POLITYKA. W rocznicę Majdanu
Doskakaliśmy się
Artem Czech
Esej w tłumaczeniu Marka S. Zadury
Każdy stał na Majdanie z własnych powodów. Mój najlepszy przyjaciel – w imię ścieżek rowerowych. Inni moi znajomi z powodu koktajlów owocowo-warzywnych i babeczek (przesadzam oczywiście, przesadzam). Komuś zależało na biznesie i prawie wyboru. Niewątpliwie byli i tacy, którzy wystawali ze względu na egoistyczne interesy – przynajmniej tak oceniają Majdan jacyś tam wschodniacy, jako uosobienie klasy średniej i drobnego biznesu.
No, a ja stałem, żeby zniesiono wizy do UE. To był mój punkcik, uwarunkowany późną inicjacją w świecie europejskiej turystyki.
Tu, w wojsku, spotkałem dość mało majdanowców i tych, co wspierali rewolucyjne działania. Więcej jest tych, którzy są za stabilizacją. Dolar po osiem hrywien – jakaż to radość. Uczciwy bandytyzm lepszy od liberalnego chaosu. I dla wielu z nich – my, czyli ci którzy stali i skakali, wystaliśmy i się doskakaliśmy. Polityczny upadek, wojna, babcie wieszające się z powodu rachunków za gaz – oto rezultat naszych „Dawać bandę” i „Ukraina to Europa”.
Koktajle owocowo-warzywne i babeczki? Z czego tu się śmiać? Jak wyjaśnić górnikowi z obwodu dniepropietrowskiego albo powiedzmy pszczelarzowi z winnickiego wagę dostępności koktajlu mandarynkowego i babeczek z czarnymi jagodami w lokalu o nazwie „Perdit monocle”. To jest śmieszne w całości. Tu nawet roztrząsać nie ma czego. Nie z tego powodu stał Majdan.
Ścieżki rowerowe. Tonąc w błocie i pałaszując puszki z przeterminowanym jedzeniem, patrząc na szarą i zamgloną przestrzeń, z nadzieją, że z mlecznej dali nic nie przyleci, dziwnie jest myśleć o ścieżkach rowerowych i marzyć o nowym niebieściutkim cruiserze. Bardziej prawdopodobne jest to, że po skończonej wojnie będzie czym naciskać na pedały stareńkiej „Ukrainy”. Ścieżki rowerowe pozostały na obszarze krajowym – a obszar krajowy jest dla białych ludzi. Dokładnie nie dla nas. Póki co. I w ogóle dla większości żołnierzy wszystko to jest niewyobrażalną głupotą i kaprysem. I prawie pederastią. „Phi, ludzie nie odpuszczą niczemu”. I nie zaprzeczysz, że jest inaczej.
Pytanie o zniesienie wiz – nie jest interesujące jak rudyment. Jak ciężki nakaz jednostronnego wstrzymania ognia. Nawiasem mówiąc, o większości rozkazów wydanych przez generałów dowiadujemy się z paska z wiadomościami. Tutaj mógłbym się spierać, trwać przy swoim, i dowodzić, że przedmiot sporu – nie jest przedmiotem sporu. Że Majdan stał tylko po to, żeby brak wiz otworzył wielu naszym oczy, powiódł do piękniejszego, pokazał ładniejsze, dał powąchać pachnące. Ale jest też argument: nawet na Piazza del Popolo świnia szuka tylko żołędzi. A ta przypowieść o koźle i mieście jakoś rozwiewa moje nadzieje. No jaki brak wiz, kiedy tutaj żołnierze na pierwszej linii żyją jak we wczesnym średniowieczu. Mówią: „Wkrótce będziemy zabijać wszy i pluć krwią, a ty nam wciskasz coś o pięknym i pachnącym”.
Zgadzam się. Tutaj bardzo wiele rzeczy traci sens. Dziwne, że jeszcze pół roku temu byłeś stołecznym na pół hipsterem, który marzył, żeby stać się tak samo utalentowanym jak Rimbaud, i pięknym jak Rimbaud. A teraz już samo słowo koktajle owocowo-warzywne wywołuje pobłażliwy uśmieszek na twoich ustach, a zmanierowanie bywalców lokalu „Perdit monocle” pogardliwy uśmiech. No, a w skrajnym wypadku homerycki śmiech. Teraz twoim celem jest to, by przeżyć, zachować zdrowie, bo jedną trzecią żołnierzy można by już położyć do szpitala. Wilgoć, chłód, alkohol, niezdrowe (choć smaczne) jedzenie, nieprzerwane przebywanie w stresie zapowiadają nam wesołe marnowanie czasu w długich szpitalnych kolejkach. No tak, wiem, żołnierze są po to, by cierpieć niewygody i w miarę możliwości bronić ojczyzny. I z tego powodu kichają na całą tę czarowną i pociągającą chujnię, która robi miasta pięknymi, a ludność tych miast szczęśliwymi. Plują na to, dopóki nie pojadą na przepustkę. Powiedzmy – do stolicy. Na dwa tygodnie. I o ile jeszcze w pierwsze dni pozostajesz starym żołnierzem, który nie zna słowa miłość, to do końca pierwszego tygodnia pobytu w wielkim mieście miękniesz, w twojej duszy pojawia się odwilż, a przez głowę przechodzi dawna myśl: a może by jednak pójść do „Perdit monocle’a”.
Tak, tak. Na pewno. Dlatego teraz taplasz się w błocie, sadzy i oleju napędowym, dzielisz dach ziemianki z drobnymi gryzoniami, śpisz z otwartymi oczami i wierzysz w niewidzialne szczęście, żeby potem z czystym sumieniem i w wolnym od zgnilizny państwie jechać na nowiuteńkim niebieskim cruiserze prościusieńko do Europy.
Artem Czech
Tłumaczył Marek S. Zadura
Artem Czech, właściwie Artem Ołeksandrowycz Czerednyk, ur. 1985 r. w Czerkasach. W 1999 roku ukończył szkołę muzyczną (fortepian, gitara, trąbka). W 2002 roku przeniósł się do Kijowa i ukończył studia w Państwowej Akademii Kultury i Sztuki ze specjalnością „socjologia”. W 2007 roku książka Czego nie znajdziecie w Yandexie wygrała konkurs „Miejska młodzieżowa powieść”. Jest autorem 9 książek prozą i non-fiction. Redaktor naczelny projektu „94 dni. Euromajdan oczami TSN” oraz „Wojna oczami TSN”. Od maja 2015 r. do lipca 2016 r. służył w siłach zbrojnych Ukrainy.
Marek S. Zadura – ur. 1974 roku w Puławach. Zadebiutował jako tłumacz przekładem poematu Wiersze z Wojny Borysa Humeniuka, który ukazał się w „Tece Puławskiej” nr 1(13)/2015. Współtłumacz (z ojcem, Bohdanem Zadurą) zbiorów esejów: Ołeksandra Bojczenki 50 procent racji (2016) i Andrija Bondara Nogami do przodu (2017), oraz opowiadania Andreja Adamowicza Tłuścioch i leszcz (2017).