PREMIERA PRZEKŁADU (UKRAINA). Kangur nie większy od świerszczyka
Wasyl Słapczuk
– Ogóreczka bym chciał – żebrał I.
W dzień I spał. Wieczorem ze ściany spadał zegar – I się budził. Spuszczał nogi z łóżka, odpalał ogień. Cienie uciekały w popłochu. I palił listki żółtej porzeczki, tulił do ucha puzderko ze srebrną perełką i myślał: „Ależ paskudne życie się zaczęło: całymi dniami jest ciemno”.
– A skrzydełek ważki byś nie chciał? – wżerała się jak rdza Ta.
Ta krągły rok handlowała kiszonymi choinkami, jaskrawo szminkowała usta i była zła na mężczyzn. Na wszystkich bez wyjątku. I sądził, że to przez niedobory witamin.
– To może żółwie jaja?
I nie zniżał się do rozmów z nieuczesanymi kobietami.
Srebrna perełka turlała się po wyścielonym aksamitem denku, obijając raz po raz o ścianki puzderka, reagując na każdy jego dotyk, a nawet oddech.
– Chodźmy jeść śnieg – wołali przyjaciele.
I odmawiał. On nie miał przyjaciół.
– Zegar zabija twoich przyjaciół, a ty nic – czepiała się Ta, wieszając zegar na ścianie, tuż nad krzesłem dla gości.
I miał Łanę.
Srebrna perełka odzywała się do I głosem Łany. Wszędzie, którędy przeszła Łana, zostawały srebrne perełki.
„Wkrótce przyjdzie Łana i przyniesie ogóreczki” – pocieszał się I.
Łana przychodziła w dzień. W dzień I spał.
***
Pada śnieg – zawiadomiła z kuchni Ta.
Mówiła to takim tonem, jakby chodziło o pierwszy śnieg. Albo jakby to ona pierwsza go ujrzała.
I nie odzywał się. Stał przy oknie i w milczeniu gniótł w palcach nieodpalonego papierosa.
Śnieg kładł się nierówno.
„Jak nasz tata po pracy” – pomyślał I.
Tata lubił zajrzeć do kieliszka. Tata lubił, żeby ziemia pod nogami bujała się jak pokład podczas lekkiego sztormu. Tata cztery lata służył w marynarce.
Śnieg raz padał, raz walił. I obojętnie go obserwował. Jak mężczyzna, który poznał istotę rzeczy. Poznał, jak kobietę. I ustalił, że istota jest niezmienna, z której strony by do niej nie podejść.
„Nie, to nie ten krok, jakim się wraca do domu – stwierdzał I. – Takim krokiem można najwyżej pójść precz”.
Spojrzał na papierosa, powąchał go, wsadził za ucho. Ta zabroniła mu palić w domu.
– Skoro już chcesz się truć – rób to na klatce, ja nie mam ochoty wdychać smrodu. Czytałam, że bierne palenie jest jeszcze bardziej szkodliwe niż palenie czynne.
– Kto też wpadł na pomysł uczenia kobiet pisma?! – utyskiwał na głos I. – Dla kobiety źródłem wiadomości powinien być mężczyzna, a nie gazety i czasopisma.
– Zajeżdża od ciebie średniowieczem – rzuciła mu w twarz Ta.
I, speszony, powąchał siebie.
„Trzeba będzie zmienić skarpety” – pomyślał. Ale nie zamierzał się poddawać.
– Pewnie to twoja ubiegłoroczna zupa zaśmiardła.
Jednak Tę nie tak łatwo było zbić z pantałyku.
– Ubiegły rok skończył się raptem tydzień temu.
W porządku, I jest niewymagający, może jeść ubiegłoroczną zupę, ale będzie protestował przeciwko ograniczaniu praw palaczy.
Ta bez wahania powołała się na autorytet Amerykanów:
– Nawet w Pentagonie nie wolno palić.
I co, będzie człowiek walczył z Amerykanami?
„Demokracja jest zagrożona – myślał I, wsparłszy czoło o szybę. – Gdyby Kolumb nie odkrył Ameryki, nie miałby kto teraz dawać złego przykładu”.
– Pada śnieg – nieco głośniej powtórzyła Ta.
– No to niech spada – warknął I, idąc z papierosem na korytarz.
„Kolumb odkrył Amerykę dla wszystkich. – I wyciągnął ogień i odpalił. – A ja odkryłem dla siebie Łanę – zaciągnął się mocno. – A jego odkrycie nigdy nie dorówna mojemu”.
I zakasłał szczęśliwie.
***
I chuchał na szybkę. Tak długo, aż na spoconym szkle zaczęły występować literki. W ten sposób rodziły się wiersze.
– Nie śmiesz mnie. – Z piersi Tej wydobywał się bulgot. – Jak to są wiersze, to ja jestem Murzynką. – I zalewając się bulgotem, czerniała w oczach.
– Nie potrafię inaczej – tłumaczył się I. – W ten sposób oddycham.
Ta również próbowała w tajemnicy wersyfikować na lustrze. Ale nie pojawiało się nic oprócz słów, które łobuzy wypisują na ścianach. Ta ze złością pluła na lustro i przecierała je rękawem.
I wysyłał wiersze porannymi gołębiami do Łany.
Łanę budziły strzały. Ktoś strzelał do gołębi. Wśród srebrnych perełek zdarzały się kulki ołowiu.
Ta nazywała I zabójcą.
– Posyłasz gołębie na pewną śmierć. Ta zadawała I rany słowem.
I karmił pisklaki gołębia z ust. Pisklęta dorastały i składały siebie w ofierze za grzech miłości.
Łana czytała jedynie podpis. Łapała policzkiem oddech I. Oblewała się rumieńcem. Różowiały jej uszka. Srebrne perełki podzwaniały ze szczęścia.
Ta ze złością szorowała gary. Wydobywała dźwięki, od których kuliła się dusza.
I ogrzewał szybkę oddechem. Rodziły się dziwne wiersze.
I tłumaczył się.
Czuł się winny.
***
I pomyślał, że dawno nie jadł obiadu. Zerknął lewym okiem na zegarek, a prawym na Tę. Zegarek nie śpieszył się. Ta również nie śpieszyła się do szykowania mu przekąski, siedziała przy oknie, wsparta łokciami o parapet. Brodę oparła o dłonie i wierciła szybę spojrzeniem. I zrozumiał, że nie ma co liczyć na pomoc z czyjejś strony. Ale jeśli popije herbaty z dżemem wiśniowym, to do wieczora jakoś dociągnie. Trzeba tylko ustalić, czy jest masło i kawałek jakiegoś sera na kanapki.
– Czy została jeszcze mortadela? – zapytał I.
Wyrwana do odpowiedzi Ta poruszyła się, jednak wątpliwe, by zrozumiała sens tego, co powiedział.
– Drzewa mają śnieżynki na rzęsach – powiedziała Ta.
I zaniepokoił się. „Tę” wzięło na lirykę, a to był zły znak. Nie umiała łączyć liryki z domowymi obowiązkami. Kiedy Ta ulegała liryce, I pozostawało gryzienie trawy.
„To koniec. Zaraz zacznie opowiadać, jak poznała poetę”. – I poprzewracał oczyma.
– Byłam wtedy gimnazjalistką – powiedziała Ta, nie ruszając się z miejsca.
Ta nigdy nie była gimnazjalistką. No chyba że za czasów Mikołaja. I już zbrzydło przypominać jej o tym.
– Poznałam go na balu bożonarodzeniowym.
I cichutko wyszedł z pokoju, podszedł do lodówki. Mortadeli już nie było. Nie pachniało niczym jadalnym. Na górnej półce leżała książka kulinarna. I westchnął i zamknął lodówkę.
– Pisaliśmy do siebie niesamowite listy – paplała dalej Ta. – Niesamowite! – podkreśliła.
Korzystając z króciutkiej pauzy, I poskarżył się:
– Kalorie spalają się jak w piecu fabrycznym. – Nie mając pewności, czy Ta go zrozumiała, zapytał: – Nie miałabyś nic przeciwko, gdybyśmy dziś zjedli kolację nieco wcześniej? Strasznie jestem głodny.
Ta jak gdyby nie słyszała.
– Teraz jest już klasykiem – mówiła rozmarzonym głosem.
I postanowił zagrać va banque:
– Jak on umrze, waszą korespondencję wydadzą w osobnym tomie – powiedział.
Ta obróciła się do niego i spojrzała prosto w twarz.
– Tak myślisz?
– Jestem przekonany! – zapewnił I.
Ta otworzyła się jak sezam.
– Weź z balkonu paluszki krabowe – zjedz sobie.
Paluszki krabowe są dobre o tyle, że ile by się ich nie zjadło, żadnemu krabowi nie dzieje się krzywda. Paluszki krabowe są robione z rybich odpadów produkcyjnych.
I w rozmarzeniu przeżuwał paluszki krabowe. Liryczny nastrój Tej przeszedł też na niego. Myślał o swojej złotej rybce, o Łanie.
***
I siedział na stołeczku i kiwał nogami.
– Cztery nóżki w stołku to rozkosz. – Ta zdecydowanym gestem zdmuchnęła kurz z kolekcji pierogów. – Niepotrzebna rozkosz – utrzymywała.
I zmarszczył nos i kichnął.
– Kiedy chodziłam do szkoły, siedziałam na stołku z trzema nogami. A byłam prymuską, wygrywałam olimpiady! – Ta uniosła nad sobą wykrzyknik palca.
I początkowo spojrzał na sufit, podążając wzrokiem za palcem Tej, potem w dół, zerkając na stołek, aby przekonać się, czy wszystkie nóżki są na miejscu. Potem niedbale się skrzywił:
– A kiedy ja chodziłem do szkoły, mój stołek miał tylko dwie nogi. I miałem też fantastyczną gumkę, a nóżki, swoją drogą, liczyłem bezbłędnie.
– Cha-cha-cha! – wykrzyknęła Ta prosto w twarz I.
Nikt nie wierzył, że I chodził do szkoły. Wierzyli w stołek na dwóch nogach. Wierzyli, że stołek potrafił się sam poruszać. Ale stanowczo nie chcieli wierzyć, że I pobierał nauki.
– Słowo synoptyka – przysięgał I. – Nawet miałem okulary. Zobaczcie, jeszcze mi został po nich ślad na nosie.
Nikt demonstracyjnie odwracał się od nosa I. Aby uniknąć konfliktu, zamykał się w ich pomieszczeniu z sanitariatami.
– Cha-cha-cha! – głośno i powoli powiedziała Ta.
I ani mrugnął.
– Stawiam moją kolekcję much przeciwko twojej kolekcji pierogów.
Nikt hałasował w łazience. Woda ze zbiornika w toalecie lała się jak wodospad. A Ta tak bardzo się wzburzyła, że pękł jej guzik na piersi, za którym ona natychmiast zanurkowała pod łóżko.
I westchnął. Stołek pod nim zaskrzypiał wszystkimi stawami.
– A Łana ma w ogóle stołek bez nóg – powiedział I.
Nikt mu nie zaprzeczył. Ta wciąż sapała pod łóżkiem.
I ponownie westchnął. Potem wyjął z kieszeni puzderko ze srebrną perełką. Usta złożyły się do uśmiechu.
– Łana siedzi na płatku róży.
***
Zgarbiony nad stołem kuchennym I wiosłował łyżką w barszczu z fasolą. Przynajmniej tak tę potrawę nazwała Ta. Była to mocna przesada.
Ta siedziała przy kuchence i czytała książkę. Jedną ręką wydawała barszcz, a drugą trzymała książkę. Taka intelektualistka. I nie znosił kobiet, które popisywały się swoją wysublimowaną naturą.
„Pewnie to książka kulinarna – pocieszał się myślą. – Może ugotuje coś dobrego?”
Fasoli w niniejszym barszczu katastrofalnie brakowało. Była obecna jedynie z nazwy. I się zezłościł: „Czemu mam szukać fasoli w barszczu, jak jakiś pieprzony geolog w kopalni minerałów?!”
– Tu pływają raptem trzy fasolki – powiedział z niezadowoleniem.
Ta zignorowała jego niezadowolenie.
– Trzy to liczba ezoteryczna – rzuciła, jak by to było Bóg wie jak ważne.
I ze zdziwieniem wlepił wzrok w ezoteryczne ziarna fasoli. „Tylko tego mi brakowało!” – pomyślał.
– Ezoteryka jest kluczem do wszelkich tajemnic Wszechświata – powiedziała z naciskiem Ta.
I spojrzał na Tę spode łba: „Nic tylko zamknąć cię na ten klucz w jakiejś komórce z tajemnicami i spuścić go w kiblu”.
– Jedynie ezoteryka pozwala człowiekowi rozszerzyć horyzonty rozwoju wewnętrznego – z naciskiem przekonywała Ta.
Zapominając na chwilę o barszczu, I uważniej przyjrzał się książce, którą Ta miała w ręku.
– O-ho-ho! – I poczuł się jak dmuchana zabawka, z której spuszczono powietrze.
Była to Tajemna doktryna Bławackiej.
– Nie mam nic przeciwko ezoteryce – powiedział – ale w kontekście tego barszczu wolę większe liczby.
Medytacją nad barszczem człowiek się nie naje. Podobnie jak słoniną in spe. I pochylił się nad talerzem i zaczął głośno siorbać bezfasolowy barszcz. Głośnym siorbaniem usiłował zagłuszyć (jak sowieci wrogie audycje) Tę, która nadal kłapała o ezoteryce.
„Moją wiedzą tajemną jest Łana, to jest moja ezoteryka – myślał. – I nie trzeba mi nic innego”.
***
I skończyły się zapałki.
Zapalał od zapłotków.
– Proszę cię! – jęczał.
– Odczep się. – Potrząsała wałkami na głowie Ta.
– Bardzo cię proszę!… – Padał na kolana I.
– Nawet o tym nie myśl. – Ta zwiewała do kuchni i wkładała głowę do piekarnika. Zepsuła się jej suszarka do włosów.
– W imię Konstytucji oraz święta zawodowego pracowników branży spożywczej!… – Czołgał się za nią I.
– No mów już, mów!… Czego chcesz?! – kapitulowała Ta.
– Przyszyj mi kieszonkę – Głosem sierotki błagał I.
– Masz setkę kieszonek!
– Jedynie siedemdziesiąt trzy – poprawił Tę I.
– Po co ci tyle?!
– Im więcej jest kieszeni, tym większe są szanse znaleźć to, czego człowiek na gwałt potrzebuje – cierpliwie tłumaczył I.
– A czego ty potrzebujesz?
I niepewnie wzruszył ramionami.
– Wielu rzeczy.
Ta czesała się gwałtownie i wyglądało to tak, jakby z rozpaczy rwała sobie włosy z głowy.
– A konkretnie? – Szarpała pasmo.
– Skończyły mi się zapałki.
– Masz zapałki i zejdź mi z oczu! – Ta, krzywiąc się, wyrywała sobie włoski na brodzie.
I schował pudełko z zapałkami i nadal jęczał:
– Przyszyj mi kieszonkę…
– Na tobie już miejsca nie ma – kłapała nożyczkami Ta.
– Jest, o tu, pod kolanem. – I zadarł nogę.
Ta jak z gaśnicy psiknęła swoje włosy lakierem. Po ugaszeniu namiętności, wzięła się za igłę.
I z wyrazem szczęścia na twarzy przyglądał się siedemdziesiątej czwartej kieszonce.
– Schowam tam kawałek chleba. Jak przyjdzie Łana, będziemy karmić ptaszki.
***
I zaglądał do wszystkich kątów i schowków.
– Nie widziałaś mojej skrzypeczki?
Ta ze zdziwienia zrobiła wytrzeszcz, jej rude brwi wskoczyły na czubek głowy.
– Jakiej skrzypeczki?!
– Jak to „jakiej’? Mam tylko jedną skrzypeczkę.
Brwi Tej spełzły na kark.
– O czym ty mówisz, ty nie tylko skrzypeczki, ale żadnej trąby mosiężnej nigdy nie miałeś! – krzyknęła zawzięcie.
I nie przestawał szukać.
– Może jeszcze powiesz, że nigdy nie miałem żadnego dziadka?
– Co ma do tego twój dziadek?
– A to, że to on mi wysłał skrzypeczkę z Kanady.
– Ty masz dziadka w Kanadzie! – Brwi Tej opadły na kołnierzyk bluzki.
„Za chwilę wywróci się na nice” – zauważył mimochodem I.
– Każdy porządny Ukrainiec ma dziadka w Kanadzie.
Ta nie miała nawet cioci w Argentynie. Natychmiast odezwał się w niej kompleks niższości.
– Paganini się znalazł!
I był zbyt zakłopotany, aby zwracać uwagę na obelgi.
– Ktoś mi ją ukradł! – Ogarnęła go rozpacz.
– Ktoś nie mógł ci ukraść! – Podskoczyła w miejscu Ta. – To porządny człowiek. Jeśli chcesz wiedzieć, on ma ogromny bęben. Nie śmiej obrażać mojego przyjaciela z dzieciństwa!
– On strzela do moich gołębi.
– Ktoś był wojskowym, przyzwyczaił się strzelać do kogoś.
– Gdyby był porządny, wziąłby ciebie za żonę…
Fala wrzasku odrzuciła I do okna. „Niepotrzebnie to powiedziałem” – zdążył tylko pomyśleć.
I nocował na wycieraczce. Zasypiając, marzył:
„Jak znajdę skrzypeczkę, Łana mi na niej zagra, a ja będę przewracać nuty”.
***
I przedstawił się:
– Jestem geniuszem.
– A fizykiem atomowym nie jesteś przypadkiem? – uściślali zainteresowani, sprawdzając go przyrządem do pomiaru skażenia radioaktywnego.
– Nie, jestem humanistą – uspokajał ich I. – Piszę.
Na bycie humanistą może sobie pozwolić każdy, kto samodzielnie potrafi się podpisać. Jednak, jeśli człowiek ma wybór, zostanie dentystą. Wszyscy pragną wziąć udział w ponownym podziale dóbr materialnych. I jedynie humanista nie ma nic do stracenia.
– Jestem geniuszem – mówił I.
Geniuszem może siebie nazwać tylko ktoś, kto nie wstydzi się być dziwakiem. Przedstawicielom twórczych zawodów wybacza się drobne dziwactwa. I miał stan ciężki. Poza tym, chociaż pisał wiersze, nie posiadał żadnego świstka, poświadczającego jego przynależność do jakiejś organizacji twórczej.
– Tylko wróble latają hurtem – uzasadniał I. – A geniusz jak orzeł z niebem pozostaje sam na sam ze swoją genialnością.
Nikt nie przeczył I. Niech sobie będzie geniuszem, komu to szkodzi? Jednak komuś szkodziło, oj szkodziło.
– Nie rozśmieszaj ludzi – mówiła Ta, nerwowo obgryzając paznokcie aż po łokcie.
– To czemu nie zostaniesz oligarchą, skoro jesteś taki genialny – robiła wyrzuty Ta.
– Geniusz powinien pełnić swoją misję, a nie służyć jakiejś Mamonie – hardo odpowiadał I, a oczy mu błyszczały.
– Misję – przedrzeźniała go Ta. – Ty przecież gwoździa nie potrafisz wbić w ścianę…
Szukała sposobu, aby za wszelką cenę skompromitować I.
– To jedynie potwierdza moją genialność – nie poddawał się I. – Wszyscy geniusze w życiu codziennym są bezradni jak małe dzieci.
Ta uparcie nie chciała uznać geniuszu I. On się tym nie przejmował. Nigdy geniusza nie uznawano za geniusza. Nigdy geniusz nie znajdywał zrozumienia u swoich współczesnych.
Rozumiała go tylko Łana. Łana też była geniuszem. Geniuszem czystego piękna. Jak u Puszkina.
***
W telewizji leciały kreskówki.
Przez twoje kreskówki mleko mi wykipiało! – wykrzyczała Ta głosem emerytowanej solistki operowej.
Nie odrywając się od ekranu, I starannie wyćwiczonym ruchem zapodawał czipsy do ust.
– Sam bym od ciebie kipnął – warknął, ruszając aktywnie uszami.
– A kto cię trzyma?! – Z marszu naelektryzowała się Ta, aż zaiskrzyło.
– Nie psuj mi apetytu. – I odwrócił się tak, aby widzieć telewizor, a nie widzieć Tej.
– Jasne! Tobie można zepsuć!…
I pogrzebał w paczce, zajrzał do niej, aby na własne oczy się przekonać, że została opróżniona. Z żalem westchnął.
– Nie znasz się na sztuce. – Zmiął paczkę w dłoni.
– Za to ty doskonale się znasz na kulinariach – weszła na wyższe obroty Ta.
I poprawił włosy zmierzwione wiatrem, który wzniecała Ta.
– Mam na myśli pożywkę dla ducha, a ty zapewne swój skwaśniały barszcz czy też wykipiałe mleko.
Ta, gubiąc kapcie, wybiegła z pokoju. I brzuchem czuł, że nie jest to ucieczka. Ledwo zdążył zamknąć się w szafie, jak Ta wróciła ze stertą talerzy.
– Łup! Drobne kawałki pofrunęły na wszystkie strony, jak rozerwany granat. Łup!…
– Jeśli chcesz wiedzieć, jestem najlepszą gospodynią prawobrzeżnej Ukrainy! – wykrzykiwała Ta podczas krótkich pauz.
– To czemu ci nie przyznają orderu? – dał głos z szafy I.
Kiedy skończyły się talerze i złagodniał gniew Tej, I wysunął nos z szafy.
– Chociaż mamy różne poglądy na sztukę, nie gniewam się na ciebie.
– Czytałam, że człowiek może wytrzymać bez jedzenia ponad miesiąc – powiedziała od czapy Ta.
Zważając na te niedorzeczności, I nie zostało nic innego, jak tylko wyjść z szafy z podniesionymi rękami.
– Proszę o pokój.
– A tego nie chcesz? – Ta tknęła pod nos I zaciśniętą pięść. Powąchaj czym pachnie.
Pięść Tej pachniała prażonym mlekiem.
„A Łana pachnie truskawkami” – chciał powiedzieć I, ale się powściągnął.
***
W starożytności mężczyźni gonili za mamutami. Teraz kobiety chodzą po mamuty na bazar.
I też bywał na bazarze. Z ciekawości, żeby popatrzeć, co mógłby kupić, gdyby miał pieniądze.
Naprzeciwko sklepu „Leniwy Struś” kipiało mrowisko bazaru.
Ktoś handlował pordzewiałymi, krzywymi gwoździami. Nikt nie chciał kupować krzywych gwoździ.
– To oszustwo! – oburzał się Nikt. – Nie wolno handlować krzywymi gwoźdźmi!
Kierując się maksymą, że klient zawsze ma rację, Ktoś uśmiechnął się życzliwie:
– Zaraz je wyprostuję… na twoim łbie.
Nikt zniknął tak szybko, jakby wyskoczył z butów. Obuwie, nie nadążając za właścicielem, zostało obok sprzedawcy. Po chwili zniknęło też ono.
– Jak biznes? – przywitał się I.
– Analogicznie! – odpowiedział Ktoś.
I przyglądał się gwoździom.
– A może rzeczywiście warto je wyprostować? – I pomacał czapkę na głowie.
– Wtedy będę miał od metra konkurencji – tłumaczył jak dziecku Ktoś. – Na tym bazarze trzy osoby sprzedają normalne gwoździe. A krzywe tylko ja. Rozumiesz już?
I przytaknął. Po chwili wahania ostrożnie zapytał:
– A gdzie można wykorzystać?
– Gdzie chcesz! – Ktoś zrobił szeroki gest ręką. – Można pociąć na śrut, można rzucić garść pod auto sąsiada… Ostatecznie, w uchu pogrzebać. Dobry gospodarz zawsze znajdzie zastosowanie dla krzywego gwoździa.
I poczuł się jak dobry gospodarz. Pogrzebał, wybierając gwóźdź dla siebie.
– Ile kosztuje? – martwił się, że nie wystarczy mu pieniędzy.
– Z resztą czy bez reszty? – uściślił Ktoś.
– Z resztą.
– Jak się potargujesz, oddam taniej. Zapakować ci, czy tak weźmiesz? – Ktoś nie zapominał o serwisie. – Porządny towar, gdyby tak jeszcze zrobić mu reklamę, zeszłoby na pniu.
– Ładny gwóźdź. – I przyglądał się nabytkowi. – Spróbuję nim kredens otworzyć (w kredensie Ta chowała przed I powidła), a jak się nie uda – sprezentuję go Tej na ósmego marca.
I rozmarzył się.
– A Łanie sprezentuję malutkiego kangura, nie większego od świerszczyka.
***
Ta należy do tych, którzy oskarżają. I – do tych, którzy się bronią.
I nieźle wyćwiczył się w obronie oralnej. Jeszcze się nie zdarzyło, by nie znalazł dla siebie usprawiedliwienia. I bronił siebie w natchnieniu, jakby grał jazz, łącząc wypracowane zawczasu kawałki z improwizacją.
W swoich zasobach miał uniwersalne usprawiedliwienie, po które sięgał kilka razy dziennie.
– Miałem trudne dzieciństwo – utyskiwał I.
Uważał, że po tych słowach każdy, kto ma do niego pretensje powinien mu darować.
Ta uważała inaczej.
– Mógłbyś tak często tego nie powtarzać – zauważyła zjadliwie. – I tak widać, że wypadłeś mamie na podłogę i uderzyłeś się w główkę.
I miał profesorską głowę. Mógłby napisać Krytykę czystego rozumu. A przynajmniej operę. Że na przykład taka a taka Ta sprzedaje kradzione rzeczy. Ale powstrzymywało go przed tym prawo moralne w nim i niebo gwiaździste nad nim.
I nie tracił nadziei na wzruszenie Tej.
– Po takim dzieciństwie można od razu iść na emeryturę – wzdychał.
– Istnieją wszelkie podstawy, by uważać cię za inwalidę – znęcała się chrapliwie Ta.
„Zabiłbym! – myśli I. – Nie, najpierw narobiłbym z niej gwoździ (na nic więcej się nie nadaje), a potem każdego wbiłbym w próg aż po sam łepek, aby za każdym razem, wchodząc do domu, przestępować przez nią”.
– Ale na ulgi nie licz. – Ta w dalszym ciągu jest niewzruszona. – Bierz przykład z klasyków.
– Jak to? – nie zrozumiał I. – Kogo masz na myśli?
– A Czechowa na przykład – powiedziała Ta. – Czechow w ogóle nie miał dzieciństwa. Właśnie tak powiedział: w dzieciństwie nie miałem dzieciństwa, ale nie oczekiwał, by jego, jak emeryta, bezpłatnie trolejbusy woziły. Czechow pisał. Wiesz, że jego spuścizna liczy osiemnaście tomów plus dwanaście tomów korespondencji – wszystkiego trzydzieści tomów? A przy okazji pracował przecież jako lekarz. A ty?!
– Co ja?! – nie tracił godności I. – Też mógłbym pracować jako lekarz.
Pod bacznym i bezwzględnym spojrzeniem Tej czuł się bardzo niespokojnie. Bał się, że zaraz zacznie dymić i przemieni się w popiół.
– No, jako weterynarz – poprawił sam siebie.
„Zamieszkałbym z Łaną w lesie i za darmo leczyłbym zwierzątka. Wieczorami pilibyśmy herbatkę, a ja odpędzałbym od Łany komary. Każdego ranka Łana wyjmowałaby spod poduszki list. Napisałbym jej całe trzydzieści tomów…”
Aby się uspokoić, I wyjął puzderko ze srebrną perełką i przyłożył do ucha.
***
I gapił się w sufit. Po suficie kicały słoneczne koniki.
I tęsknił. Słoneczne koniki cieszyły się.
Nie ma harmonii w naturze – myślał ze smutkiem I. – Kiedy człowiekowi zbiera się na łzy, wszyscy wokół koniecznie muszą rechotać.
– Proszę cię czterdziesty trzeci raz – jak dżin z butelki wyskoczyła Ta – naostrz noże!
„Zaczęła się buchalteria!” – I zamknął oczy.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – nakręcała się Ta. – Ależ nie, patrz na mnie, patrz. Jestem twoim sumieniem.
I wzdrygnął się.
– Odczep się. Dobijasz mnie nawet bez noży.
– Oj-oj-oj! – przedrzeźniała go Ta. – Ciebie to nawet pociąg by nie rozjechał.
Łatwiej jest wzruszyć krokodyla niż Tę.
– Kiedy ludzie mają depresję, nie mogą ani spać, ani jeść, a ty nic innego nie robisz…
I spróbował wyobrazić sobie, że Ta to radio, które się nie wyłącza. „Niech sobie nadaje” – pogodził się, zanurzając się powoli w hipnotyczny sen.
Lecz tak podstępna osoba jak Ta bezczelnie właziła też w cudze sny. We śnie ganiała I z piłą mechaniczną. I obudził się od własnego krzyku.
Słoneczne koniki zniknęły.
„A mógłbym przecież zostać ich pastuchem – westchnął ze smutkiem I. – Mógłbym…”
I gapił się w opustoszałe pole sufitu dopóki w oddali nie pojawiła się malutka jak ziarenko maku Łana.
I wstał jej na spotkanie.
***
Z dachu kapało.
Chleb w ręku był ciepły i miękki, jak ukochana kobieta. I przytulił go do policzka, a potem uległ pokusie i ugryzł piętkę.
Kałuże ze wszystkich stron rzucały się mu pod nogi. I z nieukrywaną satysfakcją przydeptywał je butami, unosząc ścianę bryzg.
Dwa ptaszki pogadując między sobą, przefrunęły nad głową I:
– Wiosną pachnie – wyćwierkał jeden.
– O tak, wkrótce pojawią się robaczki – odpowiedział drugi.
I zapatrzył się do góry, przez co omal nie przegapił kałuży, która zamierzała go wyminąć.
Odprowadziwszy ptaszki spojrzeniem, I stanął w miejscu i zaciągnął się powietrzem. Pachniało chlebem. Nie mogąc się powstrzymać, ponownie ugryzł bochenek.
„Ciekawe, czym ptaszki wąchają? – zamyślił się. No bo dziób to buzia czy nos?”
Aby jakoś ugasić pęd do wiedzy, wbił zęby w chleb. Na spotkanie sunęła mu ogromna kałuża. I zdecydowanie uniósł nogę. Ale woda rozstąpiła się jak morze przed Żydami. I przeszedł suchą stopą i nie zdziwił się ani trochę. A butom nie spodobało się.
Pod blokiem na I czekała Ta. Wyglądała tak, jakby przed chwilą wypadła ze zsypu.
– Wiosna idzie – powiedziała tonem takim, jakim zazwyczaj mówi się o pieniądzach.
I machnął ręką, jakby mówił: „A dajcie wy mi wszyscy święty spokój z tą wiosną”.
– A gdzie chleb? – Ta spojrzała na jego ręce. – To wszystko?!
Zbity z pantałyku I przyglądał się kawałkowi miękiszu w swojej dłoni.
– Co ty, zjadłeś go?! – Pokazała kły Ta, zapominając o zbliżającej się wiośnie.
– Nie wiem – speszył się I. – Być może. Kiedy się denerwuję, jem wszystko jak leci.
– On się denerwuje!… – Ta weszła na wyższą oktawę. – To mnie zaraz nerw sieknie. Jeśli dla ciebie nie ma znaczenia co żresz, to wsuwaj robaki.
– Robaczki jeszcze śpią.
– To niech też ciebie natura na zimę usypia…
Ta wskoczyła do windy.
– Wiosna, wiosna… – warczał I, wchodząc po schodach. – Wszyscy wiedzą, kiedy nadejdzie wiosna, a nikt nie wie, kiedy przyjdzie Łana.
***
W tym miejscu, gdzie latem stała beczka z piwem, babiny sprzedawały przebiśniegi. I okazał zainteresowanie. Przechwytując jego gest, potężna kobitka kusząco błysnęła złotą koronką.
– Panie, nie wstydzić się, podchodzić.
I zawahał się.
– Pierwszej świeżości – zachwalała kobitka swój towar. – Ceny przystępne.
W cynkowej misce, tuląc się do siebie, stały powiązane w pęczki bukiecików subtelne, skromne, pierwsze kwiaty.
– Ile chcecie za nie?
– Ja nie chcę – poprawiła go sprzedawczyni. – Ja handluję. – I przechodząc „na ty”, zapytała: – Dowód masz?
– Mam, oczywiście… w domu.
– W domu to ja mam chłopa – westchnęła kobita. – Nic z tego nie będzie. Bez dowodu możesz najwyżej powąchać. Stamtąd, gdzie stoisz – trzy kopiejki, spod samego nosa – siedem.
I speszył się. Zawsze popadał w kompleksy wobec ogromnych kobiet.
– Chodź tutaj – zawołała babulka z prawej flanki. – Ja sprzedaję bez dowodu. Zaryzykuję na starość.
I zrobił krok w bok, ale przechwyciła go „jego” kobitka:
– A trzy kopiejki gdzie?
– Za co?! – zdziwił się I.
– Jak to za co?! A kto stał i wąchał mój towar?!
– Nie wąchałem. Mam katar. – Na potwierdzenie swej tezy I pociągnął nosem.
– Bezczelny teraz jest naród – utyskiwała kobitka. – Bezczelny i zasmarkany.
I tulił bukiecik do piersi, chroniąc przed wiatrem.
„Ta zacznie wrzeszczeć: taki-owaki, to i owo, ostatni grosz z domu wyniósł, lepiej by cebuli kupił…” Lecz ta myśl nie zepsuła mu humoru.
I dotknął ustami płatka.
– Delikatny, jak suteczki Łany.
***
Nie opuszczało go dziwne uczucie.
„Chce mi się czegoś” – pomyślał I.
W takich chwilach podążał do lodówki.
I był smakoszem. Jednak Ta wyrobiła mu opinię głodomora.
– Tego człowieka nie idzie wykarmić – skarżyła się swoim koleżankom.
Bezczelne koleżanki drążyły:
– A w łóżku jest jaki?
Ta oblewała się rumieńcem.
– Nie daje mi spać.
– Masz szczęście – zazdrośnie wzdychały koleżanki.
Każda kobieta musi wykarmić swojego mężczyznę, ale nie każdy mężczyzna nie daje swojej kobiecie spać.
Seksualni giganci powinni się dobrze żywić.
I nie ukrywał swojej namiętności.
– Lubię sobie zjeść – mawiał. – Zwłaszcza coś jadalnego.
Wędrówka do lodówki nic nie dała. Dziwne uczucie pozostało.
– Chce mi się czegoś – zakomunikował I na głos.
– Może pójdziesz do pracy? – wysnuła nieeleganckie przypuszczenie Ta.
I udał, że nie słyszy. Postanowił nie ulegać prowokacjom.
Siadając na podłodze, I przyjął pozycję lotosu i wsłuchał się w siebie, usiłując skonkretyzować uczucie.
– Chciałbym usłyszeć coś miłego – sformułował ostatecznie swoje pragnienie. – Jakąś dobrą nowinę.
Ta prychnęła jak wściekła kotka.
– Nawet nie licz na to.
I rozplątał nogi, ciężko westchnął. Strząsnął z siebie matnię.
– Z taką reputacją jak twoja można co najwyżej przekazywać informacje o klęskach żywiołowych – warknął.
– W Piśmie Świętym jest napisane: „Jakie piękne są nogi tych, którzy przynoszą dobre nowiny”.
I położył się na kanapie i zamykając oczy, usiłował wyobrazić sobie nogi człowieka, który przyniesie mu dobrą nowinę.
Oczywiście, były to nogi Łany.
***
I był chroniony przez anioła. Ta – przez psa.
Pies podzwaniał łańcuchem. Hałas irytował I, nie pozwalał mu się skupić. Aby uspokoić się, I wyjmował z kieszeni puzderko ze srebrną perełką. Ale hałas tłumił wszystko, nawet melodię perełki.
– Co za dziki pies! – zdenerwował się I.
Pies wyszczerzył zęby i zawarczał. I na wszelki wypadek obejrzał się, czy anioł jest gdzieś obok. Anioł gapił się w okno.
– Mógłbyś przynajmniej zaopatrzyć się w jakiś kijek – uczynił wyrzut swojemu stróżowi. – Mnie by na kawałki pokroili, a ty masz wszystko w nosie. – I podrapał się po łydce, nie tak znowu dawno ugryzionej.
Anioł ani drgnął, jedynie chmurka smutku napłynęła mu na twarz.
Anioł bronił duszy I. Pies – ciała Tej.
– Ja też mam prawo do przestrzeni życiowej! – wykrzyczał I, jakby mu ktoś rozgrzane żelazko do brzucha przyłożył.
Z zaskoczenia Tej aż pękła szelka od stanika. Nawet pies się wystraszył.
– Wściekłeś się? – jęknęła Ta.
– Przeszkadzacie mi. Jak nie ty szorujesz gary, to pies łańcuchem dzwoni…
– Myślałby kto, że operę piszesz. – Z pogardą odęła usta Ta. Ale z marszu zmieniła wyraz twarzy, zahaczając o jakiś przedmiot niewiadomego użytku. – Co to za graty po całym domu się poniewierają?! Nauczył się ściągać do domu wszelkie badziewie, które normalni ludzie wywalają.
I speszył się.
– Przecież to nie moja wina, że wszyscy mi przeszkadzacie – zaczął się tłumaczyć, wzdychając. – Rozumiesz, chciałbym siłą woli zmaterializować pewną rzecz, ale na razie mi się nie udaje. Tylko rupiecie się pojawiają. To przecież nie jest takie trudne. Gdybyście wszyscy mi nie przeszkadzali… Trzeba tylko wywołać w wyobraźni potrzebną rzecz, skupić się na pępku, koncentrując tam niezbędną ilość energii uk, potem przepędzić ją przez grzbiet do karku, przemieniając w energię op, a potem jedną trzecią powolutku wypuścić nosem, a resztę na raz ustami. I wszystko to z zamkniętymi oczami. A kiedy otwierasz oczy – zachcianka jest już zmaterializowana i masz ją w ręku, lub gdzieś opodal. Co prawda, zdarzają się niewypały. – I ponownie speszył się. Brakuje mi jeszcze energii di. Generuje się w piętach, a koncentruje się w podbrzuszu… A poza tym różne dźwięki cały czas rozpraszają.
– Dawno tak masz? – zapytała Ta, z nienaturalną łagodnością wykrzywiając usta. – Wiesz, pójdę z pieskiem na spacer. – I skwapliwie zaczęła odwiązywać psa od kaloryfera. Wypadła z domu, nawet się nie ubierając.
Budka telefoniczna na rogu domu nie działała. Trzeba było biec przez całe osiedle do najbliższego telefonu, by wezwać karetkę.
Kiedy ratownicy wpadli ze zdyszaną Tą do mieszkania, szczęśliwy I stał na środku pokoju ze srebrną różą w ręku.
Ze srebrną różą dla Łany.
***
Na początku fala wyrzuciła na brzeg oceanu muszlę, która stłukła szybę w oknie, potem w biały dzień spadł na ziemię meteoryt, prosto na wyjściowy kapelusz Tej, który wietrzył się na balkonie.
I kręcił kółkiem na palcu.
– Nie kłam! – wrzeszczała Ta.
I nie cierpiał wulgarnych kobiet. Wulgarna kobieta z zasady marnie gotuje.
– Twój pies kłamie. Ja ci mówię jak człowiek do człowieka.
– Gdyby mi tę historyjkę pies opowiedział, może nawet uwierzyłabym, tobie nie wierzę.
– Nawet jeśli ci powiem, że dziś jest poniedziałek?
– Nie uwierzę – zawzięła się Ta. – Swoje bajeczki możesz fiskusowi opowiadać.
– Co ma do tego fiskus? – I nawet przestał kręcić kółkiem.
– Fiskus ma coś do wszystkiego.
– Pewnego mego znajomego biznesmena fiskus doprowadził do impotencji.
– Znowu kłamiesz! – Zadzwoniła klipsami Ta. – Jakbym nie znała twoich znajomych! Jak nie „zaszyty” alkoholik bez skarpetek, to nieuznany geniusz bez meldunku. A może masz na myśli tego mruka, co butelki zbiera?…
I zrobił mongolskie oczy, ale kultura Europy wzięła w nim górę.
– A ja bym rozdał twoim koleżankom po rowerze, niech zjeżdżają na koniec świata.
– Lepiej się przyznaj, że sam (przecież nie twierdzę, że specjalnie) zbiłeś okno i zniszczyłeś mój kapelusz.
– Myślałby kto, że twój kapelusz jest gatunkiem chronionym.
– Nie kręć mi tu! – Ta skierowała światło lampy prosto w twarz I. – Gdzie są dowody rzeczowe – muszla i meteoryt?
– Pokazywałem ci kawałki muszli.
– To były kawałki doniczki.
– A meteoryt rykoszetem odskoczył od kapelusza i może poleciał z powrotem w kosmos. Skąd mam wiedzieć? Tak w ogóle to miałaś szczęście, że kapelusz nie siedział na twojej głowie. Miałbym teraz kłopot z zamawianiem wieńców i…
– Zamknij się! – wrzasnęła Ta głośniej od trzech chorążych.
I rozejrzał się, czy w pobliżu nie ma ostrych przedmiotów.
– Jeśli wczoraj padał śnieg, to mam się dziś zgłosić na policję? – mówił I pokojowo, jakby prosił o przebaczenie.
„Nie wierzy. – I z nieudawaną szczerością westchnął. – A Łana uwierzyłaby mi. Zresztą, Łany nigdy bym nie okłamał”.
***
I otworzył oko. Ta potrząsała ciuchami przy wieszaku. I próbował rozeznać się – wychodzi z domu, czy dopiero wróciła? Jest dzień czy noc? Aby zorientować się na dobre, otworzył też drugie oko.
– Co się dzieje na dworze? – zapytał, usiłując nie angażować żadnych mięśni, oprócz strun głosowych.
– Wysuń nosa to się dowiesz. – Z wrogością typową dla pracowników MOPS-u odpowiedziała Ta.
– Przecież ja nie mam żadnych pretensji. – Aby dać wyraz swoim zamiarom pokojowym, I zmusił się do poruszenia dużym palcem u stopy, który bezczelnie wyglądał ze skarpety.
– Żaby padają – nieco życzliwiej odburknęła Ta.
I zaczął swędzić nos. Widać odzywała się jego alergia na Tę.
– Miałem na myśli pogodę. – I zmarszczył nos, aby nie musieć sięgać do niego ręką.
– A ja co, o lodach na patyku opowiadam?!
Ta wlazła po pas do lustra, oglądając pryszcz na gębie.
– Po pierwsze o tej porze żaby jeszcze śpią (razem z robaczkami) – przypomniał sobie ich rozmowę sprzed kilku dni. – Po drugie…
– O tej porze śpisz tylko ty – przerwała mu Ta. – I proszę cię, tylko bez wulgarnych szczegółów.
Co za parlamentarny zwyczaj wchodzenia w słowo! I napiął się, jak zegarek, jeszcze chwila, a zadzwoni, ale uprosił siebie, aby się nie denerwować – sprężyna odpuściła. Odpuściła na tyle, że I zapomniał, co miał zarezerwowane na „po drugie”.
– Nie śpię, tylko medytuję – powiedział tonem doświadczonego jogina.
Aby nie zagłębiać się w gąszcz filozofii Wschodu, I zwrócił się twarzą do Zachodu.
– Jeśli na Ukraińców padają żaby, to na Francuzów, zapewne pada sało. Takie oto niedoskonałe prawo cyrkulacji naturalnej. Cokolwiek miałby do powiedzenia w tej materii Newton….
– Nie ma co myśleć o sale, post jest – przerwała mu bezpardonowo Ta rozważania filozoficzne.
I jednak musiał podrapać się po nosie.
„No to trudno, nie pójdę dziś na dwór, niech ich tam wszystkich żabami pozasypuje. – wreszcie pozwolił sobie na focha I. – A jeszcze lewego buta nie znalazłem…”
– A Łana ma malutkie buciki – oba się zmieszczą na jednej dłoni – wyszeptał rozmarzony, zanim zanurzył się w medytację.
***
Słońce wstało na dwa i pół korka od szampana powyżej horyzontu. Czas już było od czegokolwiek odpocząć. I dopił herbatkę zaparzoną z gałązek japońskiej wiśni, otarł pot z czoła i krokiem myśliwego, polującego na nosorożca ruszył w stronę łóżka.
Ta pojawiła się znienacka jak gestapowiec na motorze.
– Mógłbyś przynajmniej po sobie pozmywać!…
I grzecznie się uśmiechnął. Zerknął na zegar ścienny, dając do zrozumienia, że się śpieszy, ale z grzeczności podtrzymał rozmowę.
– Niestety, nie mamy nic na przeciwwagę dla polityki Amerykanów – nie przestając się uśmiechać, podjął próbę wyminięcia Tej. – Pójdę, poleżę trochę, zanim deszcz się nie zaczął.
Deszcz się nie zaczął. Zaczęła Ta:
– Nie uderzyłeś jeszcze palcem o palec!…
Grzeczność kosztuje. Zwłaszcza zmęczonych.
I demonstracyjnie uderzył trzykrotnie palcem o palec przed samy nosem Tej.
– Już? Zadowolona?
– Będę zadowolona dopiero wtedy, kiedy zabiorą cię do wojska i zmuszą do szorowania kibla szczoteczką, a potem wyślą na karniaka i postawią przed trybunałem! – Ta nakręciła się tak, że wydawało się, iż wyrok trybunału już zapadł, a ona zamierza go wykonać.
Ze względów bezpieczeństwa I wycofał się na tyle, na ile pozwalała ograniczona przestrzeń.
– Jestem niezdolny do odbywania służby wojskowej. Mam płaskostopie.
– Tam ci wszystkie braki wyprostują. Tam cię nauczą zmywać! – groziła Ta.
Na wszelki wypadek I wydał ostrzeżenie:
– Nie podchodź do mnie bliżej niż na pięćdziesiąt korków od szampana.
– Co ty masz za durny zwyczaj mierzenia wszystkiego korkami od szampana?
– A co, butelkę mam ze sobą nosić?
Zawsze jest od czego odpocząć. Zawsze jest komu, ale nie zawsze jest jak, nawet kiedy jest to zagwarantowane przez konstytucję i wyodrębnione osobnym punktem w agendzie.
„I żadne stowarzyszenie jej nie powstrzyma, żadne ONZ!… – I jak skazaniec pochylił się nad zlewem. – Tylko Łana mnie lubi na tym świecie”.
Ta myśl uspokoiła go i nawet ucieszyła.
***
I spoglądał w przestrzeń.
W ciągu pół godziny co trzy minuty Ta na siedem sekund przesłaniała przestrzeń ciemną plamą przed sokolim wzrokiem I.
– Inna rzecz, gdybyś prąd generowała, a ty tylko buty zdzierasz. – Zmuszony był zauważyć I.
Ta uśmiechnęła się tajemniczo.
– Nic nie zauważyłeś?
I zaniepokoił się. Pomacał kieszeń – puzderko odezwało się srebrną perełką. Kolekcja much też jest na miejscu.
– Na mnie, na mnie się patrz – zorientowała się Ta.
I uważnie, jak młody biolog owadowi zaczął przyglądać się Tej. Jej lewa noga wydała mu się podejrzana.
– Masz protezę zamiast lewej nogi! Zgadłem?
– A niech cię szlag! – Ta nie tracąc czasu, uderzyła trzykrotnie głową w szafę, jak to się mówi, odpukała w niemalowane.
– Przez twoje zabobony nie będziemy mieli szafy.
– A przez twój jęzor omal nie zgniotłam papilotów.
Ta złościła się niedługo. A zresztą I też przeprosił, na co rzadko sobie pozwalał. Okazało się, że Ta kupiła płaszcz, który od dłuższego czasu usiłowała mu zademonstrować.
– Chciałam podzielić się z tobą swoim szczęściem.
– Swojego nie mam gdzie podziać – odburknął I, ale w porę ugryzł się w język. – Fajowy płaszcz.
– Skórzany. – Obalała się rumieńcem Ta.
– Świńska skóra? – I postanowił dać satysfakcję Tej, okazując zainteresowanie jej sprawunkiem. Lepiej było się nie starać.
– Czemu świńska? – obraziła się Ta.
Show się nie udał.
„I jeszcze ja jestem winny!” – I skręcił sobie papierosa.
Zapalił i zaczął sobie przypominać, co miała na sobie Łana, kiedy widzieli się ostatnio.
Przypominał sobie bez pośpiechu, z wprawą wytrawnego guwernanta – od górnej warstwy do spodniej.
Po sam ślad, odciśnięty przez gumkę.
***
Ta jadła śledzie.
„Tylko czemu ona tak ciamka! – I przykrył się z głową, ale korzenny zapach śledzi przenikał pod kołdrę, wbijał się w nozdrza. – Będę musiał wstać”.
I wszedł pod prysznic naprzemienny. Długo prychał i pluskał się, aż zmył z siebie całą tę przebrzydłą rybią łuskę i nieznośny zapach. Wyszedł z łazienki orzeźwiony i świeżutki jak ogórek kiszony.
Ta jadła śledzie.
„Pójdę zapalę na świeżym powietrzu”. – I wyszedł na balkon.
Na dole, jak bita śmietana, pieniły się kwitnące drzewa. I skręcił listki czerwonej porzeczki (żółta się skończyła), oparł się łokciami o poręcz.
Skręt trzeszczał, płonąc.
„Coś liście zwilgotniały. – I zmrużył oczy. – Morele kwitną, jakby się bały”.
Po wypaleniu trzech papierosów I wrócił do domu.
Ta jadła śledzie.
I się zachwiał. „Już lepiej by mnie trzasnęła śledziem po pysku”. Ślina produkowała się szybciej, niż mógł połykać.
Chwycił za wiadro ze śmieciami i popędził precz. Po trzykrotnym okrążeniu bloku na dwanaście klatek, zmęczony, ale z uspokojonym umysłem wrócił do domu.
Ta jadła śledzie.
– Widziałem tam kotka… głodnego… – zaczął I głosem dobrego Samarytanina. – Pozwól, że wyniosę mu ości.
Ta na chwilę przestała przeżuwać. Pomyślała.
– Może sama jeszcze je zjem.
I spełzł po ścianie. Na samą podłogę.
„A żeby cię zmuliło. A żeby ci ość w gardle stanęła”.
– Po co przyniosłeś śmieci z powrotem? – Ta oblizała palce.
– Szkoda było wyrzucić –odpowiedział szeptem I.
Woda wlewała się do uszu, mąciła wzrok. Opodal wzbijała namuł Ta, sprawnie operując rybim ogonem, który wyrósł jej w miejscu nóg. I błagalnie wyciągnął do niej rękę. Ta zarechotała i potężnym uderzeniem ogona do reszty go ogłuszyła.
I wypuścił z siebie wielką bańkę, kłapiąc ustami.
„Żegnajcie, owoce morze, rodzime kabaczki i emigrancie-kartoflu!”…
Nagle słup światła chlusnął mu na twarz – w kielichu białej lilii płynęła do niego Łana.
***
Pokój był oświetlony tylko ekranem od telewizora. Maławo było światła. Natomiast dźwięk – na cały regulator. Na tym polegał twórczy zamysł I. Wydawałoby się – drobna rzecz, a wrażenia estetyczne od filmu znacząco się wzmacniały. A filmy Amerykanie robić potrafią: trzech zabójców i dwunastu zamordowanych – to wam nie Dostojewski ze swoja babuliną. – A do końca zostało jeszcze dobre pół godziny.
Coś zmusiło I, by oderwał
się od ekranu. Czy to łopatka zaswędziała, czy też szósty zmysł się odezwał. Obejrzał się i zesztywniał ze strachu. Miał za plecami, na ciemnym tle otwartych drzwi, zgarbioną postać, która celowała w niego z pistoletu. Już po chwili I zidentyfikował sylwetkę, jednak kiedy ustalił, że ma przed sobą nie zabójcę-amatora czy profesjonalnego kilera, tylko Tę, oszacował sytuację jako skrajnie niebezpieczną. I przypuszczał, że istnieje możliwość dogadania się z maniakiem czy wynegocjowania czegoś z kilerem, ale kiedy już Ta postanowiła kogoś (zwłaszcza kiedy chodzi o niego, o I) wykończyć – czas kopać dół.
Ta celowała z pistoletu i coś krzyczała. Ledwie widział jej twarz, wykrzywioną grymasem nienawiści. Ale wyraźnie czuł na sobie gorący oddech śmierci.
„Jeszcze chwila, a ona strzeliłaby mi w kark” – przemknęła mu myśl.
– A-a-a-a-a! – wykrzyczał I (jego wrzask zlał się z krzykiem kolejnej ofiary w filmie) i łapiąc za stołek, na którym siedział, rzucił nim w Tę.
Stołek nadawał się na opał. Nie wiadomo o jaki fragment Tej roztrzaskał się ten przedmiot, I natomiast odbił się od jej ostrego kolana.
Kiedy I otworzył oczy, nad nim świeciło się ostre światło lampy, a cisza była taka, że słychać było, jak Ta zgrzyta zębami.
Ujrzawszy, że I daje oznaki życia, Ta wrzasnęła.
– Zabić ciebie to jeszcze mało, nikczemniku!
„Będzie dobijać!” – ze strachu u I zdrętwiało podniebienie.
– Resztki rozumu stracił! Na tobie czterdziestu psychiatrów mogłoby się doktoryzować i jeszcze habilitację napisać!
– Bój się prokuratora – zaapelował I do sumienia Tej, powołując się na wartości moralne.
– Nic tylko w kajdanki cię skuć, w kaftan bezpieczeństwa zawinąć! – Ta nie ściszała głosu, ale też tortur nie rozpoczynała. – Zepsułeś mi całą fryzurę! A ja cię tylko poprosiłam, żebyś ściszył! Suszarkę mi zepsułeś! A stołki to co, myślisz, że za darmo dają?!
„To była suszarka, a nie pistolet! Suszarka! Ha-ha!” – I wstrząsnął drobny śmiech, który przeszedł w histeryczny rechot.
– Nie wiem, jak się tobą więzienie z psychiatrykiem podzielą. – Ta pokręciła zepsutą fryzurą.
I zebrał do kupy zakończenie wszystkich nerwów, związał je w supełek i udał się do Tej z czołobitnością.
– I jak ja teraz wyglądam? – rzucała się Ta.
– Wyglądasz świetnie – nie pożałował jej I.
– Naprawdę?
– Biorąc pod uwagę, że oberwałaś stołkiem…
– Ty to się umiesz podlizać! – Ta, która stawiła opór stołkowi, wobec komplementu spasowała. Jeśli nawet złościła się trochę, to jedynie z rozpędu.
– A żebym został prezydentem miasta, jeśli kłamię! – przyrzekł I. A ponieważ sytuacja nabierała dobrego obrotu, zapytał: – Gdzie ty się zbierasz tak na noc?
– Dostałam zaproszenie do restauracji.
– Tam co, nie ma komu zmywać? – I już zupełnie oprzytomniał i wrócił na utarte tory.
– Mój kawaler, mój wierny rycerz zaprosił swoją damę, czyli mnie (Ta ukłoniła się ceremonialnie), na kolację do restauracji. – Cała aż promieniała ze szczęścia.
„Też kiedyś zaproszę Łanę do restauracji – przyrzekł sobie I. – Łana jest damą mojego serca. Poświęcam jej wszystkie swoje czyny”.
***
Ta zawołała I do stołu. I nie kwapił się, siedząc w łóżku, rozważał, czego chciałby w pierwszej kolejności: jeść czy palić?
– Chodź na śniadanie – ponownie krzyknęła Ta, tyle że głos stracił apetyczność i przypominał przesoloną potrawę.
– Zaraz, tylko zapalę – zdecydował ostatecznie I.
Kiedy Ta woła na jedzenie, trzeba iść zjeść. Kiedy każe umierać, trzeba umierać. Jest kapłanką, jest Matką-Ojczyzną. Z mieczem w ręku.
I chciało się palić. Reprezentował priorytety, których Ta nie uznawała z zasady. Ona nie dosypia, nie odpoczywa, dopóki do stołu mu nie nakryje, pierwsze, drugie, trzecie na ciepło nie poda.
Z trudem przychodziły I poranne rozmowy. Kiedy nie tylko mózg, a nawet struny głosowe jeszcze się nie obudziły, a trzeba dobierać słowa, ważyć je…
Zresztą, rozmowa kleiła się jak guma Orbit do podeszwy.
– Tępak po zawodówce!
– Filolożka bazarowa! Belferka skończona!
– Jeśli chcesz wiedzieć, byłam najlepiej zapowiadającym się pedagogiem w województwie.
– To czemu w takim razie dyrektor rzucił w ciebie globusem?! Nawet jego zastępcę, od nudziarstwa którego muchy zdychają, doprowadziłaś do tego, że dwa razy go z pętli wyjmowali.
– Skoro to o mnie chodzi, to czemu ty się jeszcze nie powiesiłeś?
– Mam immunitet.
Pierwszą rundę Ta przegrała, aby zyskać na czasie i złapać oddech, wypomniała:
– Karmię cię, ubieram!…
– Za to będziesz zaliczona w poczet świętych – przyrzekł I. – A ja do grona męczenników – pokrzepił też siebie.
Ta zastygła z otwartymi ustami. Nic dziwnego, że I ze swoją manią wielkości sadzi się na męczennika, ale na podobne uznanie własnych zasług w tym życiu Ta nie liczyła.
„Zaraz się popłaczę – Ta wykrzywiła buzię, ale z marszu wzięła się w garść: – Nie wolno mi płakać, już się umalowałam”.
– Dobrze, już idź sobie zapal, a ja w tym czasie śniadanie odgrzeję.
I omal oczy nie wyskoczyły ze zdziwienia: Ta stała przed nim, skąpana w słonecznym świetle, a nad jej głową świeciła aureola.
– Może coś złego ci się przyśniło? – zapytała z taką troską w głosie, że I zaczął się o siebie bać.
– Chyba nie. Nie pamiętam… – Podrapał się po zmierzwionych włosach. – Ach, przypomniałem sobie – śniło mi się, że tobie wąsy wyrosły.
Aureola zgasła, słońce schowało się za chmurą.
„Na takiej pustyni jak Ta możliwe są fatamorgany” – skonstatował I.
– Bydlak z ciebie jednak – syknęła Ta. Mam raptem trzy włoski na brodzie, a i te wyrwałam, a ty….
„Wcale mi się tak bardzo nie chce jeść. – I palił papierosa, żeby nie myśleć o jedzeniu. Myślał o Łanie. – Łana to istna oaza. Przy jej aureoli można bez problemu nawet książkę w nocy czytać”.
***
Ta jest pragmatyczką. Musi pomacać. Musi wiedzieć, jak to się nazywa. Musi znać cenę. Ta jest zrobiona z metalu.
I jest romantykiem. I lubił sobie pomarzyć. O pięknie. O sprawach ducha.
– Nie stercz przy oknie – szczęknęła jak magazynkiem Ta za plecami. – Nie jesteś przeźroczysty.
I potulnie wycofał się w głąb pokoju.
Ta śliniła koniec nitki, usiłując trafić do ucha igielnego i wciąż nie trafiała. Im bardziej się starała, tym gorzej jej szło.
„W tym czasie specjalista mojego pokroju przeprowadziłby karawanę wielbłądów tam i z powrotem”– ze spokojem obserwatora ONZ przyglądał się I.
Ta jak pijany snajper mrużyła raz jedno oko, raz drugie, wstrzymywała oddech, jakby z czkawką walczyła…
„Może okazać jej pomoc humanitarną?” – wahał się I.
„Jestem dumna i niepokonana. Żadne prosię nie będzie mnie poniżać swoją nikczemną pomocą” – nie traciła zdecydowania Ta.
– Nie stercz mi nad głową! – rzuciła się w jego stronę.
I ucieszył się, że w ręku ma raptem igłę, a nie bagnet. Zaszył się w kąciku, osłaniając twarz rozpostartą płachtą gazety. Dopiero wtedy dał głos ze skrytki:
– Załóż okulary.
– Z okularami mi nie do twarzy – odparła Ta, nie otwierając ust.
Kosztowały tyle, że mogłabyś je nosić zamiast ozdoby.
– Ty kosztujesz mnie znacznie więcej, a jakoś nie zdobisz mnie przez to.
Rozmowa wyraźnie nie schodziła na nurt konstruktywny.
I zainteresował się reklamą sex-shopu. „Ciekawe, czy mają dmuchane lalki?” Nagle Ta zwycięskim spojrzeniem przepaliła dziurki w gazecie. Gazeta jak zraniony ptak wyskoczyła mu z rąk.
Odmierzając potrzebną długość, Ta zawiązała supełek na końcu nitki.
– Gratuluję – powiedział I.
W tym uroczystym momencie Ta zaczęła sinieć.
– Jak długo będziesz się nade mną znęcać?!
Ta otworzyła szeroko usta.
I nakrył się sarkofagiem.
„Znowu sąsiedzi będą robić wyrzuty, że całymi dniami chodzi cykliniarka. (Bo jej, proszę państwa, w okularach nie do twarzy). Nikt nawet nie pomyśli, jak to mnie, wrażliwego, rani! Czyż to moja wina, że zamiast białej nitki nawlekła czarną?) Kiedyś nakarmi mnie chlebem z igłą, dołoży tłuczonego szkła do barszczu – do łez się nawzruszał I. – A ja bym się nawet nie bronił. Przyjąłbym jak lek. Z miejsca. Tu i teraz. Gdyby tylko nie Łana”.
Gdyby nie Łana. To by nie on. To by nic.
***
I żył nadzieją, że któregoś wspaniałego dnia UFO porwie Tę na eksperymenty. Ta myśl, jak spragnionemu, zwilżała mu usta, wróżąc rychłe ukojenie pragnienia. Z tą właśnie myślą I budził się rano.
Nie otwierając oczu, macał bosą stopą po podłodze w okolicy łóżka, na ile tylko nogi mu pozwalały wymacać płetwy. Korzystał z płetw zamiast kapci. Płetwy, chociaż nie pierwszej nowości, bez trudu mogłyby stawać w szranki z nowiutkimi kaloszami, a co najważniejsze – I otrzymał je niemal za darmo. A za zaoszczędzone pieniądze nakupował haczyków do wędki i jeszcze jakiegoś osprzętu.
– Ty gdzie zamierzasz pływać? Wanna to jedyny akwen, w którym bywasz, a i to nie za często. – Ta nie omieszkała poznęcać się.
To są moje nowe pantofle – ani trochę nie stracił rezonu I.
– Ach to tak! Skoro ty zamierzasz w płetwach po domu zasuwać, to z haczyków pewnie spaghetti ugotujesz?
– Kiedy rozpędzą wasz bazar, a trawę spod nóg wyszczypią kozy, zechcesz jeść, a wtedy nałowię dla ciebie ryb i ugotuję zupę – uratuję ci życie!
– Ty nawet kiełbasy z lodówki nie wyjmiesz, jeśli jej tam nie położę. – Ta syczała i przewracała oczyma jak feministka na sabacie. – Uratowałbyś mi życie, gdybyś nigdy mi na oczy nie trafił.
Znając wszystkie jego słabe miejsca, celowała w to, co najbardziej boli. I czuł się bezbronny i słaby – jedna wielka pięta Achillesowa.
I zakładał płetwy i tyłem na przód (tak łatwiej) podążał do kuchni, dopiero przy lodówce otwierał oczy. Pożywienie we wnętrzu tego potwora odnalazłby i po zapachu, ale bał się wsadzać rękę we wnyki. Czyż Ta nie zafundowała mu kalectwa ręki, ustawiając mysią pastkę za kotletem? Dla tak podstępnej osoby jak Ta pestką jest podanie mężowi kompotu z piraniami. Jeszcze się będzie słodziutko uśmiechać. Nauczony ciężkim doświadczeniem I obchodził się z produktami ostrożniej, niż saper z materiałami wybuchowymi.
I przegryzł to, co naszykowała Ta, ruszając ponownie (znowuż tyłem na przód) do łóżka. Jeśli Ta nie włożyła zaślepki do kontaktu, włączał telewizję. Kiedy zaś program kulturalny szedł się bujać, I skręcał papierosa, głęboko się zaciągał, tuląc do ucha puzderko ze srebrną perełką.
Około godziny piątej Ta wracała z bazaru. Z resztkami kiszonych choinek i podobnie kiszonych wiadomości. Od progu zamierzała je odświeżyć.
– Nikt nie przychodził?
– Nikt nie jest moim bratem, a ja nie jestem jego stróżem – udzielił I wyczerpującej odpowiedzi.
– Chciałam tylko zapytać, czy był Ktoś? – Ta wysuwała szczękę do przodu.
– Różni tu byli, ale wszyscy oni, za wyjątkiem mnie, są złodziejami, łotrami i twoimi krewnymi. – I zanurzał się po łokcie w istotę rzeczy, opuszkami dotykał prawdy.
Kończyło się na tym, że Ta gwałtownie potępiała egzystencjalizm, a kolacja przesuwała się na śniadanie pojutrze.
„To nic, dla nas, egzystencjalistów, to nic nowego – późno w nocy I wydobywał spod materaca kromkę chleba i zasypiał z myślą o Łanie. – Wszystkie UFO przylatują tu po to, żeby zrobić zdjęcie Łanie, przynajmniej z profilu i ozdobić nim okładki wszystkich czasopism marsjańskich”.
***
W poniedziałek Ta miała dzień wolny, a I dzień sądny.
Ktoś przychodził na obiad. Zawsze o tej samej porze. Według jego niemieckiej punktualności można było regulować zegarki szwajcarskie.
– Ktoś jest wojskowym – z dumą mówiła Ta – a punktualność u wojskowych jest na trzecim miejscu, zaraz po wypucowanych butach i oddaniu honorów.
– Jest chorążym w rezerwie – uściślał I. – Swoją drogą, ja też się nigdy nie spóźniłem na obiad.
Jak zawsze Ktoś przychodził z pustymi rękoma.
– Każdy mój przyjaciel z dzieciństwa nie zapomina o jakiejś flaszce – rzucał od niechcenia I. – Rzecz jasna, ze względu na wyjątkowy szacunek do gospodarzy i na poprawienie apetytu – dodawał, aby brzmieć bardziej przekonywująco. – Zgodnie z obyczajem ludowym i etykietą miejską.
– Ha! – Robiła wydech Ta z fanatyzmem Bruce’a Lee. Wyobrażona cegła rozsypywała się na kawałki, zasypując oczy I. – Znamy te wyjątki.
Lewa ręka Kogoś zwisała jak sparaliżowana – pod pachą zaciskał termometr. Co pięć minut wyjmował go i przyglądał się słupkowi rtęci. Wyników pomiarów nie ogłaszał – tajemnica wojskowa.
– Ktoś ma jedną ranę bojową i dwie kontuzje. – Własnym ciałem broniła inwalidy Ta. – Ktoś jest weteranem wszystkich lokalnych wojen, uczestnikiem konfliktów wojskowych i obrońcą Ojczyzny poza jej granicami.
– Możesz być pewna, że mój katar obchodzi ją równie mocno, co rany Kogoś.
– Nie porównuj jego nagród bojowych ze swoim zasmarkanym nosem. – Ta nazywała I profanatorem świątyń.
– Ja przynajmniej nie deprawuję nieletnich – odgryzł się I.
– Podły oszczerca! – Ta syczała jak sało na patelni. – Oczerniacz cudzej czci i wiary!
Aby nie być gołosłownym, I odniósł się do faktów:
– A ile miałaś lat, jak całowałaś się z nim na klatce?
Oczy Tej spotkały się na nosie. Pełny nokaut. Wtem, nie zdążył I policzyć do dziesięciu, jak Ta się podniosła.
– Ani się waż! – sapała. – Nie śmiej!… – I uważniej przyglądał się wahadłu jej palca przed swoją twarzą. – Byliśmy niewinnymi dziećmi! Niewinnymi i cnotliwymi! Nie śmiej kalać mojego najjaśniejszego uczucia! Niosę pierwszą miłość w sercu jak chorągiew…
– Lepiej byś uszyła sobie z niej bikini.
– Jeśli natychmiast mnie nie przeprosisz – nie ręczę za siebie. – Ta zdradzała gotowość do obrony swoich ideałów, sięgając po środki popularne, lecz niekonstytucyjne.
Ultimatum jej życzenia ani trochę nie obraził I. Dobrze, że uprzedziła. A przecież mogła jak Niemcy faszystowskie w roku czterdziestym pierwszym…
– W imię Prezydenta i Marszałka Sejmu chylę czoła przed twoimi wartościami i jestem gotów je uczcić minutą ciszy. – I stanął na baczność.
– Bluźnierca! Tacy jak ty oblewają farbą tablice pamiątkowe i drwią z pamiątek wielkiej, walecznej i pracowniczej chwały, starożytnej i nowożytnej kultury, niezapoznanej wielkości naszego społeczeństwa.
Do wojny domowej nie dochodziło – pojawiał się Ktoś w niebieskim hełmie.
Ta stawiała na stolę zupę z klopsami. Nie dość, że I dostawał dwa klopsiki mniej, to jeszcze (co już jest oburzające! nieznośne!) nie wolno mu było siorbać i studzić zupy dmuchaniem. A drugie danie musiał konsumować za pomocą noża, który nie tylko komplikował spożywanie, lecz także czynił ten proces niebezpiecznym.
„Nie służą mi te uczty. – I utwierdzał się w przekonaniu za każdym razem. – Tylko kalorie się marnują” – i zamykał się w toalecie.
Poniedziałek trwał całe wieki. Nie da się przesiedzieć wieki w toalecie. I wychodził, jak ostatni partyzant z lasu.
Ta z Kimś ulokowali się przed telewizorem, zachowując dystans (chodzi, oczywiście, o dystans pomiędzy Tą a Kimś, a nie pomiędzy widzami a telewizorem), który dawał alibi i pozwalał porządnej kobiecie uratować swoje skompromitowane imię.
– Co ciekawego w TV? – I popisywał się grzecznością.
Ta grzecznie zmilczała.
– Ukraińska nędza kontra japońscy Ninja. – Jak na agresora wojskowego Ktoś zachowywał się całkiem pokojowo.
– Należało się im, tym samurajom.
– Ninja to nie samuraje. – Ktoś popisywał się erudycją. – Samuraje mieli kodeks honorowy, a Ninja są podstępnymi płatnymi zabójcami.
– A nędza?
– Co nędza? – nie zrozumiał Ktoś.
– Daj definicję nędzy.
Ta działała stanowczo jak lotnictwo amerykańskie.
– Wytłumaczę ci potem.
I wlókł się do kuchni, pił kubeczek kranówki.
Kiedy I kończyła się cierpliwość, a cierpliwości, podobnie jak kasy, brakowało mu permanentnie, wyjmował spod zlewu wiadro z ziemniakami i rzucał kartoflami w zaporożca Kogoś, który pokrywał się rdzą przed budynkiem. Alarm wrzeszczał jak koza na lodzie, kiedy ją wilki rozszarpują.
„Alarm ma pewnie droższy niż auto – wyzłośliwiał się I. – Chorąży zmotoryzowany!”
– Okupant! – rzucał mu w ślad I, zamykając drzwi na wszystkie spusty i jeszcze na łańcuszek.
– On jeszcze wróci – mówiła Ta, jakby chodziło o cofające się wojsko.
„Chorąży, zupa z klopsami… Co za banał! – I siłą woli odrywał się od rzeczywistości. – Będziemy z Łaną hodować truskawki i pić wino… A potem polecimy różowym sterowcem do Szwecji”.
***
I czekał aż dojrzeją czereśnie. Nie płacili mu za to. Ale też nie ścigali za zaległe podatki. Wyobrażał sobie zimne (rzecz jasna, prosto z lodówki), spocone, czerwone kulki i robiło mu się jasno na sercu. W myślach kładł je na języku, przetaczał w ustach, nie śpiesząc się z przegryzaniem, rozkoszując się dotykiem gładkiej, jędrnej skórki – jak u Łany! – upijał się przeczuciem powściągliwego, jak pieszczota dziewczyny, smaku.
Nagle słodkie marzenie w pustych ustach I zgorzkniało, aż język mu ścierpł.
Ta stała obok niego i uśmiechała się jak rekin przed śniadaniem.
I był pewien: gdyby posadzić Tę przed ulem, pszczoły zaczęłyby wytwarzać dziegieć.
– Jedzie do nas rewizor! – Formuła klasyczna. Takie zdanie powinno się wkładać do uszu każdego urzędnika równie często, jak oni dostają wypłatę.
Kiedy na horyzoncie pojawia się ciocia Czy, Gogol ze swoim rewizorem może się schować. Podobnie jak Conan Doyle z psem Baskerwilów.
Zdarzało się, że (rzecz trudna, ale możliwa) różnorodny zasób środków wywierania nacisku na I wyczerpywał się. Wtedy Ta zapraszała w odwiedziny ciocię Czy.
– Myślę, że uda mi się dogadać z dyrektorem ZOO, żeby ich krokodyl pomieszkał u nas jakiś tydzień-dwa.
Ta również kiepsko znosiła obecność cioci Czy, zatem I był przekonany, że to jedynie gruba groźba, zrealizować której Ta się nie odważy, podobnie jak nie zabija.
– Cenię twoje poczucie humoru – kontynuowała Ta z zimną grzecznością. – Ale bądź tak uprzejmy i wyjdź jutro po ciocię na dworzec.
– Niech po nią milicja wychodzi – rozchojraczył się I.
– Myślę, że milicja będzie potrzebna raczej tobie. – Błysnęła ostrzem humoru Ta. – Nasza milicja chroni nas wszystkich…
– Nie licz, że będę milczał. Sama mnie prowokujesz. Wysmaruję twoją ciocię Czy musztardą…
– Od zawsze wiedziałam, że jesteś zboczony.
Nagle żołądkiem I wstrząsnęły skurcze, do gardła podszedł kłębek nudności. W takich okolicznościach i przy takich objawach I nie był nawet pewien, czy nie jest w ciąży.
– Wiesz, jutro nie dam raczej rady – wyszeptał zielonymi ustami. – Jakoś mi niedobrze.
– Wierzę, że ci niedobrze. – Ta wykazała miękką, jak krążek hokejowy, nieustępliwość.
Temat do rozmów się wyczerpał. Został temat do rozmyślań.
Im więcej I myślał, tym mu było gorzej. Do wieczora nie było na nim twarzy, a kiedy pojawiała się twarz, to nie było w niej I.
Dalekowzroczna Ta, obawiając się, że dopadnie go paraliż i będzie musiała chodzić przy kalece, musiała wyznać:
– Żartowałam.
I nie ulżyło.
W milczeniu zarzucił na plecy kurtkę. Już z progu rzucił w szczelinę uchylonych drzwi:
– Dawno już chciałem cię zapytać.
– Tak, śmiało.
– Gdzie byłaś, kiedy do małp strzelano? – Zamknął drzwi bezszelestnie.
Po tej kwestii według Gogola powinna się rozegrać niema scena albo przynajmniej przerwa reklamowa, jeśli bazować na współczesnych technologiach.
I wkroczył w ciemność. Gdzieś w tym labiryncie Łana powinna zapalić mu światełko, zostawić niteczkę w tym cosekundowym labiryncie…
***
Mężczyzna z rzadką, jak park 900-lecia w Łucku, bródką diaka siedział na trawie w pozycji lotosu. Przyglądał się słońcu przez zieloną butelkę i nucił motyw popularnej piosenki: „Mucha – ptak białoskrzydły, mu-cha – bojowy statek”.
Na policzku I odcisnęły się źdźbła trawy jak wymyślny tatuaż bądź zawiły podpis nożem młodego zbira, który zdążył już stać się hersztem. I dopiero się obudził. Nienawykły do spania pod gołym niebem, kulił się od chłodu i masował zdrętwiałe ciało.
– Potrafisz odróżnić prawdziwego dolara od fałszywki? – Nie odrywając spojrzenia od zielonej butelki, zapytał mężczyzna.
I chciał wzruszyć ramionami, ale mu nie wyszło. Nie mając siły podnieść ramienia do ucha, musiał szarpnąć głową, pochylając ją do ramienia.
– A prawdziwą butelkę od podróbki?
I mrugał, wstydząc się swojej niekompetencji.
– To na cholerę mi taki konsultant?! – Mężczyzna schował butelkę do torby.
Całym sobą I dał do zrozumienia, że do niczego nie pretenduje.
– Z którego śmietnika wylazłeś? – Mężczyzna wreszcie zaszczycił I spojrzeniem.
– Ja nie ze śmietnika, z domu poszedłem.
Mężczyzna wyjął z kieszeni długiego płaszcza przejściowego chusteczkę do nosa o wymiarach obrusu i szczodrze się wysiąkał.
– Masz harmonijkę? – zapytał po wydmuchania nosa.
– Miałem Łanę.
– Taaaa… – Współrozmówca I podrapał się po brodzie. Mężczyzna bez kobiety jest jak smyczek bez skrzypiec.
– Ładnie powiedziane. Nic tylko zanotować w pamiętniczku.
– A mężczyzna z kobietą jest jak miecz w pochwie – niedolny do walki – dokończył mistrz krasomówstwa.
– A te słowa trzeba wyryć w kamieniu – wykrzyknął I. – Biorą nas gołymi rękoma, bezbronnych i beztroskich…
Nowy znajomy miał na imię Komputer. Rzeczywiście, był łebski. I zdążył się co do tego przekonać.
Prawą nogę Komputer miał obutą w duży but, na lewej nosił sandał.
– Powoli przechodzę na strój letni.
Komputer wyjął z torby kawałek chleba i ogromną cebulę. Przegryźli.
Zaczęli mówić o sprawach osobistych.
– Rzuć tę głupią Tę i ożeń się z Łaną – po co masz się szarpać pomiędzy dwoma babami.
– To wszystko nie jest takie proste – westchnął I.
– Skoro Łana jest taka wspaniała, a Ta sukowata, to nie wiem, co cię powstrzymuje. Dzieci nie macie. Mieszkanie… A niech ono spłonie to mieszkanie. Zbudujesz lepiankę. Nasza społeczność bezdomnych pomoże na starcie.
– Rzecz w tym, że Łana to właśnie Ta. Tylko że nie zawsze. Coraz rzadziej. Rozumiesz, dwie kobiety w jednej.
Komputerowi zawiesił się program. Po zainstalowaniu aktualizacji zdjął z głowy dzierganą czapeczkę.
– Masz pecha, bracie.
Dobrze by było się napić – wyświetliła się jak na tablicy myśl na ich twarzach.
Czy to było zapomnienie, czy też sen? I wynurzył się z dusznego, gęstego mroku i trafił w noc. Od sklepu „Dary natury” rozchodziło się światło. I przywarł do ceglanej ściany. W jego stronę zmierzała kobieca postać. Łana?! Ta?… Czy też jakaś inna, nieznana mu kobieta, która zgarnia z ulicy niczyich mężczyzn.
Niewątpliwie, była to kobieta.
Kobieta, utkana ze światła i ciemności.
2000, 2005 r.
Wasyl Słapczuk
Z języka ukraińskiego przełożyła Hałyna Dubyk
Kultura Enter
2021/02 nr 100