisy, a za tą rzeką już mieszkają Węgrzy. Zaś w cieniu przygranicznego drzewa mieszkają wspólnie i jedni, i drudzy. Właśnie tak pogranicza działają w świadomości zbiorowej i tak pomagają ustalić zbiorową tożsamość.
A ludzie? Ludzie powinni się zastanawiać, jak wyciągnąć z pogranicza i granic jak najwięcej pozytywnego, jak najwięcej korzyści i radości, od zapożyczeń w kuchni poczynając, a na handlu międzynarodowym kończąc.
Zacząłem tę opowieść od siebie i od swojego przykładu, tak samo chciałbym ją skończyć. Granica między Ukrainą i Węgrami w pobliżu mojego domu przebiega po rzece Cisie. W sierpniu łowię tam ryby, wtedy z Dunaju do Cisy wpływa na tarło ryba, która nazywa się marena. Wpisana jest do ukraińskiej Czerwonej Księgi zagrożonych wyginięciem gatunków i jej łowienie jest zakazane. A na Węgrzech wolno ją łowić. Granica między naszymi państwami biegnie przez środek rzeki. Siedzę na ukraińskim brzegu, rzucam swój spinning daleko za środek Cisy i spokojnie, bez żadnych wyrzutów sumienia łowię węgierskie ryby. Tak to jest na naszym pograniczu, na naszej prowincji.
Andrij Lubka
przełożył Bohdan Zadura