30-LECIE NIEPODLEGŁOŚCI UKRAINY. Majdan i okolice
Mykoła Riabczuk
Majdan i okolice. Cztery eseje o niepodległości
Z języka ukraińskiego tłumaczył Marek S. Zadura
1.
Wydaje mi się, że nacjonalistą zostałem wcześniej niż słowo to usłyszałem po raz pierwszy, a z pewnością wcześniej niż zrozumiałem jego znaczenie. Miałem około dziesięciu lat, może dwunastu, stałem w klasie przed wielką mapą kontynentu euroazjatyckiego, a wszystkie republiki radzieckie zaznaczono na niej odrębnym kolorem, każda miała własne granice i własną stolicę. Wszystkie nazwy znałem na pamięć, gdyż kreślenie map w wyobraźni było naszą z tatą ulubioną rozrywką. I wtedy, w klasie, nagle zadałem sam sobie infantylne pytanie: a dlaczego właśnie ten niemały kraj z pięćdziesięcioma milionami mieszkańców, mający własny język i własną kulturę oraz własną geografię i własną historię nie może być niepodległy?
Na przerwie wypowiedziałem to pytanie na głos, w obecności kilku stojących obok kolegów z klasy. Zainteresowali się, więc dyskutowaliśmy o tym przez prawie całą dziesięciominutową przerwę, teraz dokładnie już nie pamiętam argumentów, jakie padały, ale w obecnej terminologii nazwałbym je geopolitycznymi i etnopsychologicznymi. Skwitowaliśmy dyskusję dość mądrym i konsensualnym wnioskiem: „Jeśli mógłby być niepodległy, to już by był”.
Wniosek ten, jak przypuszczam, uratował nas przed zadaniem tego pytania nauczycielom. Mogliśmy jeszcze nie znać słowa „nacjonalizm”, ale już wiedzieliśmy, że słowo „niepodległość” może być używane tylko w kontekście państw kolonialnych Azji i Afryki, ale z pewnością nie republik radzieckich. A tym bardziej – nie w kontekście Ukrainy, w której to słowo natychmiast przekształciło się w obraźliwy rosyjski synonim „самостийность”1. A zresztą jeszcze z przedszkola wiedzieliśmy, że Ukraińcy i Rosjanie to bratnie narody, które bez siebie nie mogą przeżyć, a każdy, kto chciałby rozdzielić te syjamskie bliźnięta, to największy nasz (i całej ludzkości) wróg.
Wywrotowe idee w mojej głowie rodziły się nie tylko pod wpływem wspomnianej już mapy politycznej, ale i codziennego życiowego doświadczenia. Będąc chłopcem, nie mogłem zrozumieć, dlaczego wszystkie filmy, nawet te nakręcone w Kijowe, lecą po rosyjsku. Dlaczego po rosyjsku nadawane są wszystkie programy telewizyjne, z wyjątkiem kilku marnych lokalnych audycji. Dlaczego Rosjanie rozmawiając z nami nigdy nie przechodzą na ukraiński, ale zawsze oczekują od nas, że to my przejdziemy na ich język, a jak tego nie robimy, to wyzywają nas od „nacjonalistów”. Dlaczego wreszcie wśród rozmaitych „burżuazyjnych nacjonalistów”, których radziecka władza bezlitośnie zwalczała, byli ukraińscy, gruzińscy, litewscy i wszelcy inni, choć nigdy nie było rosyjskich. Dlatego nawet sam termin „rosyjski nacjonalizm” wyglądał wówczas na oksymoron.
Rodzice niewiele mogli wyjaśnić. Moja mama „ze wschodu” i szczera komunistka (rzadkie zjawisko w tamtych czasach, kiedy partyjność potrzebna była już tylko po to, by robić karierę) uważała leninowską politykę narodowościową za wspaniałą, a wszystkie późniejsze potworności za tymczasowe wypaczenia, które wcześniej czy później zostaną naprostowane. Ojciec, „z zachodu” tak i jak większość miejscowych, stary sceptyk, wyjaśniał, że nie ten ma rację, kto ją ma, lecz ten, kto ma więcej uprawnień, że głową muru nie przebijesz i że niektóre zwierzęta będą zawsze równiejsze od innych.
Z nauczycieli pożytku było jeszcze mniej. Pamiętam dotąd, jak panicznie przestraszył się jeden z nich, najrozsądniejszy, tak nam się wtedy wydawało, i najporządniejszy, jak histerycznie zażądał, by zdjąć z tylnej ściany klasy zupełnie niewinne zdjęcie z czasopisma, przedstawiające bezkresny łan pszenicy i wysokie nad nim niebieskie niebo.
Na każde pytanie, mimo wszystko, można znaleźć zadowalającą odpowiedź, jeśli będzie się szukać dostatecznie długo. Będąc w ostatniej klasie dostałem od starszych kolegów niewielką, jak talia kart, paczuszkę papieru fotograficznego, z powieloną pracą Dziuby „Internacjonalizm czy rusyfikacja?”. Monografia, oparta głównie na cytatach z Lenina, z jednej strony potwierdzała tezę mojej matki o cudownym, ale zepsutym przez następców leninowskim komunizmie, a z drugiej ilustrowała (poprzez losy autora i jego zwolenników) ulubioną tezę mojego ojca o głowie i murze.
Starałem się jak mogłem, żeby uniknąć nie dającego się nijak pogodzić konfliktu interesów, to znaczy zetknięcia się moich antykomunistycznych poglądów z hiperideologiczną uniwersytecką humanistyką, wstąpiłem więc na politechnikę, spodziewając się znaleźć tam wśród wyższej matematyki i maszyn elektrycznych mniej więcej bezpieczną niszę dla zdroworozsądkowego myślenia i twórczości literackiej. Przyszły lata siedemdziesiąte, skończyła się polityczna odwilż i nastała nowa epoka lodowcowa, a jedyna wolność, o jakiej wtedy mogliśmy wraz z przyjaciółmi pomarzyć, to była nasza wolność wewnętrzna, i jedyna niepodległość, jaką mogliśmy, w tajemnicy, pielęgnować, to była niepodległość naszego nieformalnego, na wpół podziemnego życia artystyczno-literackiego.
2.
Dziesięć lat później, kiedy przestarzali sowieccy liderzy zaczęli nagle umierać po kolei („abonament na pochówek” stał się wtedy popularnym docinkiem), dało się odczuć, że wkrótce coś powinno się zmienić. Nie oczekiwaliśmy przełomu ani znaczących zmian, ale rozumieliśmy, że gospodarka jest niewydolna i niekonkurencyjna, a ideologia definitywnie utraciła jakiekolwiek poparcie i oficjalna deklaracja o „wyścigu z Zachodem” stała się smutnym żartem w warunkach stagnacji i totalnego zwątpienia. Ale rozumieliśmy także, że system może konać bardzo długo, bo ma jeszcze bogactwa naturalne i broń atomową, tajną policję i wielomilionową partię komunistyczną, zamknięte granice i restrykcyjną cenzurę. A i przeczuwaliśmy, choć nawet do końca nie uświadamialiśmy sobie tego, jak głęboko system zakorzenił się w instytucjach i w ludzkich głowach, w życiu codziennym, w samym sposobie myślenia i mówienia.
Nasze oczekiwania były naprawdę niewielkie. Wszystko, czego się spodziewaliśmy, to jakiejś odmiany „praskiej wiosny”, „socjalizmu z ludzką twarzą”, osłabienia rusyfikacji i niewtrącania się partii w kulturalne (niepolityczne) życie. Czegoś podobnego, jak w Polsce. Polska była dla nas nie tylko najbliższym sąsiadem, ale i podstawowym kanałem alternatywnych informacji o zachodniej literaturze, sztuce, kinie, filozofii i muzyce, jak też o granicach tego, co jest dozwolone, a jeśli nawet niedozwolone, to zuchwale kwestionowane przez polskich intelektualistów.
Nowy sowiecki sekretarz generalny, wybrany wiosną 1985 roku, był, tak jak wszyscy jego poprzednicy, bezbarwnym aparatczykiem, wyróżniającym się tylko wrodzonym znamieniem na czole i wyraźnym ukraińskim akcentem, którego nawet do dziś nie udało się wyplenić na Kubaniu. Był stosunkowo młodym (miał 54 lata) na tle powszechnie panującej gerontokracji. W swoich pierwszych przemowach nie obiecywał fundamentalnych zmian: miękka krytyka „oddzielnych błędów” jak zawsze mieściła się w ramach tradycyjnej retoryki o zmaganiu się dobrego z jeszcze lepszym. A pierwsze hasła programowe kręciły się wokół potrzeby dalszego „doskonalenia” i „przyśpieszania”.
O „głasnosti” i „pierestrojce” powiedział dopiero rok później, po katastrofie czarnobylskiej, a dokładniej po haniebnych, typowo sowieckich próbach przemilczenia tej awarii, pomniejszenia jej rozmiarów, zmanipulowania. Prawdopodobnie to był sygnał, że dalej tak działać już się nie da, a zarazem argument w wewnątrzpartyjnych dyskusjach dotyczących dalszej polityki. Mass media z radością ustosunkowały się do nowych haseł, uaktywniły się także stowarzyszenia, które początkowo miały nieformalny, pozornie apolityczny, charakter: ekologiczny, kulturalny, krajoznawczy, a także charytatywny. Najbardziej aktywna okazała się „twórcza inteligencja” – artyści i naukowcy i to nawet nie dlatego, że partia kontrolowała ich słabiej, a dlatego, że posiadali specyficzne umiejętności i wiedzę, które partii były potrzebne, dlatego chętniej stosowała ona w tym środowisku marchewkę niż kij.
Organizacje twórcze miały jeszcze jeden atut, posiadały własne lokale, w których mogły odbywać się nieformalne zebrania, i własne wydawnictwa, w których mogły ukazywać się kontrowersyjne teksty. Miejscowa władza była zdezorientowana, bo z Moskwy nadchodziły sprzeczne sygnały, na które nikt nie wiedział jak reagować. Głasnost toczyła się po kraju jak śniegowa kula, rosnąc stopniowo do rozmiarów prawdziwej wolności słowa. Codziennie odkrywano nowe, zabronione do niedawna tematy, teksty, nazwiska. To było prawdziwe upojenie, oszałamiający czas, kiedy przestrzeń wolności poszerzała się niemalże w tempie wykładniczym i to poszerzanie odczuwaliśmy jako coś metafizycznego. Ale jednocześnie czuliśmy, że ten proces może zostać powstrzymany, zawrócony, zrównany z ziemią. Nie było żadnych instytucjonalnych, prawnych mechanizmów, które by zabezpieczały jego stałość i nieodwracalność.
I dlatego też kupowaliśmy wszystkie do niedawna zabronione książki i prenumerowaliśmy wszystkie „postępowe” czasopisma literackie, które nagle osiągnęły nieprawdopodobne, wielomilionowe nakłady. Jedno życie to za mało, żeby wszystkie zdobycze przeczytać, ale gromadziliśmy te skarby, upodobniając się do ryb, które składają miliony jajeczek ikry w nadziei, że przynajmniej niektóre z nich przetrwają i dadzą potomstwo. Podświadomie przygotowywaliśmy się do nowej epoki lodowcowej, żeby potajemnie pod pokrywą lodową czytać te unikalne, ponownie zakazane teksty, przekazując je w tajemnicy przyjaciołom, krewnym, wnukom i prawnukom.
W 1985 roku rozpocząłem zaoczne studia w moskiewskim Instytucie Literatury, z którego wyrzucono mnie w latach siedemdziesiątych za drugoobiegowe wydawnictwa, tak samo jak wcześniej z Politechniki Lwowskiej. Wtedy ostatecznie przerzuciłem się z prozy i poezji na krytykę literacką, widząc w niej efektywny instrument publicznej dyskusji, a wkrótce objąłem kierownictwo działu krytyki w czasopiśmie „Wseswit”, chyba jako pierwszy „bezpartyjny” kierownik w tym czasopiśmie.
W styczniu 1990 roku przeprowadziliśmy pierwszą w Ukrainie akcję polityczną o charakterze masowym – żywy „łańcuch jedności” pomiędzy Lwowem i Kijowem w celu uczczenia 71. rocznicy połączenia URL i ZURL – w nawiązaniu do „łańcucha bałtyckiego”, który w sierpniu 1989 przypomniał światu o haniebnym pakcie Ribbentrop-Mołotow. A jesienią 1990 roku ukraińscy studenci rozpoczęli głodówkę na centralnym placu Kijowa, żądając dymisji „antyreformatorskiego” rządu i przeprowadzenia nowych wielopartyjnych wyborów.
Strajk przeciągał się, władza nie odważyła się użyć przeciwko studentom siły, ale nie zamierzała też iść na żadne ustępstwa. Właśnie wtedy centralny plac, noszący oficjalną nazwę „Placu Rewolucji Październikowej” otrzymał miano „Majdanu Niepodległości”; otrzymał je spontanicznie, „od dołu”, z inicjatywy samych obywateli, którzy zaczęli go tak nazywać, na długo jeszcze przed oficjalną zmianą nazwy.
Pewnego dnia w Kijowie pojawiła się plotka, że władza planuje wykorzystać kibiców do rozpędzenia protestujących. Od Stadionu Olimpijskiego do Majdanu jest mniej niż dwa kilometry. Po każdym meczu kibole maszerują główną ulicą, wziąwszy się pod ręce i skandują bojowe piłkarskie piosenki, dlatego też ten diabelski pomysł – rzucić przeciwko strajkującym młodych, przepełnionych agresją kibiców – nie wyglądał na utopię.
Postanowiliśmy wraz z przyjaciółmi wyjść na Majdan, nie dlatego, ze mieliśmy marną nadzieję gołymi pięściami zatrzymać wielotysięczny tłum, lecz dlatego, że obecność kilkudziesięciu osób publicznych – pisarzy, artystów, dziennikarzy – mogłaby jednak przekonać organizatorów do odstąpienia od pogromu.
I oto siedzimy na granitowych płytach Majdanu niedaleko od studenckich namiotów, i nasłuchujemy, jak szczęśliwy, wychodzący ze stadionu tłum, zmierzający, niczym parada, w naszą stronę po Chreszczatyku, wykrzykuje niewybredne wierszyki na cześć swojej drużyny i hańbę przeciwników. Pochód zrównuje się z miasteczkiem namiotowym, napięcie sięga zenitu, i raptem któryś z dyrygentów w przerwie między „rymowankami” wykrzykuje popularne hasło naszej ówczesnej rewolucji „Wol-ność-dla-Ukra-iny”. I tłum tysiącem gardeł podchwytuje to hasło, przemaszerowując przez Majdan i idąc dalej.
Odprowadziliśmy wzrokiem tych chłopców, odczuwając pierwszy raz w życiu, że niepodległość nie jest marzeniem, a rzeczywistością, która lada moment stanie się faktem – może za miesiąc, za rok, może za kilka lat.
I tak też się stało.
3.
W sierpniu 1991 roku, kiedy Związek Radziecki upadł i „republiki związkowe” wyskoczyły z niego niczym mniejsze matrioszki z większej, Ukraina jako jedyna postanowiła zatwierdzić decyzję parlamentu w ogólnonarodowym referendum. Wielu odniosło się to tej inicjatywy krytycznie, pamiętając niefortunne wyniki referendum z marca tegoż roku, kiedy to ponad dwie trzecie Ukraińców zgodziło się na propozycję Gorbaczowa o zachowaniu „zreformowanej federacji”. Optymiści twierdzili jednak, że sytuacja zasadniczo się zmieniła. Związek Radziecki faktycznie dokonał żywota, dlatego konserwatywna część ludności nie miała szczególnego wyboru, poza przyjęciem tego faktu dokonanego do wiadomości i zatwierdzeniem nowego status quo. Mass media w tym czasie przepełnione prognozami zagranicznych ekspertów, obiecywały Ukraińcom ekonomiczny dobrobyt i tym samym skłaniały do poparcia niepodległości nawet tych, którzy z wolnością i niepodległością nie mieli nic do czynienia.
Jednak to optymiści mieli rację: 90 proc. mieszkańców USRR zagłosowało 1 grudnia za niepodległością, a nawet 54 proc. na Krymie i 84 proc. na Donbasie. Tego samego dnia odbyły się także wybory prezydenckie, rezultat których okazał się o wiele mniej optymistyczny. Konserwatywny elektorat faktycznie podtrzymał swoje preferencje co do zachowania status quo, ujawnione w marcowym gorbaczowowskim referendum. Tylko, że teraz status quo polegał nie na zachowaniu „zreformowanej federacji”, a na zachowaniu niezależnej już USRR i starych elit na czele z sekretarzem partii komunistycznej Leonidem Krawczukiem. Tak samo jak w marcu, zagłosowało za tym ponad dwie trzecie ludności, natomiast za radykalnym odżegnaniem się od sowieckości znów zagłosowała tylko czwarta część społeczeństwa.
Ani Václav Havel, ani Lech Wałęsa, ani Wiaczesław Czornowił nie mieli żadnych szans na zwycięstwo w tak zrusyfikowanym i zsowietyzowanym społeczeństwie. A wszystkie obecne spekulacje „a co by było, gdyby jednak zwyciężył Czornowił” nie mają więcej sensu, niż nasze dziecięce rozważania o niepodległości. Bo jeśli mógłby zwyciężyć, na pewno by zwyciężył. Co oznaczałoby nie katastrofę, jak próbują udowadniać nam teraz miłośnicy alternatywnej historii, a tylko to, że mieszkańcy Ukrainy nie są sowietoukraińcami, a świadomymi i odpowiedzialnymi obywatelami, takimi jak obywatele w Polsce, Czechach czy Litwie. Jest więc mało prawdopodobne, że Czornowił z takimi właśnie ludźmi miałby większe problemy, niż mieli Wałęsa, Havel, Landsbergis.
Czas dość szybko pokazał, że nie tylko wolność ma swoją cenę, ale także i odżegnanie się od niej. Pozostawiwszy przy władzy stare komunistyczne elity, Ukraińcy pozostawili razem z nimi stare instytucje, praktyki i system wartości. Zamiast efektywnych reform otrzymali grabież kraju, hiperinflację i upadek gospodarki. Poparcie dla idei niepodległego państwa spadło prawie o połowę, a klasyczna prześmiewcza formuła „zuerst kommt das Fressen und dann die Moral”2 nabrała w Ukrainie nowej interpretacji „wolnością się nie najesz”, „niepodległości na chleb nie położysz”.
Dopiero po tym jak pod koniec lat dziewięćdziesiątych Ukraina sięgnęła dna, sytuacja zaczęła się stabilizować. Cokolwiek nawet zmieniło się na lepsze, ale wzrost gospodarczy okazał się niewystarczający, żeby odrobić minione straty, a brak konsekwencji nie pozwolił utrzymać pozytywnego trednu. Po trzydziestu latach niepodległości Ukraina pozostaje najbiedniejszym krajem Europy i jednym z najbardziej skorumpowanych państw na świecie – przynajmniej według danych Transparency International, opartych na ankietach przeprowadzonych wśród obywateli różnych krajów.
Przez te trzydzieści lat napisałem wiele artykułów, a nawet kilka książek, poświęconych tej naszej chimerycznej transformacji, bardziej podobnej do „leninowskiej polki”, niż do racjonalnie przemyślanego i konsekwentnego procesu. Mówiłem dość otwarcie to, co myślałem i o naszych władzach, i o społeczeństwie, a przy okazji także o Zachodzie, który też pośrednio przyczynił się do powstania niektórych naszych problemów. Wiem, że nasza obecna niepodległość nie jest taka, o jakiej marzyłem 30 lat temu. Ale tamuję gorycz i rozczarowanie, bo także wiem, że 40 lat temu w ogóle nie mogłem marzyć o niepodległości i nie sądziłem, że uda się ją osiągnąć, a przynajmniej nie za mojego życia. To powoduje, że moje stanowisko jest dwoiste, prawie schizofreniczne, bo zachęca do jakiegoś pogodzenia, pojednania goryczy i krytycyzmu z twardym zrozumieniem realiów wszystkich tych nieprostych uwarunkowań, wzajemnych zależności od poprzedniej drogi i cywilizacyjnych wzorców, od kolonialnego spadku i kapitału ludzkiego.
I dlatego też wolę widzieć naszą szklankę raczej w połowie pełną, niż w połowie pustą. Trzydzieści lat temu ona była napełniona tylko do jednej czwartej, więc to już i tak jest postęp. My naprawdę w sposób karygodny pozostaliśmy w tyle byłych współmieszkańców bloku komunistycznego, niegdyś także kontrolowanego przez Moskwę. Ale oddaliliśmy się jeszcze bardziej od prawie wszystkich republic poradzieckich, gdzie kruche gorbaczowowskie wolności zostały ostatecznie zniszczone przez stare elity, przyzwyczajone do znacznie wygodniejszego dla nich autorytaryzmu. One próbowały to zaprowadzić też tutaj, ale obywatelska mniejszość utrzymała zdobyte wolności, choć wymagało to niekiedy nawet rewolucyjnych powstań i kosztowało życie kilku tysięcy Ukraińców.
Nie zostaliśmy Rosją, Białorusią, Kazachstanem ani też Turkmenistanem. W sposób wolny i konkurencyjny, choć nie zawsze kompetentny, wybieramy sobie władzę, w sposób wolny wypowiadamy myśli, w tym również przeciwko tejże przez nas obranej władzy, w sposób wolny wychodzimy na pikiety i demonstracje, nawet przed budynek parlamentu lub kancelarię prezydenta. Mamy takie same wolności jak w Europie i być może dlatego nie obowiązują nas wizy, mimo że póki co nie mamy takiego dobrobytu jak tam, ani takiej praworządności. Nasza „obywatelska” mniejszość rośnie i dorośleje, pozbawiając Kreml i jego miejscowych sympatyków jakichkolwiek szans na resowietyzację i autorytaryzację Ukrainy. Ona uczy się na własnych i cudzych błędach, opanowuję sztukę budowania koalicji, tworzenia odpowiednich władz, przekuwania pięknych politycznych programów na praktyczne działania. Ona uczy się, jak powiedziałby Robert Putnam “to make democracy work”3. Zrobić formalną demokrację funkcjonalną.
4.
Co roku przed Dniem Niepodległości socjolodzy publikują wyniki sondaży, wśród których zazwyczaj znajdują się też odpowiedzi na pytanie o ewentualny udział w nowym referendum dotyczącym niepodległości: a jak zagłosowalibyście teraz? Prawdziwi patrioci nie lubią tego pytania, nazywają je „prowokacją” i powołują się na doświadczenia „normalnych” państw, gdzie nikomu naprawdę nie przyjdzie do głowy zadawać takie pytania. Ale bądźmy uczciwi: do „normalności” nam jeszcze daleko, a chowanie głowy w piasek przed niewygodnymi pytaniami ani trochę nie zbliży nas do poznania i rozwiązania problemów, które ukrywają się za tymi pytaniami.
Już osiem lat temu, w 2013, jeszcze przed rosyjską agresją i rozpoczęciem przeciągającej się niewypowiedzianej wojny, niepodległość Ukrainy popierało 61 proc. ankietowanych, przeciw było 28 proc., 11 proc. nie miało zdania. Te liczby, wart zauważyć, niezbyt różnią się od rezultatów referendum z 1991 roku, w którym wzięło udział 80 proc. ludności, z których 90 proc. zagłosowało „za”. Tak więc, jeśli podliczyć poparcie dla niepodległości nie wśród uczestników referendum, a wśród całej ludności, to wynosi ono 72 proc.
Rok później, to znaczy pomiędzy sierpniem 2013 a sierpniem 2014 wskaźniki zasadniczo się zmieniły: niepodległość popierało już 76 proc. ankietowanych, nie popierało 12 proc. i tylko odsetek „niezdecydowanych” pozostał na prawie niezmienionym poziomie 11 proc. Najciekawsze zmiany zaszły w dwóch etniczno-kulturowych grupach, wyodrębnionych przez socjologów, którzy umownie respondentów dzielą na ukraińskojęzycznych Ukraińców, rosyjskojęzycznych Ukraińców i etnicznych Rosjan. Zmiany w pierwszej grupie okazały się stosunkowo niewielkie i całkiem przewidywalne, ponieważ ukraińskojęzyczni Ukraińcy zawsze byli najbardziej proukraińscy. Poparcie dla niepodległości wzrosło w tej grupie z 77 proc. do 90 proc. Bardziej radykalne zmiany jednak zaszły w dwóch innych grupach. Poparcie dla niepodległości wśród rosyjskojęzycznych Ukraińców wzrosło z 54 proc. w 2013 roku do 78 proc. w 2020, a wśród etnicznych Rosjan podskoczyło z 35 proc. do 73 proc. 4.
To naocznie pokazuje, dlaczego Ukraina, wbrew oczekiwaniom Moskwy, nie rozpadła się, choć państwo jako aparat władzy po ucieczce Janukowycza i zdradzie jego przybocznych stojących na czele wojska, policji i służb specjalnych faktycznie upadło. Uratowała je angażowana mniejszość – wieloetniczne obywatelskie społeczeństwo z ukraińskim etnokulturowym jądrem, a przede wszystkim z ukraińską ideą narodowej niepodległości. To ono przekształciło abstrakcyjną ideę politycznego narodu, zadeklarowaną jeszcze w 1991, w pełnoprawną, emocjonalnie przyswojoną („zinternalizowaną”) rzeczywistość. Ono dało także odpowiedź maniakalnym twierdzeniom Putina o Ukraińcach i Rosjanach jako „jednym narodzie”. Odpowiedź ta jest zaskakująco prosta i nowoczesna, bo opiera się nie na archaicznych pomysłach o „wspólnocie krwi”, nie na wątpliwych tezach o „wspólnej historii” i kurjozalnych w XXI wieku apelach do „wspólnej religii”. Przeciwnie, ona opiera się na twierdzeniu, że naród jest wspólnotą, połączoną wspólnymi interesami, prawami, wartościami, kulturą polityczną. Wszystko to w sposób zasadniczy odróżnia dzisiejszą Ukrainę od putinowskiej Rosji – w przybliżeniu tak samo jak kiedyś odróżniało ich historycznych poprzedników: Rzeczpospolitą od Wielkiego Księstwa Moskiewskiego.
Oczywiście, nie mogę być do końca obiektywny, ale przyznaję, że nigdzie i nigdy nie odczuwałem tak żwawego i potężnego biegu historii jak w Ukrainie. Ten bieg bywa niekiedy chaotyczny, drażliwy, bolesny, traumatyczny. Ale nie bywa nudny i nigdy nie jest beznadziejny.
Ukraina to naprawdę wielka przygoda.
Wielkie wyzwanie.
I wielka szansa.
I wielka szansa.
Mykoła Riabczuk
1 самостийность – ukr. самостiйність – pol. samodzielność, słowo to ma dokładnie takie same znaczenie w języku, rosyjskim, ukraińskim jak i polskim (przyp. tłum.).
2 „Zuerst kommt das Fressen, und dann kommt die Moral” – „Najpierw żarcie, potem moralność”; cytat z „Opery za trzy grosze” Bertolda Brechta (przyp. tłum.).
3 „Making demokracy work (…)” – „Budowanie sprawnej demokracji (…)”, tytuł książki Roberta D. Putnama, po polsku ukazała się w przekładzie Jakuba Szackiego, w wydawnictwie Znak (przyp. tłum.).
4 Dane za badaniami Socjologicznej Grupy „Rejtyng” z 2013, 2014 i 2019 roku. http://ratinggroup.ua/files/ratinggroup/reg_files/rg_patriotyzm_082013.2.pdf; http://ratinggroup.ua/files/ratinggroup/reg_files/rg_patriotyzm_082014.pdf; http://ratinggroup.ua/files/ratinggroup/reg_files/rg_patriotyzm_082019.pdf
Mykoła Riabczuk – ur. 1953 w Łucku, absolwent Politechniki Lwowskiej i Instytutu Literackiego im. M. Gorkiego w Moskwie. Czołowy ukraiński intelektualista, krytyk literacki, eseista i publicysta, poeta, tłumacz polskiej literatury. Współpracownik Instytutu Badań Politycznych i Etnonarodowych Narodowej Akademii Nauk Ukrainy. Stypendysta licznych programów badawczych na uniwersytetach zachodnich. Profesor gościnny na Uniwersytecie Warszawskim oraz na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim we Lwowie. Współzałożyciel opiniotwórczego kijowskiego miesięcznika „Krytyka”. Był zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „Wseswit” oraz zastępcą redaktora czasopisma „Krytyka”. Autor kilkunastu książek. W poprzednich latach w Polsce ukazały się przekłady jego książek: „Od Małorosji do Ukrainy” (2002), „Dwie Ukrainy” (2004, druga edycja 2006), „Ogród Metternicha” (2011), „Ukraina. Syndrom postkolonialny” (2015), „Poprzednie życie” (2018). Laureat nagrody Fundacji Polcul, wyróżniony medalem Wschodniej Fundacji Kultury „Akcent” oraz odznaczony Odznaką Honorową „Bene Merito” nadawaną przez Ministra Spraw Zagranicznych RP za działanie na rzecz dobrych stosunków polsko-ukraińskich. Od 2014 r. jest przewodniczącym jury Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”. Prezes ukraińskiego PEN Clubu. Wkrótce ukaże się zbiór jego esejów w Nowej Europie Wschodniej.
Kultura Enter
2021/02 nr 100