DZIAŁ WSCHODNI. Uczymy się nowych słów
Uczymy się z synem nowych słów. Marszrutka, zupynka, malowaty, bajdarka, kayak. Antek nie znał magicznych chudożnik, chudożnica – mogłyby być używane zamiast Sezamie, otwórz się. We Włodzimierzu Wołyńskim wystarczy powiedzieć, że jesteśmy artystami i znika nieufność pracowników dworca czy piekarni – dawniej tu zwanej fabryką chleba. Antek wysłuchał opowieści o słowach wołynieje, wołyńska, wołyński. Włodzimierz odwiedziliśmy i zrozumieliśmy w czasie obchodów patrona miasta. Mój syn za granicą stał się Antonem. Widzę, że nowe brzmienie imienia mu odpowiada. Anton dostał od miasta płótno i farby, jest malarzem jak jego dziadek i matka, nazywana tu Marharitą. Mamy cztery dni na stworzenie swoich dzieł i tyle samo na przyjęcie wszystkich propozycji gospodarzy związanych ze zwiedzaniem. Kiedy pracować? „W życiu albo jesteś geniuszem, albo znajdź sobie jakieś zajęcie”, słyszę od kolegi. Malarze z Kowla i Łucka pracują jeszcze przed śniadaniem. Stołujemy się w restauracji Nasz kraj. Przed posiłkami obserwujemy gołębie i kota. Ptaki piją wodę skapującą z rurek klimatyzatora. Kot skrada się, żeby dopaść ofiarę. Ten obraz przywodzi mi na myśl drapieżnika z pompejańskiej mozaiki i płótna Picassa, ich ofiary. Ptaki były inne niż te przed schodami do Naszego kraju.
Kotów i ptaków przybywa. Kolega opowiada o pobliskiej cerkwi. Podłoga w niej miała ponad metr grubości. Przez lata kładziono na stare warstwy nowe. Gdyby tak zacząć kopać, na przykład w parku Gagarina, albo w fundamentach grodziska. W Paestum na wierzchu leżały potłuczone resztki greckich waz. Tu zieleń. Kwiaty w ogródkach, dojrzewają pomidory. Dzieci na kocu jedzą antonówki. Tak było dawno temu u babci w Łańcucie: ogródek, kwiaty, pomidory i antonówki, i bielone drzewa. Zaglądamy za płoty. Przez całe ulice można powielać jeden obraz. Będzie to kolorowy domek tonący w kwiatach.
Antek wielokrotnie wraca na dworzec. Towarzyszę mu, stacja jest pusta. Jedynie konduktorka zwraca nam uwagę: zrobimy jeszcze jedno zdjęcie, wezwie policję. Siedzimy na peronowej ławce i patrzymy na tory. Po pewnym czasie przychodzi matka z córką i synkiem (zabrakło mi mojej Emmy). Zajmują ławkę obok. Może doczekamy się jakiegoś pociągu. Za torami widać łąki. Czas mija i nic. Siedzimy. Nagle rodzina ukraińska wstaje i wraca do domu. Mijamy ją w drodze powrotnej. Przypomniała mi się wówczas anegdota związana z malarzem Witoldem Wojtkiewiczem. Marzył o Paryżu. Brał czasem swoją papierową walizkę i siadał z nią na dworcu. Wyobrażał sobie, że zaraz przyjedzie pociąg do Paryża, on ma ważny bilet wyjedzie, i wszystko będzie inaczej.
Zatrzymujemy się przy budynkach opuszczonej fabryki. Na dachach rosną młode drzewa.
Podziwiam olbrzymie powierzchnie mozaiki, hasło o miłości do pracy. Pompejańska fabryka.
Przyjeżdża po nas samochód. Jedziemy do starych koszar. Przy bramie mieszka strażnik. Przygarnął kilka psów. Zaczyna się rozmowa. Pan prosi o papierosa. Wchodzimy w dżunglę: osiedle pustostanów, wszędzie brak drzwi i okien. Może znajdę tu napisy sprzed kilku stuleci Stałem tu na warcie XYZ, o których opowiadał mi Paweł Bobołowicz? Place manewrowe dla czołgów pokryte są zielenią. Malować, nie malować.
Wiozą nas nad rzekę. Zastanawiam się, jak o niej myślał poeta, syn analfabetów. Stoję dokładnie w miejscu, gdzie stał Józef Czechowicz, i mimo tylu wydarzeń jestem pewna, że nie zmieniło się tu zupełnie nic. Pachnący brzeg z jego wiersza jest łanem świeżej mięty. Kajak, który płynie, mógłby być bajem i bajdarką. Malować rzekę, nie malować.
Musimy wracać do miasta. A w nim pomnik bohaterów UPA, z wieńcem sztucznych kwiatów. Pod dawną kirchą (obecnie cerkiew) galeria zdjęć poległych za Ukrainę w trwającej na wschodzie kraju wojnie.
Bloki zbudowane z białej cegły robią przygnębiające wrażenie. Balkony przerabiane na loggie są świadczą o indywidualności każdego z mieszkańców. W ich urządzeniu brak jakiejkolwiek harmonijnej myśli. Komu się podporządkować? Kto jest architektem? Architektura, związek konstrukcji i detalu, możliwa jedynie na solidnym podłożu. A tu dominuje teren bagienny. Można zaobserwować niebezpieczne pęknięcia murów. Niektóre budynki oplecione drucianymi plombami wyglądają jak potłuczone garnki ze skansenu. Druciarz próbował przedłużyć im żywot. Widzę, że Antek znalazł temat. Malarz-druciarz podejmuje próbę połączenia różnorodnych wizji marzeń o swoim domu. Znaleźć wspólne. Ma na to jeden wieczór. Jedną próbę. Wyjdzie albo nie.
Następny dzień upływa na wizycie w muzeum i zwiedzaniu cerkwi. Bogdan Janowicz, przewodnik, historyk, znawca miejsca pokazuje nam okruchy historii. Swoistą Książkę o resztkach. Ile można przyrządzić wspaniałych potraw z odpadów. Na przykład zupę z głowy dorsza wielkości główki noworodka. Smaczna, zapewniał słodki głos z radia. Emma prosiła mnie o materiały na temat nagrobków. Cieszę się, coś wreszcie mam. Fragment kamienia płyty nagrobnej z zachowanym herbem Sapiehów, mały kawałek macewy (jedyny ocalony?) z cmentarza, na którym teraz odbywa się radosny festyn. Analizuję mapę Wołynia, na niej wielkie kropki symbolizują Chełm i Lublin. Przeglądam zdjęcia z obozu koncentracyjnego nieopodal miasta. Patrzymy w oczy portretownych przedstawicieli elit Włodzimierza. Wyruszamy na eskapadę.
W miejscowym kościele pojezuickim mieścił się przez jakiś czas sklep meblowy. Słuchamy wschodnich śpiewów liturgicznych. Schodzimy do podziemi, starych krypt. Nie zachowała się ani jedna trumna. Nie wiadomo, gdzie podziały się ciała. Całkowita pustka. Zdarte tynki obnażają konstrukcję. Na zewnątrz remont i drewniane rusztowania. Zapomniałam już o istnieniu takich. Krzyże Andrzeja (Żyda z Betsaidy, świętego prawosławnego i katolickiego) zbite z desek łączą długie sosnowe belki.
Mam temat na obraz. Świeży błękit murów i siatka rusztowań, w których można dopatrzeć się symboliki męczeństwa.
Zwiedzamy cerkiew za cerkwią. W restauracji Nasz Kraj rozmowy o ciekawych miejscach do pracy. Istambuł, Kamczatka, Zimne. Zimne blisko, jedziemy marszrutką do monasteru, Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Moskiewskiego. Wita nas staruszka w czarnej sukience w beżowe kwiaty, czarnym fartuchu i chuście. Zaprasza do źródła. Pijemy zimną wodę, odświeżamy twarze. Słuchamy o powstawaniu klasztoru z ruin. W cerkwi kupujemy świeczki z wosku pszczelego. Zapalamy i wchodzimy do podziemnej kaplicy, schronu. Jeżeli płomień się utrzyma, Bóg wysłucha naszych modlitw. Pierwsza zgasła świeczka Antka, potem moja.
Przed inną kaplicą radzono mi włożyć coś na głowę. Mam tylko szal z wizerunkiem tłustego, śmiejącego się Buddy. Pytam kolegi, czy mogę w takim. „Oni tam, wysoko, wszyscy dobrze się znają i muszą żyć w zgodzie”, stwierdził. Wysłuchujemy historii o przygodach cudownej Włodzimierskiej Ikony Bożijej Matieri. Potrafiła oderwać się od swego miejsca i zatrzymać w powietrzu. Lewitująca Maryja jak mnich buddyjski. Próbuję to sobie wyobrazić, spotkanie wszelkiej materii, która wyzwoliła w sobie siłę do oderwania się od przypisanego jej miejsca.
Powietrze podtrzymujące ikonę. W każdej legendzie jest ziarno prawdy i prawda czasem żywi legendę. Włodzimierska ikona zamknięta w moskiewskim muzeum wskazuje na bajkowe miejsce narodzin chrześcijaństwa, wyznaje zasmucony kolega Ukrainiec.
Wracamy. Na zupynce (przystanku) obserwuję bocianie gniazdo. Rodzice krzątają się wokół młodych ptaków.
Jedziemy do centrum podziwiając wspaniałe pejzaże. W domu kultury gospodarze podejmują nas napojami i ciastem. Poznajemy miejscowych malarzy i rzeźbiarzy. Zapraszają nas do siebie, traktując jak honorowych gości. Patrzymy na ogrody z wnętrza domów.
Słuchamy dumek. Śpiewają, pięknie, Olga Szczerbina i jej synek.
W tym samym czasie otrzymuję informację o śmierci przyjaciela w Paryżu. Zaraz po powrocie do Polski musimy jechać do Francji.
Gospodyni pokazuje mi zasłonkę w oknie, ktoś jej przywiózł z Paryża. Patrzę w kwiaty wydrukowane na płótnie. Pasują do wnętrza. Tu wszędzie kwiaty.
Jedziemy za miasto, nad Ług, Ługę (1). Rozkładamy koce. Włodzimierzanie wyciągają wypieki, kanapki, wina, wódki. Rozpalają ognisko. Pieką mięso. Olga Szczerbina śpiewa i gra, melodię wtóruje jej reszta. Obok nas przepływają bajdarki. Słyszę niecierpliwego Maksyma Berezowskiego Nie odtrącaj mnie w czasie starości.
Wyjazd do Polski z dworca autobusowego. Żegnamy się z młodym, zdolnym Andrijem, naszym dzikim André Derainem. Ostatni raz głaszczemy bezdomne, chude psy. Nie możemy przygarnąć żadnego. Wsiadamy do brudnego, starego autokaru. Wszystkie małe elementy dyndają lub zauważamy ich brak. Kierowca spisuje nasze paszporty, numery miejsc, zabiera bilety.
Granica. Przy ilustracjach produktów spożywczych czytamy afisz Nie zatruwaj Unii Europejskiej. Mamy obowiązek wyrzucić jedzenie do przeznaczonych pojemników. Młoda Ukrainka ciągnie plastikową, różową walizkę.
Na taśmie z rurek łamie jej się kółko. Kierowcy podają urzędnikowi krzyczącemu bystro, kurwa, bystro, wartość benzyny. Kontrola dokumentów trwa około godziny. Po wszystkim starsza kobieta załamuje ręce. Dziękuje Bogu, udało jej się przewieźć kilogram krówek. Cukierki obiecała mężowi. Zatrzymują mężczyznę. Nie pojedzie z nami. Coś nie w porządku z jego zaproszeniem. Ruszamy. Pokonaliśmy piętnaście kilometrów, mamy wrażenie, że było ich tysiące. Polska. Głęboki oddech. Przepakowujemy się, myjemy, kupujemy kwiatek. Wracamy z Antkiem na dworzec autobusowy. Stanowisko 0, Paryż.
Komfortowy autokar. Autostrada. Jesteśmy w Europie. Nabieramy prędkości, zwalniamy, stajemy.
Awaria hamulców. Czekamy, niemieccy akrobaci ćwiczą na trawie żonglerkę. Podrzucają różne rekwizyty. Reszta spaceruje. Siadam na ziemi z miniaturowym wydaniem Wielkiego testamentu Villona:
Trzeba ci…
-Czego?
-Wyrzutów sumienia;
Czytać wciąż.
-Coże?
-Xięgi wiekuiste;
Ostaw szaleńców!
-Pewnie.
-Nie leź w błoto.
Po godzinie podstawiają nam inny autokar. Jeszcze ładniejszy niż poprzedni.
Niechby miał sprawne hamulce, może zdążymy na pogrzeb. Przekraczamy granice bez żadnej kontroli.
Francja. Drogowskazy na Paryż. Obława celników. Zjeżdżamy z trasy. Zatrzymujemy się. Kontrola bagaży. Każdy patrzy na otwieraną cudzą walizkę. Wszyscy turyści powinni znać francuski, celnicy mówią tylko w swoim języku. W jakim celu jedzie pani do Francji? Na pogrzeb. Jak to? Ile paczek papierosów pani przewozi? Ile butelek wódki? Żadnego alkoholu?
Jedziemy. Inni strażnicy graniczni zajeżdżają nam drogę. Druga inspekcja.
Spóźnimy się na pewno.
Wchodzimy do kościoła na czytanie psalmu:
L’homme! Ses jours sont comme l’herbe;
comme la fleur des champs, il fleurit.
Dni człowieka są jak trawa;
kwitnie jak kwiat na polu.
(Biblia Tysiąclecia, Psalm 103, 15)
Wyciągamy nasz kwiatek z reklamówki. Połamany, ale z zakwitniętymi pączkami.
Przedstawiam Antka rodzinie przyjaciela. C’est Antoine Mario.
Małgorzata Skałbania
Małgorzata Skałbania – ur. w 1965 w Tychach. Absolwentka ASP w Krakowie, dyplom u prof. Jerzego Nowosielskiego, staż w Chrześcijańskiej Akademii Sztuk Pięknych w Kampen, w Niderlandach. Swoje prace wystawiała w kraju i za granicą. Autorka kilku książek poetyckich oraz dramatów. Jej teksty publikowane są w magazynach literackich i filozoficznych w Polsce, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Indiach i Afryce.
1) Kozacy zaporoscy mieli przysłowie: Sicz to maty, a Wielki Ług batko (Sicz to matka a Wielki Ług ojciec).