Życie na prowincji: z Lublina do Dynowa
Pełny sens słowa „budowanie” jest wtedy, gdy skojarzymy go z pojęciem „zamieszkiwanie” i wówczas przed tymi, którzy tak postąpią, otwiera się perspektywa „wzrastania”. Na czym polega owo „wzrastanie”? Zaczyna się ono niewinnie – od zamieszkania w miejscu, które wiąże się dla nas z konkretnymi wartościami lub/i korzyściami.
Krótka relacja z drogi: początek
Na dworcu PKS wsiadam do busa relacji Lublin-Rzeszów. Jest środa, siódma rano, marzec 2011 roku, od kilkunastu dni jestem dyrektorem Miejskiego Ośrodka Kultury w Dynowie. Odsypiam pracowity poprzedni dzień, bo jeszcze kilkanaście godzin wcześniej prowadziłam zajęcia na specjalności animator i menedżer kultury UMCS. W Rzeszowie wita mnie zimny poranek – to miasto od paru lat stanowi dla mnie przystanek na drodze w kierunku Bieszczadów. Zanim podjedzie autobus do Dynowa, zdążę nakarmić okruszkami z bułki wszystkie gołębie na rzeszowskim dworcu i wypić dwie kawy…
Kierowca pomaga mi dostać się z bagażami do drugiego rzędu siedzeń. Od razu zagaduje:
– Co Pani tak jeździ? W sobotę zabierałem Panią z Dynowa do Rzeszowa, pewnie do jakiegoś chłopaka Pani tak jeździ (śmieję się).
– Nie, jeżdżę do pracy. – Teraz on się uśmiecha. Doskonale wie, jak ciężko jest z pracą w małych miasteczkach na Podkarpaciu. – No tak, w Dynowie to pracy nie ma, no chyba, że w urzędzie, albo szkole.
– Nie, wie Pan, ja jeżdżę do pracy z Lublina do Dynowa. Teraz to już śmieje się na całego i przygląda mi się dokładniej, jakby badał mój poziom zdrowego rozsądku.
Dalsza rozmowa biegnie coraz bardziej swobodnie, a za oknem górki, pagórki i doliny. Widoki przyprawiają o zawrót głowy – wycieczka jak na filmach National Geographic.
Kultura domowego ogniska i zepsuty hydrofor
Dużo by opowiadać o szukaniu domu w Dynowie. „Wyczajenie” dogodnego miejsca na nocleg a znalezienie sobie przytulnego „gniazdka” do życia zazwyczaj oznacza dwie różne sprawy. I taka reguła obowiązuje również w tej historii na prowincji.
Dom był drewniany, ale miał dwie ocieplone ściany. Z daleka wyglądało to solidnie, choć trochę „obciachowo” nawet jak na prowincję. Za to w środku: piec kaflowy, trzy pokoje, przytulna kuchnia z piecem centralnym, kilka dziur w podłodze oraz kilometry małych rurek biegnących przez korytarz, które brały swój początek w bojlerze na wodę. Wyglądał on jak wielki pająk z tysiącem odnóży przyczepionych do ściany. Budził równocześnie mój lęk i podziw dla konstruktora. Rzecz oczywiście w tym, że nikt nie potrafił go obsługiwać – z samym pomysłodawcą konstrukcji na czele. Z czasem dom i ogród wypiękniał. W gronie kilku znajomych rozpoczęliśmy etap „zamieszkiwania”.
Kultura domowego ogniska pojawiła się znienacka, jakby zabłądziła w któryś z zimowych wieczorów. Okazało się, że lubi grać w scrabble, piec ciasto, zajmować się ogrodem, urządzać przyjęcia i czytać z sąsiadami na głosy „Dziady” Mickiewicza. Największy mój podziw budziło jednak jej zamiłowanie do szycia; cierpliwość w upiększaniu domu oraz nieodparta chęć organizacji wspólnych posiłków dla różnej „maści” domowników. W tym miejscu należałoby dodać, że kultura domowego ogniska zbliżała do nas, przybyszy ze wszelkich stron globalnego świata, oraz koty. Nazwaliśmy to „przyciąganiem kultur”, bo jak inaczej określić kota śpiącego w kobiecych nogach, albo sąsiada grającego Maryi Dziewicy zamkniętej w przydrożnej kapliczce melodie bałkańskich Cyganów. Czasem mówiliśmy o niej Bliska, a czasem Swoja, bo stała się częścią Nas: jak ciało albo dusza.
I tak żyliśmy, aż zepsuł się hydrofor i wielki pająk przyczepiony do ściany przestał oddychać. W sumie to nie wiadomo do dziś, co się dokładnie zepsuło. Jedno było pewne: w domu zrobiło się zimno, a wody nie było ponad tydzień. Kultura domowego ogniska marzła, chudła, a później rozpoczął się kryzys. Nie było pieniędzy, żeby wymienić zepsuty mechanizm i rozpoczął się proces przerzucania odpowiedzialności za naprawę urządzenia z jednego domownika na drugiego; czasami i na trzeciego, który pomieszkiwał w domu tymczasowo. Mijały dni – nikt nie grał Maryi, a kot przeniósł się do sąsiadów, którzy przestali nas odwiedzać. Kultura domowego ogniska całe dnie spędzała w łóżku rozgrzewając wiśniówką to, co z niej pozostało. Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia popłynęła muzyka z programu Trzeciego Polskiego Radia. Ktoś krzyknął: – „Do kitu z taką kulturą, która tylko leży i pije, może by tak potańczyć dla odmiany!?”. I choć na zewnątrz było ze trzydzieści stopni poniżej zera – zewsząd zeszli się ludzie. Tańcom i śpiewom nie było końca. I stał się cud, i byłam jego świadkiem – żeby to opisać: gdzieś jakby z dołu, od ziemi poczuliśmy ciepło. Było to coś na kształt czułości, rozmowy, myśli spokojnych i bezpiecznych. Trudno to dzisiaj opowiedzieć, ale stało się – ktoś wpadł na pomysł i wymienił zielony kabel na żółty w zepsutym hydroforze. Tym razem bez cudów, bez uderzenia ciepła – zwyczajnie odezwała się woda w rurach. I popłynęła przez ściany, podłogi – jakby krwiobiegiem. Na to ktoś krzyknął: – „rozpalcie w piecu, to pójdzie ciepło na dom” i chłopy, i baby zerwały się do życia. Dom zapłonął ciepłem i przez całą noc słychać było krążenie wody w ludziach i w drzewie.
Kultura zwana „Wszędzie”
„Wszędzie tak jest, tylko tu bardziej widać”
Tak samo jak u Nas, jest wszędzie, jedynie z tą różnicą, że to u Nas. Wszędzie jest to, co widać i nawet to, czego końca nie widać, jedynie z taką różnicą, że u Nas bardziej widać. To, co jest wszędzie, jest i u Nas, tylko u Nas to wygląda inaczej. Tak w skrócie można opisać przestrzeń kulturową naszego miasteczka liczącego ponad 6 tysięcy mieszkańców.
Wszędzie znajdziemy nosicieli kultury, siewców jej nowych wizji – tylko u Nas wiadomo, którzy to są i można ich łatwo namierzyć. Można nawet na rogu ulicy powiedzieć Takiemu a Takiemu co się myśli o tym czy o tamtym oraz dać przykładną reprymendę za to, że Ten lub Tamten zrobił coś nie tak. Tę swobodną wymianę zdań i poglądów nazwałabym „kulturą wszędzie”. W globalnym świecie taki „róg ulicy” traci znaczenie, ale u Nas, jak się wyjdzie na miasto, można załatwić wszystko i to wszystko naprawdę będzie potraktowane serio.
Wszędzie są Ci co piją, u Nas też są, tylko My ich znamy i dbamy o nich. Dbamy, żeby kultura picia była pod kontrolą. Podam przykład: lubię Pana „w czerwonej koszuli”, bo często widujemy się na dynowskich ulicach. Grzecznie się do mnie zwraca: „Dzień dobry pani, a kiedy będzie następny festyn?”, a ja uprzejmie odpowiadam: „Panie Waldemarze, dopiero za dwa tygodnie, da Pan radę”, „Dam, proszę pani, co mi innego pozostało?” – odpowiada z uśmiechem. Po tej krótkiej wymianie zdań ruszam dalej, ale jeszcze długo towarzyszy mi uczucie jakiejś dziwnej radości i, choć piszemy te projekty ministerialne, to jednak bez festynów nie mogłaby się obyć dynowska kultura i mam do tego ogromny szacunek i zrozumienie.
Jaki jest dobry przepis na udany festyn w naszym miasteczku? Tylko jeden: ciepła letnia noc nad Sanem, podłoga do tańca i oczywiście zespoły, które grają muzykę „od przedszkola do Opola” – wiązanka przebojów musi być przemyślana, najlepiej polskie utwory z dawnych lat, żeby można było też pośpiewać przy stole z sąsiadami. No cóż, można powiedzieć, że wszędzie tak jest, tylko u Nas dzieje się to naprawdę.
Kultura oddaleń i powrotów
Dotyczy ona wszystkich i wszędzie, tylko że u Nas wiąże się z pracą lub jej brakiem i Ci, którzy chcą zostać na miejscu, muszą liczyć się z wieloma wyrzeczeniami i kompromisami. Rozmawiam z Pawłem (19 lat):
– Co się dzieje, nie ma cię na żadnym spotkaniu, były już trzy próby gry na bębnach?
– Teraz nie mogę, muszę pomóc ojcu w robocie
– Człowieku bez Ciebie nie będzie dobrego pokazu!
– Nie mogę już grać, muszę wziąć się za robotę. Wyjadę stąd. Nie opłaca się tu nic robić, bo i tak nie będę tu mieszkał. Najwyżej, jak będę już miał kasę, to wrócę, ale tylko żeby mieszkać, bo okolica jest spoko i podoba mi się. Przyjedź na warsztat, to Ci sprawdzę samochód.
– No, ale jak już będziesz miał kasę i wybudujesz dom, to gdzie będziesz pracował?
– Gdzie? Gdziekolwiek, tylko nie tu, bo tu nikt się jeszcze nie dorobił.
– To co ja tu robię, po co Ja tu przyjechałam?
– Ty jesteś dyrektorem, to masz kasę, inaczej nie byłoby cię tutaj, bo jak byś to wszystko zrobiła.
– Masz rację: wszystko zależy od pracy. Ale jest coś poza nią, co cię jeszcze tu trzyma?
– Miejsce.
– Tak, miejsce.
Z każdym dniem to Miejsce widzę inaczej. Oddalam się i przybliżam. Czasem skradam się do niego po cichu, żeby tylko go nie spłoszyć, nie wystraszyć moją obecnością. I wtedy modlę się: bądź Miejsce dla mnie dobre, nie wlecz mnie za sobą ślepymi ulicami, bo co jest wszędzie i tutaj jest, tylko z tą różnicą, że tutaj to „u siebie”.
„U siebie” – wiedza i działanie zamiast rutyny i bierności
W ostatnim czasie w Dynowie udało się przeprowadzić badania, które stanowią fundament pod nowe inicjatywy realizowane przez mieszkańców miasteczka. Okazało się, że już sama rozmowa w grupie osób dobranych odpowiednim kluczem stała się dla nich inicjatywą. Do tej pory nie mieli okazji w takim gronie spotkać się i dyskutować. I choć uczestniczyłam w kilku konferencjach, debatach w kulturze – to te dynowskie spotkania, zrobiły na mnie największe wrażenie, być może dlatego, że tak bardzo były tutaj potrzebne.
W ramach Programu Dom Kultury + inicjatywy lokalne Miejski Ośrodek Kultury (termin: 02.05.2013-01.08.2013) przygotował pomysł na to, jak w krótkim czasie uzyskać wiadomości na temat potrzeb różnych grup mieszkańców, ich marzeń związanych z Dynowem, problemów utrudniających podejmowanie inicjatyw. Sposób był prosty: zaprosić mieszkańców do rozmowy w kilku grupach reprezentatywnych dla sześciotysięcznego, podkarpackiego miasteczka, a mianowicie: kobiet, pracowników instytucji, seniorów, młodzieży, bezrobotnych oraz przedstawicieli organizacji pozarządowych. Tę ostatnią grupę nazwaliśmy ekspertami, gdyż ich wiedza na temat pozostałych grup wynika z podejmowania różnych działań z nimi i dla nich. Spotkaliśmy się 23 i 24 maja 2013 r.
Problemy małe i duże
Z przeprowadzonych rozmów można wyciągnąć następujący ogólny wniosek: w Dynowie brakuje otwartego dialogu i skutecznej komunikacji pomiędzy różnymi podmiotami zaangażowanymi w działalność na rzecz miasteczka. Mieszkańcy chcą szukać coraz nowych okazji do spotkań i rozmów na dotyczące ich tematy (np. braku pracy, marzeń i problemów młodzieży związanych z mieszkaniem w małym miasteczku, tolerancji wobec osób chorych i niepełnosprawnych, a także ekologii i zanieczyszczania przyrody). Ważne również wydają się sprawy organizacji imprez kulturalnych oraz rozwój wolontariatu, (wspierającego osoby starsze, chore oraz samotne).
Co zrobić, by dynowianom żyło się lepiej?
Okazuje się, że dynowianie są chętni do podejmowania nowych pomysłów na działania, jednak główną barierę w ich realizacji stanowią środki finansowe oraz zniechęcanie się do kontynuowania przedsięwzięcia w wyniku pierwszych niepowodzeń lub braku zainteresowania ze strony szerszej grupy mieszkańców. Te inicjatywy mają tzw. „krótkie życie” – pojawiają się i szybko „gasną”. W tym przypadku nasuwa się prosty wniosek – należałoby je wesprzeć np. cyklem spotkań z ekspertami dysponującymi wiedzą dotyczącą sposobów gromadzenia środków finansowych na realizację małych inicjatyw lokalnych. Druga możliwość to zaaranżować spotkania z organizacjami lub osobami spoza naszego regionu, którym z powodzeniem udaje się działać na rzecz swoich miejscowości. Z pewnością wymiana doświadczeń i rozmowy zawsze stanowią dobrą okazję, aby wzmocnić w sobie przekonanie, że lepiej być pomysłodawcą i realizatorem działania, niż tylko odbiorcą cudzych pomysłów.
Najważniejsza praca
Kolejne spotkania toczyły się wokół spraw osób bezrobotnych i młodzieży. Podsumowując rozmowy w obydwu grupach można wysunąć wniosek, że problem zatrudnienia na terenie Pogórza Dynowskiego dotyczy nie tylko dorosłych osób, ale również młodzieży. Młodzi marzą, żeby studiować i poznawać świat, ale część z nich z obawy o pracę nie zamierza tu wrócić. Ci natomiast, którzy nie martwią się o swoją karierę zawodową, sukcesu upatrują w rozwijaniu własnej firmy na tym terenie. Ich chęć powrotu po studiach do Dynowa wynika również z tego, że chcą zrobić coś dla miasteczka, bo mieszka się tu dobrze (o czym decydują szczególnie walory przyrodnicze).
Młodzi mają głos
Dla młodych ludzi bardzo ważna jest aktywność sportowa. Marzą także, aby w Dynowie było więcej imprez kulturalnych, szczególnie koncertów. Padła również propozycja organizacji plenerów filmowych, ponieważ – jak się okazuje – młodzież chętnie zaangażowałaby się w inicjatywy integrujące mieszkańców, najlepiej poza instytucjami. Istotne okazało się dla nich posiadanie miejsca, które sami mogliby dla siebie zorganizować i decydować o jego przeznaczeniu.
Coś dla kobiet
Jako najważniejszy wniosek ze spotkań w gronie kobiet można wymienić następujący: zdecydowanie brakuje w Dynowie inicjatyw dla kobiet 50+. Panie chętnie uczestniczyłyby w spotkaniach z ciekawymi ludźmi – najlepiej w zorganizowanej i prowadzonej społecznie kawiarence, w której od czasu do czasu odbywałyby się różnego typu wydarzenia (wspomniane spotkania, ale i koncerty czy inicjatywy dotyczące ich dzieci). Na „szybko” powstał pomysł organizacji „święta ulic” w Dynowie lub konkursów dla właścicieli ogródków działkowych i ogrodów przydomowych.
Urzędnik też człowiek
Nie obeszło się również bez rozmowy wokół problematycznych kwestii, jak na przykład wizerunku pracownika instytucji, w tym urzędów, w Dynowie. Osoby zaproszone na spotkania wskazywały, że kultura obsługi mieszkańców w instytucjach publicznych jest o wiele lepsza niż kilka lat temu. Jednak nadal mieszkańcy czują się jak „petenci”. Rozwiązanie wydaje się, proste: być może należałby zorganizować w instytucjach (w tym urzędach) spotkania z mieszkańcami, aby ten stereotyp „niedostępnego urzędnika” zmienić na obraz uśmiechniętej, otwartej osoby, która mieszka w naszym sąsiedztwie.
Spacery fotograficzne po Dynowie
W II etapie naszych działań poszukiwaliśmy pomysłów na inicjatywy poprzez badania w działaniu – „wprawiliśmy się w ruch” i wyruszyliśmy pieszo na odkrywanie naszego miasteczka i jego okolic. Przedsięwzięcie było proste z założenia i w praktyce: zaprosić mieszkańców na fotograficzne spacery po Dynowie pod hasłem „Pokaż mi Dynów, a w nim siebie”. Inicjatywa okazała się interesująca dla wszystkich: dla nas jako partnerów w działaniu i dla tych, którzy poświęcili swój czas i opowiedzieli swoje historie trzem fotografom (w tym dwom z poza naszej miejscowości).
Inicjatywa spacerów fotograficznych po Dynowie narodziła się już na samym początku obmyślania sposobu realizacji badań. Wówczas pomyślałam, że łatwiej będzie mieszkańcom Dynowa opowiedzieć o swoich pasjach, pomysłach na działanie podczas „wyjścia w miasto”, „wyjścia w przestrzeń” z kimś komu będzie można opowiedzieć swoją historię, która ponadto znajdzie swoje odzwierciedlenie na zdjęciach wykonanych podczas takiego spaceru. Każdy uczestnik mógł zrealizować swój własny pomysł na poznawanie miasta „na piechotę” – fotograf był jedynie słuchaczem oraz miał za zadanie oddać za pomocą aparatu fotograficznego to, co pokazują mu mieszkańcy. Każdy indywidualny „spacer” czy rozmowa w mieszkaniu, domu, na ławeczce przy rynku lub nad Sanem były niepowtarzalne. Dlatego poprosiłam fotografów o krótkie notatki; o przelanie na papier własnej opowieści z tego jednorazowego i wyjątkowego momentu. Po etapie spacerów fotograficznych spotkaliśmy się ponownie „przy stole” i z wypiekami na twarzy oglądaliśmy zdjęcia z „osobistymi historiami” w tle, które wybrzmiały na nowo dzięki wrażliwemu spojrzeniu fotografów oraz ich relacjom przelanym na papier. A efektem owych fotograficznych spacerów jest folder, który możecie Państwo obejrzeć i sami ocenić.
(http://issuu.com/bartekkedzierski/docs/katalog_mok)
Chcielibyśmy, aby prowokował do kolejnych rozmów o naszym mieście, o jego mieszkańcach i ciekawych inicjatywach, które można wspólnie przeprowadzić w Dynowie. Zdjęcia pozwalają odnieść rozmowę do konkretnego „obrazu”, który być może sprawi, że inni będą mogli zobaczyć daną sprawę z innej perspektywy. Spacery fotograficzne po Dynowie stały się również okazją do przyjrzenia się naszemu miastu na nowo, do spojrzenia jak na własny dom. Choć czasem wymaga remontu „tu i tam”, to jednak przekonaliśmy się, że warto o niego dbać.
Krótka relacja z drogi: zakończenie
Mieszkając i pracując w Lublinie miałam czasami wrażenie, że to miasto dla tych, którzy chcą jedynie „budować”, ale nie „zamieszkiwać” – „wzrastać” wraz z nim (więcej na temat tych pojęć: http://teoriaarchitektury.blogspot.com/2010/11/martin-heidegger-budowac-mieszkac.html). Pełny sens słowa „budowanie” jest wtedy, gdy skojarzymy go z pojęciem „zamieszkiwanie” i wówczas przed tymi, którzy tak postąpią, otwiera się perspektywa „wzrastania”. Czym jest owo „wzrastanie”? Zaczyna się ono niewinnie – od zamieszkania w miejscu, które wiąże się dla nas z konkretnymi wartościami lub/i korzyściami. Z czasem pojawia się i ona: „kultura domowego ogniska”. Niestety trzeba spełnić kilka poważnych warunków, aby chciała pozostać i towarzyszyć nam we „wzrastaniu”. Po pierwsze, można nazwać ją Swoja lub Bliska, bo jest częścią człowieka, jak dusza i ciało, pod warunkiem, że nie próbuje zmienić się jej przeznaczenia. Ten, kto złamie prawidło, prędzej czy później przekona się, że to jedynie polityka. Po drugie, używa się w stosunku do niej określenia „wszędzie”, choć z tą różnicą, że u Nas bardziej widać jej dolegliwości, symptomy zbliżających się chorób oraz nieograniczoną chęć do życia. Po trzecie, czuje się u „siebie” jedynie wówczas, gdy bierność i rutynę zastępują wiedza i działanie.
Jestem w moim Miejscu codziennie. I modlę się: bądź Miejsce dla mnie dobre, nie wlecz mnie za sobą ślepymi ulicami, bo co jest wszędzie i tutaj jest, z tą tylko różnicą, że tutaj to „u siebie”.
Aneta Pepaś
Więcej na temat inicjatyw kulturalnych w Dynowie na stronie MOK: www.mok.dynow.pl
Pogórzanin Ekspress, zabytkowa stacja kolejki wąskotorowej w Dynowie, Daniel Gąsecki
Magazyn teatralny Stowarzyszenia De-Novo, stacja kolejki wąskotorowej w Dynowie
Otwarcie galerii na strychu MOK w Dynowie 27.11.2012
potańcówka na ludowo
Rzeka San płynąca przez Dynów, aut. Daniel Gąsecki
Zajęcia plastyczne w nowopowstałych salach na strychu MOK, 2012