Strona główna/ESEJ. Błękitne ciało

ESEJ. Błękitne ciało

Błękitne ciało. Esej nagrobny (fragment)
Andrzej Niewiadomski

Przeliczyć się to rzecz ludzka. Szczególnie jeśli przyszło się ze świata liczby i stanęło w obliczu nagrobka. I jeśli zapytało się o widzialność kamienia. O jej stopień, intensywność, o możliwość jakiegokolwiek jej wspomagania. O chropowatość, o gładkość materii, o jej rodzaj i nazwę, od zawsze rywalizującą z upartą eksploracją oka. Nic o tym nie wiecie, bo przecież jesteście przyzwyczajeni do tego, że nazwy wydają się wiarygodne i pewne. No, może nie w wierszu, jaki lubi płatać różne psikusy, szczególnie jeśli ręka kreśląca wersy jest wyćwiczona, a rytm wyrafinowany, ale od czego są encyklopedie, słowniki i wszystkie inne kompendia, z katalogami na czele? Kiedy przyjrzymy się im bliżej, terror słowa zaczyna nam się wydawać terrorem marionetkowego reżimu. Albo „operetkowego reżimu”, bo i takie wersje się zdarzały. Może więc tworzywo jesteśmy w stanie rozpoznać tylko patrząc? Nie wierząc żadnym klasyfikacjom i określeniom? Wypada nam się zgodzić z pewną Włoszką (i od razu zastanawiamy się, czy nie jest to przypadek i czy gdyby Włoszką nie była, to równie ochoczo przytaknęlibyśmy jej), kiedy pisze (jednak pisze): „To, co wizualne, jest we współczesnej nauce całkowicie niedocenione. Historia sztuki osiągnęła tylko ułamek wyrafinowania krytyki literackiej. A literatura i sztuka pozostają niepołączone. Krytyka, upojona miłością własną, w ogromnym stopniu przeceniła miejsce języka w kulturze zachodniej. Nie udało się jej się dostrzec elektryfikującego języka znaków, którymi są obrazy”.

Jeśli myślałem kiedykolwiek o przedzierzgnięciu się w historyka sztuki, to ze współczucia. Nie należy jednak mylić go z poczuciem wyższości. Nic z tych rzeczy. Zawsze rozczulały mnie wszystkie „uczone” dywagacje pozbawione polotu, kiedy tylko należało się skoncentrować na konkretnych rzeźbach nagrobnych i ich szczegółach. Co innego ogólne refleksje o prądach, domorosłe koncepcje przenikania się stylów, przy okazji jakich można było zawsze deklamować mniej lub bardziej wzniosłe tezy, zmierzające do eseistycznej ulotności. Chciałem zawsze poszanowania ścisłości i uzupełnienia ścisłości, ale bez poddawania się mechanice języka. Cała więc litość wynikała z wiedzy o niedoskonałości tych konstrukcji językowych, jakie w wypadku literatury napędzają się nieustannie i doskonałość imitują, mając często literaturę daleko w… miejscach, o jakich nie wypada mówić, choć wypada pozornie mówić o wszystkim i być odważnym. Ta litość narastała, im częściej spoglądałem na materiał ikonograficzny zastępujący w wielu wypadkach mizerność (ulotność to zbyt dużo w tym wypadku) koncepcji. Dawniej zdjęcia o kiepskiej jakości, czarno-białe, zamazujące detale, później znakomite przedstawienia, reprodukowane na wkładkach, równie niedoskonałe, bo nigdy – inaczej niż dzieła literackie – nie poddane tego rodzaju wiwisekcjom, co otwierałyby świat nowy i zaskakujący. Jeśli nowe i zaskakujące – to zawsze we władzy wzroku (a może w jego anarchii), to zawsze, dziwnym zbiegiem okoliczności, niewyartykułowane, surowe, jakby funkcjonujące obok tego kolorowego przedstawienia na kredowym papierze. Nic na to nie poradzę, że interesuje mnie rzeczywistość, jaką trzeba nieustannie podtrzymywać w intencji istnienia, trochę tak, jak pielęgnuje się kalekie osoby. Czy zresztą jest to kalectwo, czy symulacja, czy też chwilowa niemoc, to zupełnie inna para kaloszy. Nikt przecież nie może stwierdzić na pewno, że wzrok – nie wiadomo nic na temat tych mechanizmów – nie przebije się pewnego razu poza makietę obrazu, że wzrok nie jest w stanie doświadczyć materii nagrobnego, zawsze nagrobnego, ciała.

Materia, to jednak za mało powiedziane. Jej faktura, kolor, złamane lub zaokrąglające się kształty, perspektywa ich widzenia, cienie padające od nisz i szat, zmienność kamienia będącego synonimem niezmienności, gdzież tu jest miejsce na język nauki i jak się obejść bez metafor? Nawet badacze poddawali się tego typu wrażeniom, być może właśnie dlatego – zamiast dokonywać rzetelnej inwentaryzacji – zapisywali w katalogach, w pozycji „materiał”, po prostu: „kamień”. Rzadziej „marmur” lub „alabaster”, czasami „piaskowiec”, a już najrzadziej „wapień”, nie mówiąc o bardzo sporadycznym dodawaniu epitetów mających czytelnikowi, poszukiwaczowi, czy miłośnikowi sztuki nagrobnej przybliżyć miejsce, skąd pochodzi ów niezgłębiony kawałek materii.

Bo przecież nie da się tu pominąć związku z ziemią, o jakim tak wiele pisali poeci, ale rzadko biorąc pod uwagę związek namacalny, a sprawiający większy kłopot niż najbardziej eteryczne, ulotne pierwiastki duchowych uniesień czy pięknie wypracowanego hermetyzmu. Wspominając o tym, trzeba wiedzieć, że nie tylko lokalne surowce ustanawiają specyfikę śpiących czy klęczących ciał, biustów i półpostaci: tak bywa czasem, nawet nie często, ale też bywa zupełnie inaczej, co wzbudza zdziwienie, bo właściwie po co przemieszczać tony kamienia na odległości kilkuset czy nawet tysiąca kilometrów, skoro i on nie gwarantuje trwałości rozkładającego się ciała? Ale być może niszczeje w sposób bardziej dostojny, być może kruszenie, obłupywanie, rozchodzenie się szczelin, być może kurz, przypadkowe plamy, resztki dawnego polichromowania, a nawet rozćwiartowany korpus, bo zarówno na katedry jak i na małe, wiejskie kościoły bomby spadają jednako, być może wszystko to wydaje się, a może tylko się wydawało, bardziej honorowym wyjściem, paradoksalnie mniej bolesnym, cóż bowiem może nas obchodzić kamień, jakiemu zawsze przypisywaliśmy głuchą nieczułość?

I czy tak naprawdę właściwości fizyczne, faktura, kolor odgrywają tu najistotniejszą rolę? Nie potrafię tego z całą pewnością powiedzieć. Ale od czegoś trzeba zacząć i na czymś się trzeba potknąć, a że tak będzie, a raczej, że tak jest, wiem nie od dziś. Bardziej co prawda ciągnie mnie w stronę innych pytań, nie tyle sięgających do sedna, co od sedna wychodzących. Bo kamień intrygujący może być wyłącznie ze względu na to, że jest już po wszystkim, a zatem rozmowa z kamieniem, nie mając większego sensu, stanowi jedyne możliwe wyjście. Znamy to skądinąd, ale wcześniej nie wierzyliśmy w to, traktując jako pewną konwencję, teraz przychodzi zmierzyć się z praktycznymi aspektami takiego stanu rzeczy po wszystkim. Nie chcemy zatem toczyć gry, bawić się ewentualnymi możliwościami, wolimy rzetelnie sprawdzić, czy jakimś cudem badania, klasyfikacje i porządki nie mają w sobie czegoś, co wywróci nagle wszystko na opak, także to nasze przekonanie, jakiemu (być może nieświadomie) nie pragniemy się poddać. Nie oglądajmy się zatem na mody, na fakt, że coś kosztuje bądź nie, na przykład kosztuje nas utratę powagi, czy – przeciwnie – wygodnego statusu błazna, pozostańmy przez chwilę naiwni i nie tyle cieszmy się tą naiwnością, co wykorzystajmy ją nieubłaganie, systematycznie i precyzyjnie. By dopiero potem stwierdzić, czy jesteśmy wobec tej materii całkiem bezradni.

Niestety, musimy często zachowywać się jak anatomopatolodzy. Co ja mówię, raczej jak lekarze domorośli, bez uprawnień. Bezradni wobec stanu wielu tych ciał, nie wiedząc, czy to, czego dotykamy, co opukujemy i pożeramy wzrokiem, da się w ogóle nazwać, bo przecież trzeba byłoby uruchomić całą maszynerię ekspertyz i tylko bardzo rzadko bywa, że na pierwszy rzut oka wszystko jest jasne. Może najmniej kłopotów sprawia nam wapień pińczowski, z charakterystycznym szarawym czy siwawym nalotem, o ile nie został niedawno oczyszczony, kamień tak prosty i oczywisty, tak sugestywny w swojej miękkiej rzeźbie szat, detali, szabel, twarzy, bród i pierścieni tudzież herbów. Tak jakby zostały raczej odciśnięte niż powołane do życia tysiącami ruchów rylca.

Kiedyś myliłem odcienie i wydawało mi się, że są to różne rodzaje surowca, o ile godzi się używać słowa „surowiec”. Biel zawsze przemawia sugestywniej, kieruje naszą uwagę ku niewidzialności i niewinności, lecz z biegiem czasu szarość pińczaka daje się zaakceptować, gdy myśli znajdują się bliżej ziemi, gdy jedziemy z Zagości ku Krzyżanowicom i daleko, na łagodnie unoszących się pagórach Ponidzia widzimy jasne, prawie białe, ale nie bielutkie plamy, i kiedy nie chcemy uwierzyć, że to nie wielkie dawki nawozów sztucznych rozsypane tu przez skrzętnych plantatorów, lecz naturalna właściwość tej gleby, delikatnego kamienia rozkruszonego w proch, z którego już rzadko wznosi się jakieś budowle, bo jego zdolność także do wchłaniania wody pachnie różnymi niebezpieczeństwami. Ale my tłumaczymy to sobie inaczej, dziwnym związkiem żywiołów spotykających się w ciele naszym i ciele nagrobnym. Przyjmujemy z radością czysty rys (obojętne czy biały, czy szary) postaci, kiedy napotykamy je w nawie bądź krużganku. Albo też prześladuje nas pamięć o tych wszystkich, co swego czasu umarli na wodną puchlinę, a było ich sporo, tak jak teraz sporo jest umierających na różne inne, nazwane i nienazwane puchliny, choć pamięć ta działa w sposób zastanawiający; wszakże niewiele widzieliśmy nagrobnych rzeźb, które utrwalałby obrazy ciał skażonych puchliną. Jesteśmy podobni dawnym mistrzom dłuta, upiększamy pośmiertnie, bo – wbrew pozorom – jest to bardziej naturalny proces niż samoupiększanie za życia.

Może tak nam już zostało po tych wszystkich ucztach ostatniej epoki, że nie ufamy temu, czego raczej nie obawiali się ani fundatorzy, ani ci, co sami sobie nagrobki wystawiali: nadmiaru zdobień i kolorów, jaskrawości i złoceń. Narażeni więc jesteśmy na niepewność związaną z brakiem przekazu, nie wiemy, czy obłupane fragmenty palców, nosa, stóp, ujawniają nie tyle prawdziwą, co zamierzoną postać, czy też na przykład ciemnowiśniowe barwy zbroi od zawsze pokrywają ten wytwór miękkiej ziemi, ten proch ziemi, jaki widzieliśmy na ponidziańskich polach, pojmując, że wiele metafor nie jest narzędziem, jak chciałby pewien skrupulatny poeta i programotwórca, oddalającym nas od świata dotykalnego. Co z tego, jeśli nam nawet nie potrzeba metafor… A może zmęczeni jesteśmy kamuflażem wydumanym, skoro w prostej biało-szarej rzeźbie wapienia pińczowskiego jest i tak dosyć tajemnic do rozważenia. A może musimy się godzić, zawsze godzić się na połowiczność, wynikającą z założonej naszej słabości i niedoskonałości? Kiedy zatem stoimy w Kurowie, pod chórem i patrzymy na schowaną u końca bocznej nawy postać Stanisława Zbąskiego, to bordo polichromowania i biel uszkodzeń, rozsianych jak dziury w szwajcarskim serze, o nieregularnych kształtach i wielkościach, ujawnia jego pstrokaty i nieregularny żywot, choć inskrypcja zapewnia nas o czymś innym, ale przecież my ciągle tworzymy już nie inskrypcje, lecz całe ich ciągi, jakby powodowani wyrzutami sumienia, że nie potrafimy poprawnie i godnie zająć się ich utrwaleniem, choćby w najlichszym kamieniu.

Nie bez przyczyny trzeba też mówić o szorstkości, bo to, co jasne wydaje się, a może po prostu jest, szorstkie, do tego stopnia, że litery inskrypcji, ich żłobienia, przyjmujemy jako miękkie, przyjazne rowki i skłony. Szorstkość bywa także ukryta, nie tylko pod starą polichromią, czasem pod warstwami wulgarnej, olejnej farby, bo i takie pomysły miewają domorośli konserwatorzy czy proboszczowie. A czasem, o dziwo, uda im się to zrobić tak, że patrzymy podchodząc i wydaje się nam, jakbyśmy mieli do czynienia z alabastrem lub jakąś odmianą białego „marmuru”. Tak więc nawet ten kamień, jaki wydaje się najbliższy, najczęstszy, najprostszy stwarza kłopoty i nie poddaje się łatwej identyfikacji. Nie wystarczy spojrzeć, tym bardziej spojrzeć z daleka, trzeba uruchomić inną wiedzę, kontekst innych skrawków i dziedzin mapy.

Bo też fantazjowałem sobie, że wystarczy tylko oko (a przecież nie mogę być pewien, że i te fantazje nie mają racji bytu). Musimy być bacznymi obserwatorami, ale przecież w odwodzie jest geologia, mineralogia, biologia, fizyka i chemia. Już teraz mam/mamy prawo poczuć się rozczarowani. Co prawda, nikt nie obiecał, że będzie łatwo, lecz przecież nie potrafimy wykazać się pełną (co ja mówię, pełną, raczej ułamkowo potrzebną) wiedzą w nader egzotycznych dziedzinach. A bez tego w świecie nagrobnych ciał ani rusz. Oko i wiedza dyskretna, pokątnie przyswajana i nieujawniona, bo po cóż, kiedy potrzebna jest jedynie nam i to w pewnych wyjątkowych momentach, gdy dochodzimy do ściany, oczywiście ściany, przy której umieszczony jest nagrobek? Być może to jest jakieś wyjście. Być może.

Kamień nie tylko nie poddaje się łatwo, nie daje sobie narzucić nazwy, ale też należy pamiętać, że skoro zaczynamy od wapienia, tego najbardziej „swojskiego”, pińczowskiego, białego jak nicość, jak niegdysiejsze śniegi, jak obłok atomowego wybuchu w jego górnych partiach, mieszającego nieustannie sfery, musimy wiedzieć, że jego kruchość, plastyczność, podatność na wchłanianie wody, nieodróżnianie się od ziemi i nieba, trochę myli. Bo kiedy podróżujemy przez wspomniane przed chwilą okolice i mówimy o prochu, już wiemy, i to – mimo wszystko – bardzo nas dziwi: proch i skała nie różnią się niczym. To tylko postacie tego samego. Rzeźbienie nagrobka jest zatem jak lepienie z prochu ziemi, ale ta wersja kreacji jakiejś istoty wydaje się znacznie lepsza, już na pierwszy rzut oka. Podziwiać mięso i podziwiać potem kamień, już wszystko jedno, proch czy skałę, znaczy podźwignąć się o jeden stopień wyżej. Nigdy niszczejąca rzeźba ciała nie wzbudzi w nas ani odruchu wymiotnego ani żałości tego typu, jaka wiąże się z echem dawnej czułości lub pożądania dotyku, czucia dłoni, obłapiania i niechęci do wszelkiej straty, szczególnie, gdy tracimy szansę na intensywną rozkosz. A może nie lepienie tylko rzeźbienie, może w tej doczesności wskazano już drogę ku lepszej postaci człowieczeństwa. Jeśli kiedykolwiek miałem skłonność do popadania w mizantropię, nie dotyczyło to przecież kamiennych ciał. Otwierających do mnie nie raz usta. Znacznie lepiej rozmawiało mi się z nimi niż z gronem „sprawdzonych” gawędziarzy. Cieszę się nawet ze znalezionego usprawiedliwienia; niech nikt nie mówi, że stronię od gremiów, konwentykli, towarzystw takich i owakich. Czy prawie 1200 osób na liście potencjalnych kompanów, to mało? Bardzo wątpię. Czy prawie 1200 obiektów (albo znaków) na mapie, to mało? Niejedną mapę mogłyby zapełnić tak, że nie zostałoby miejsca na nic innego, choć – jak nam skądinąd wiadomo – mapy z reguły są bardzo pojemne.

No dobrze, zaczęliśmy od wapienia pińczowskiego, ale nie zadaliśmy sobie pytania, czy w ogóle możemy na czymś (lub na kimś) skończyć. Bardzo wątpię, bo każdy z przykładów jest na tyle intrygujący, by poświęcić mu sporo uwagi. Jestem bezradny, bo nie wiem, co zasługuje na wyróżnienie. Nie mogę epatować wyłącznie własnymi upodobaniami. Raz jeszcze coś białego? Czy może, skoro już jesteśmy przy rodzimości, to należałoby dodać jakieś czerwone barwy, mocniej dotknąć krwi i ziemi? Och, nie zamierzam nikogo drażnić, tak mi się to z rozpędu powiedziało, nic na to nie poradzę, że jak ziemia, to także kolory brunatne, to czerwona darń i glinka, no i skały, inne wapienie, choć wy wszyscy (lub prawie wszyscy) nazywacie je – nie wiedzieć czemu – marmurami. A przecież marmurów tu prawie nie ma, i wszystkie są importowane, ale nie tylko one, także wapienie, jak te węgierskie, z których uformowano tak wiele nagrobnych ciał, jak te salzburskie, rywalizujące z naszymi wapieniami o tych samych odcieniach. Marmury, tak je sobie wmówiliśmy, i tak się przyzwyczailiśmy, może dlatego, że nazwa dostojniejsza, sugerująca i droższy i trwalszy surowiec. Marmur to coś więcej, tak to sobie umyśliliśmy, lecz żyjemy w świecie fikcji. Marmury, poza śląskimi przypadkami, były aż z Carrary, rzeczywiście drogie i cudzoziemskie, ale tu już zaczynamy się plątać, tu już się nasza mapa komplikuje (a uprzedzałem, że materia nagrobna, to twardy – nie tylko dosłownie – orzech do zgryzienia), póki koncentrowaliśmy się na tym, co jedyne i łatwo rozpoznawalne, jakoś to szło, teraz wypadałoby pamiętać, że nasze ciała powstały na nowo także z cudzoziemskiej gleby i skały.

Może jedno jest w tym wszystkim pewne: ta cudzoziemskość, ten marsz i nakładanie się warstw ziemi, to wszystko szło do nas z południa, z rzeczonych węgierskich łomów w Tardosz, Gerecse i Sziszke, z austriackiego Adnet, z włoskiej Carrary, Pietrasanty, Quercery, Massy i Lukki, także ze zachodu, z kamieniołomów mozańskich i z Belgii, z Wysp, a nie możemy też wykluczyć północnych bogactw piaskowców i wapieni ze szwedzkich Gotlandii i Olandii. Ale nigdy nie importowaliśmy surowca ze wschodu, zza granic Rzeczpospolitej, bo co jest za granicami naszej cywilizacji, właściwie nas nie interesowało, o ile tą cywilizacją stać się nie mogło. No więc w materii ciała nagrobnego czy też nagrobkowego pomieszały się krwiste arterie z różnych stron, tak jak i w samej idei państwa szlacheckiego, ale nie będziemy wkraczać na tereny zarezerwowane dla przedstawicieli takich czy innych poważnych badań. Czasem jest tak, że nie możemy wręcz odróżnić, bez szczegółowego sprawdzenia, skąd pochodzi kamień, łudzą nas barwy, faktura, padający cień, stopień połysku. Wszystko nam się tu miesza, nakłada i nie mamy żadnej pewności, coraz dziwniejsza robi się ta mapa, w której brakuje danych albo też dane podstawowe stają się problematyczne.

Mapa ziemi? Nawet to jest niejasne. Skąd wzięły się nasze nagrobne wapienie? Nie możemy wszak ukryć faktu, że związane były ze środowiskiem morskim, a skompromitowalibyśmy się, gdyby przyszło nam do głowy opisywać wszystkie te procesy chemiczne, jakie zdecydowały o ich wykształceniu, opowiadać o trygonalnym kalcycie i rombowym aragonicie, o igłach gąbek i muszlach ślimaków, może jeszcze do tego wrócimy, bo materia nawet umierającym nie daje spokoju, nigdy, ale cała sprawa wytrącania węglanów, ale cała klasyfikacja wapieni, począwszy od ortocerasowych, przez krynoidowe, trachitowe, muszlowce, aż do litotaminowych, wszystko to wprawia nas w lekki popłoch, nieprawdaż? Może więc przy okazji większości tych ciał, jakie bardzo nas zaintrygowały, trzeba byłoby mówić raczej o locji? Ratuje je, w tej odwiecznej rywalizacji ziemi i wody, niebo, kiedy śpią pod kopułami, albo pada na nie promień światła w ciemnej kaplicy, a jeszcze inaczej ratuje je ogień, niszcząc, choć nie bezpośrednio, nie zostawiając śladu albo umieszczając je na mapie/locji w postaci znaków otaczających to, co już nie istnieje, miejsc „po” czymś, nagrobków niebyłych.

Wystarczy tylko barwa ognia, barwa ochronna, nie pozostaje nam nic innego, jak wierzyć, że popularność wapieni węgierskich czy salzburskich, zwanych marmurami, to rezultat maskowania, jakiejś wiedzy tajemnej o tym, co czeka rycerzy, szlachtę, duchownych, mieszczan, intelektualistów i artystów w nadchodzącym świecie wojen wcześniej niewyobrażalnych i kataklizmów na wielką skalę. Co czeka ich ciała nadające kształt myśli i tworom duchowym zaprzeszłej epoki. Być może dlatego tak wygląda wiele ciał królewskich, począwszy od średniowiecznych władców spoczywających pod baldachimami, włącznie z tą parą: statecznym ojcem-patriarchą i synem-syfilitykiem w najbardziej znanej kaplicy w naszej szerokości geograficznej. Starannie wyrzeźbieni, a przecież nigdy nie mogłem się otrząsnąć z odczucia, że płonący brąz jakoś zaciera kontury, że stara się tę, zamierzoną w końcu, wspaniałość dynastii uczynić dyskretniejszą, przepraszającą wręcz za to, że zaistniała, co znamy i dziś, kiedy coraz częściej wydaje się nam, że sam fakt naszego istnienia komplikuje klarowną mapę Europy i świata. Przecież to cudzoziemski kamień, choć tam, gdzie woda i ziemia, trudno mówić o granicach… Nie zapominajmy jednak, że te odcienie, ten świat ognistych i półognistych kolorów, to także wapienie bolechowickie i chęcińskie, i morawickie, i jeszcze paczółtowickie, a to już brzmi swojsko i znajomo. Kto by tam wszystkie rozróżniał, kto by tam wszystkie wyliczył, nie zatrzymawszy się na prostym wyliczeniu trójcy skał magmowych, osadowych i metamorficznych, i stwierdziwszy, że każde z nich, w mniejszym lub większym stopniu, mogą służyć kształtowaniu nowych ciał, nagrobnych organizmów, żyjących własnym życiem, niezrozumiałym, jak niejasna jest struktura kamienia i skomplikowanych, jak skomplikowane jest jego pochodzenie.

Może najbardziej tą czerwienią epatuje inny nagrobek krewnych, w braterskim uścisku, dwóch książąt mazowieckich, w katedrze będącej atrapą starej budowli, tak jak i nagrobek, odtworzonej, podniesionej z gruzów. Kiedy widzimy świadectwa tego, jak ogień imał się żałobnego kamienia, to wcale nam nie do żartów, ale może trzeba było tak już ową resztę zostawić, zdmuchnąć jedynie pył, sięgnąć po pędzel i delikatnie wygarnąć malutkie cząstki książęcych ciał, z pietyzmem, byśmy mogli widzieć, jak potraktowany został gest ich siostry, zdobnej w dziewiczość i poczciwość niezrównaną, księżniczki Anny, co wystawiła pomnik w poczciwości i niewinności celującym, ostatnim męskim potomkom rodu. Jeśli mamy „trwałe ruiny” zamków i kościołów, to dlaczego nie trwała ruina ciała, jednego pokiereszowanego i wypalonego, a drugiego z ledwie zarysem, pozbawionego głowy i jednej nogi. Dlaczego nie ruina nagrobka, jak w nieodległym kościele dominikanów, dlaczego nie ruina miasta, ale atrapa miasta, jak w całej tej dość nędznej stolicy, będącej ledwie niedostrzegalnym refleksem jej dawnej świetności. Coś jednak musi o niej przypominać, więc może rekonstrukcja ma rację bytu, choć sztuczność tych odwróconych w drugą stronę – w stosunku do pierwotnej pozycji – postaci wydaje się rażąca. I czerwień mniej dyskretna, bardziej intensywna, jakby wołała i zwracała naszą uwagę na martyrologiczny kontekst. Nie chcę ujmować niczego staraniom Leona Machowskiego, lecz widzę czasem tę płytę bez reprezentacyjnego obramienia jak plastik i zatopione w nim maskotki, co pod wpływem kolejnego ognia kurczą się i błyskawicznie nikną. Prześladuje mnie ten obraz, mimo że stojąc nad tą płytą doceniam kunszt detalu i wiarygodność twarzy składających się z dwóch różnych kamieni, co wygląda jak rozległe blizny po poparzeniach, szczególnie dotkliwe w przypadku jednego z nich (nigdy nie wiedziałem, który to Janusz, a który Stanisław), którego szczątki twarzy musiano zapewne wygrzebywać z czarnego rumowiska. I podobnie na palcach, na dłoniach. Nie dość, że zapewne otruci, to poparzeni, oto niespodzianki, jakie fundują dzieje Rzeczpospolitej. Oto niespodzianki czerwonego, płonącego kamienia, choć przecież mógłby on się wydawać zwykłym brązem, ale nie tu. Oto świat węgierskiej skały i chęcińskiej skały, bo – jeśli czegoś nie pomyliłem – to ta nowsza część zoperowanych, zregenerowanych, zabalsamowanych ciał książąt dosztukowana została w surowcu, jakiego sprowadzenie wymagało w latach sześćdziesiątych zapewne mniejszego zachodu.

Być może dzieje się tak (a czy dzieje się to samoczynnie, czy też inne działają tu mechanizmy, nie wiadomo), że ziemia sama reguluje barwę naszych pośmiertnych powłok. Wszakże na północ od Warszawy, Gniezna i Poznania bardzo trudno o ów płonący kolor, są oczywiście pewne wyjątki, bez tego się nie obejdzie, lecz oko wyraźnie staje się chłodne i spokojne, kiedy śledzi sylwetki rycerzy, mieszczan i duchownych, spoczywających w polodowcowych zaklęśnięciach ziemi, gdzie płonie jedynie cegła gotyckich kościołów. Może tam ogień buzuje na inny sposób, niewidzialny albo dyskretny jak ogień żarliwości i wiary w ciele dzielnego biskupa Kostki, któremu reformacja zaszła za skórę, a może jest to ogień pożądania lub miłości zupełnie ziemskiej, jak w przypadku możnych Sapiehów, Lwa – z jego dwiema żonami i Pawła Stefana – z trzema, którym pomnik nagrobny wystawiła czwarta żona, o sobie nie chcąc pamiętać, a może po prostu z daleka trzymając się od tego ognia, co tak często trawi bez wytchnienia nasze ruchome, mniejsze ciała, jakie wydają się nam bardziej rzeczywiste, mimo że złudne jest to przekonanie.

Nie chcę tu już wspominać, by nie komplikować sprawy i tak skomplikowanej, o wężowej fakturze węgierskiego wapienia z Tardosz, plamistej, gdzie już o sztukowaniu nie ma mowy, a przecież rzeźbi się w nim ciała biskupów, którzy tę wężową naturę chcieli przez wieki wypleniać i zwalczać. Co najmniej tak gorliwie jak Piotr Kostka, ale gdy staję w poznańskiej katedrze przy ciele biskupa Izdbieńskiego i gdy staję w katedrze przemyskiej obok płyty biskupa Dziaduskiego, nie wiem, co począć z tą lśniącą i ukrywająca twarz tudzież wszystkie szczegóły sylwetki plamistą materią. Trzeba dopuścić myśl, że mamy do czynienia ze swojego rodzaju kamuflażem, bo wrogów nie brakuje nigdzie, także po śmierci. I trzeba pamiętać o różnych możliwościach. Wszak, jak piszą uczenie, poznański nagrobek duchownego, charakteryzowanego jako ecclesiae defensor, wyrzeźbiony został także w wapieniu spiskim, całkiem „spokojnym”, w sam raz na gładką inskrypcję.

Co jednak począć z innym „płonącym” wapieniem, można powiedzieć, niedawno odkrytym, bo niewypełniającym kryteriów pochodzenia z żadnego z wymienionych tu łomów? Co począć ze wszystkimi innymi kamieniami, jakie – być może – zostaną jeszcze odkryte i radykalnie zmienią naszą mapę śmierci? Raz się uda, jak w tym przypadku, raz powiemy, że to Górne Węgry albo Transylwania, ale jeśli nie będziemy potrafili określić, jak czyni to namiętnie nowe pokolenie historyków sztuki, tego geologicznego enigmatu? Gdybyśmy zaczęli tu na serio operować przykładami, ciągnęły by nas one, niestety, w otchłań, mimo że przykłady powinny być uzasadniające i budujące. Próbujemy wszakże zarysować jakieś kryterium, wedle którego dałoby się uporządkować naszą mapę nagrobnych ciał, a wiemy, że tych kryteriów jest wiele i nawet w obrębie spraw tak – wydawałoby się – mało ryzykownych, jak twardość kamienia nie ma prostych drogowskazów. Jak posługiwać się skałą, skoro nie potrafimy bez żadnych wątpliwości, bez wahań (czasem nie potrafimy nawet długo deliberując) określić jej nazwy i pochodzenia? Niby kilka typów na krzyż, a ileż trzeba skupienia, badań, porównań i intuicji, by jakoś wybrnąć z dyskomfortu podobnego dyskomfortowi czyjejś (bo o własnej w ogóle nie wiemy nic) śmierci.

Zacznijmy zatem „od pieca”, zdajmy się na beznamiętny, podręcznikowy opis: „Najpiękniejszą i najbardziej atrakcyjną odmianą wapieni Gór Świętokrzyskich jest różanka zelejowska. Jest to wapień brekcjowo-żyłowy, z różnobarwnymi od jasnoróżowych do wiśniowych żyłami kalcytu, powstałymi jako wypełnienie szczelin tektonicznych. W 1957 roku wydobycie zostało przerwane, a nieczynny łom utworzył tzw. Szczerbę. Poza Górą Zelejową wydobycie różanki prowadzono w pomniejszych łomach w Gałęziach, na Miedziance, Kadzielni, w Strzelczykach i Korzecku, jednakże nie miało ono większego znaczenia. Marmur ten zastosowano n.in. w sklepie tekstylnym obok księgarni na ul. Pięknej i w gmachu poczty na MDM w Warszawie. Z różanki wykonane są też podstopnice schodów i parapety w klatce schodowej głównego budynku Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie”.

Ba, z różanki wykonane są też inne rzeczy, i – mimo całego szacunku dla krakowskiej książnicy – nigdy nie zwracałem uwagi ani na schody, ani na parapety, mając głowę nie w chmurach, tylko w książkach, więc tym bardziej podstopnice nie wydawały mi się zajmujące. Ani też tekstylia, a i treść listów była ważniejsza niż otoczenie, w jakim się je nadawało lub odbierało. Na różankę zwróciłem uwagę po raz pierwszy w obramieniach, a raczej w detalach nagrobków, w guzach, kaboszonach, i pomyślałem sobie, chyba wtedy, kiedy przyglądałem się biskupiemu epitafium we Włocławku, że właściwie to byłoby wyjście, że te popiersia nie powinny epatować ani bielą, ani wewnętrznym ogniem, ale raczej winny być wykute w tym pożyłkowanym jak blade ciało, z widocznymi arteriami biało-czerwonym różu. Och, nie, żadnej taniej symboliki, a jednak nie mogłem przeboleć, że (zapewne były nie tylko ideowe, ale również techniczne przeciwskazania) postaci, jakie musiały jawić się w plamistych przebraniach, a czasem w fałszu polichromii lub w bieli, nieco papierowej, wabiącej, lecz niedającej punktu zaczepienia, nie mogą objawić się w tym delikatnym różu, tchnącym w nie inne życie, ślad krążenia krwi albo różowiące się policzki – od emocji i ruchu. Ale nie. Moje nadzieje nigdy się nie spełniły. Po wielu latach zobaczyłem pierwszą i ostatnią postać wyrzeźbioną w zelejowskiej skale, była to Matka Boska, tak sobie wykombinował pewien Niderlandczyk, w końcu ktoś z zewnątrz musi nam zawsze zaproponować dobre wyjście, do czego trzeba będzie jeszcze wrócić, lecz teraz przecież próbujemy porządkować sprawy materii.

Co ciekawe, te zapasy pomiędzy bielą i czerwienią odbywały się zazwyczaj we wnętrzu kraju, wszak to pińczowscy mistrzowie, spadkobiercy, uczniowie Gucciego odkryli dla siebie kieleckie i chęcińskie wapienie, jakby znudzeni bielą, jaką mieli pod nosem, te płonące, ale też różankę, z której – nie wiedzieć czemu – postanowili rzeźbić jedynie dekoracje, jakieś ornamentalne uzupełnienia. I już właściwie można byłoby powiedzieć, że nasza mapa ziemi sprowadza się do niewielkiego terytorium pomiędzy Wisłą a Pilicą, gdyby nie fakt, że mniej czy bardziej udana konstrukcja myślowa, mniejszy czy większy kontrast, a może koncept, nie wyczerpuje niczego, i z prochu niejednej ziemi wyrosły te postacie wykoncypowane, zastygłe wpół drogi pomiędzy chwałą i brutalną prawdą cielesnej powłoki. Cielesnej? Jak obraz wymaga ramy, tak też nagrobne kształty człowieka wymagają bramy, obramienia, które najlepiej wykonać z inkrustacjami z Zelejowej Góry (nie zapominajmy też o różance paczółtowickiej), gdzie dziś zostały tylko szczerby, szczeliny i szpary. To znaczy, że nagrobny pomnik jest czymś więcej, coś musi otaczać i wyznaczać przestrzeń niewinności i pragnienia. A nic nie nadaje się lepiej, by je połączyć niż niewielkie, dyskretne kwadraty, prostokąty i guzy z różanki, najciekawsza zaś byłaby niewielka postać na przykład w tondzie, ale żadna synteza, jak widać (a raczej nie widać) nie jest łatwa.

Renesans i manieryzm lubowały się nie tyle w zderzeniu czy syntezie różnych kamieni nagrobnych i ich kolorystyki, co w jednolitości albo w bogatym zestawieniu, mozaice. Wczesny barok przyniósł inne rozwiązania, synteza stała się kontrastem, a zatem czymś nie do końca spełnionym, trzeba było użyć prostych i jednocześnie porażających materii, nikt już nie myślał o różance, a oko atakowały czarne zazwyczaj tła i białe ciała. Niestety, znów zbaczamy, bo ścisłe trzymanie się wyznaczonego porządku nie jest tu możliwe. Opowiadamy o estetykach i epokach, zmyślonych przez nas epokach, nadających się jedynie do uniwersyteckich podręczników, i to z licznymi zastrzeżeniami, a przecież mamy dojść do ładu z ziemią i jej strukturami, jej skałami i odmianami, jej wyselekcjonowanymi fragmentami, jakie mogą śmierć reprezentować lub mówić coś o śmierci, a może być samą śmiercią i nadzieją, tworzyć ciało i zagarniać ciało. Mówić o tym, jak śmierć zmienia swoje postacie? A może tylko pozornie to czyni? Czy staliście kiedyś na dnie nieczynnego kamieniołomu? A może na jego szczycie, patrząc na przeciwległe krawędzie? Myśląc o miejscu, któremu nawet śmierć cofnęła klauzulę najwyższego uprzywilejowania. Stającym się z wolna początkiem, bo przecież nie źródłem metamorficznych, nagrobnych obrzędów, zastygłych w epitafiach, pomnikach, tumbach. Kiedy już sobie to uświadomimy, tę możliwość, zyskujemy więcej sceptycyzmu i dystansu wobec tego, co nazywamy stylistyką, warsztatem, wzorem. I wiemy, że wszystko to są pomocnicze i arbitralne terminy, i wiemy, że posługujemy się nimi niejako wbrew sobie, kiedy język ziemi i skały zaczyna nasiąkać wmówieniami, bez których – właśnie – nie da się żyć, czy też nie da się umierać?

Z żałobą kojarzymy powszechnie kolor czarny, ale przecież wszystko, co w świecie nagrobnej rzeźby wykuto z dębnika, najpopularniejszego kamienia na naszych ziemiach w tej barwie (trzeba jednak wiedzieć, a któżby sobie tym zaprzątał głowę, że dębnik w głębszych warstwach występuje także „w odcieniach barwy różowej i zielonkawej lub plamiście białej”), nie jest ciałem, lecz tłem. Ciało nie istnieje nie tylko bez bramy, bez napisu, bez ornamentu, ale również bez tła. Jakże kruche i niesamodzielne. Marmur z Carrary lub alabaster jakby się marnie prezentował bez tego dębnickiego wapienia nazywanego też na wyrost marmurem. Próbowałem sobie wyobrazić postacie w nim odkute, czarne jak smoła i świecące po wypolerowaniu kamienia. To jednak tło ma oświetlać postać, to piekło ma się podporządkować, nawet jeśli trochę swobodnie to interpretujemy, że woń rozłupanej skały tego surowca jest wonią siarkowodoru. Na pewno zbyt swobodnie, bo przecież nie każda elegancja jest wytworem piekła, a mnie w wapieniu dębnickim pociągała elegancja właśnie, polor i kontrast. W końcu piekło byłoby bardziej odporne na warunki atmosferyczne, a dębnik sprawdza się tylko w zamkniętych pomieszczeniach, i chyba najbardziej w kościołach, gdzie gra świateł eksponuje go nie tylko w nagrobnych konfiguracjach. Gdzie indziej wietrzeje i traci swą błyszczącą czerń, gdzie indziej też, poza Rzeczpospolitą, mimo że bywa imponujący, wietrzeje nazywany „Black Monk”, a przecież nigdy bym w ten sposób o nim nie pomyślał. Mnich i elegancja?

W mnisich i księżych azylach jednak spoczywają biali rycerze, a jeśli się komuś to wszystko kłóci i przedrzeźnia wzajemnie, trudno, nic na to nie poradzimy. Nie da się mechanicznie zaadoptować współczesnych kryteriów do tej sztuki. Dlatego właśnie nie wiemy wiele na temat sztuki nagrobnej, choć staramy się, a raczej starają się udawać, że jest inaczej. Zastanawiające, w kościele karmelitów w Czernej, tych karmelitów, do których należały łomy dębnickie, w kościele pełnym czarnych portali, progów i ołtarzy, nie ma ani jednego ciała, wedle jakiego dębnik byłby tłem. Czyżby zabrakło w tej podstołecznej w końcu okolicy dobrodziejów klasztoru wartych upamiętnienia i odpowiednio majętnych? A może nie chciano u samego źródła psuć surowego majestatu wypolerowanego kamienia rzucającymi się w oczy ludzkimi ciałami i sprawami?

Lubię tę ascetyczną, kontrastową sztukę. Jeśli prócz ciała pojawia się na nagrobku wiele innych śnieżnobiałych detali, przypomina mi rozwiązania manierystyczne i nie zamierzam się spierać, jak już wspomniałem, czy nie należałoby mówić o wczesnobarokowych. Dla mnie ten spór nie istnieje. Dopóki żył ostatni akceptowany przeze mnie monarcha, kwitła ta wyrafinowana asceza w różnych miejscach państwa, by potem dopiero (poza wyjątkami, ale na ten temat nie będę już, obiecuję, nic dodawał, bo wiecie przecież, że bez wyjątków się nigdy nie obejdzie) ulec swojego rodzaju chaosowi motywów i materiałów, pozłacanej blachy ostro błyszczącej na tle białych, brązowych, różowych kamieni, a także dębnika, ulec pląsaniu w oczach nieodróżnialnych postaci, panopliów, herbów, dostojnej fanfaronady, wysokich lotów, ptasich muzyk i trąb, łabędzi, rydwanów, gdzie już nie sposób debatować nad kamieniem, bo zaciera się jego wyłączność w otoczeniu tych wszystkich innych materiałów i kolorów polichromii. I tak aż do wawelskiego nagrobka biednego, oszalałego biskupa Sołtyka, a może – by zamknąć szaleństwo formy – do klasycyzujących właściwie ujęć Monaldiego, jakby zapowiadających tę XIX-wieczną, importowaną formę upamiętnień, dla której szlacheckie fanaberie Rzeczpospolitej były już tylko „pamiątkami” do zbierania, opisywania, tudzież uronienia rzewnej łezki.

Mówi się, że istnieje dobra ziemia do grzebania i nienajlepsza ziemia, w jakiej grzebie się, bo nie ma innego wyjścia, bo takie są lokalne warunki. Dobra ziemia to nie tylko raj dla grabarzy, to także możliwość zakonserwowania ciała. Albo to wszystko, co na niej wyrasta i syci oko żałobnych pielgrzymów. Dobra ziemia do „grzebania”, ale wystawnego i takiego „nie na zawsze”, w Rzeczpospolitej znajdowała się, jak widać, pod Krakowem, Pińczowem i Kielcami. A także na jej obrzeżach, w Węgrzech, Austrii, na Gotlandii i na Olandii. Tak się nawet zagalopowaliśmy, że zredukowaliśmy płonące barwy tylko do południa, nie dostrzegając tej ostatniej wyspy. Ale niech tak już zostanie, Olandia została złożona na ołtarzu pewnej koncepcji nieosiągalnego porządku, co po części usprawiedliwione jest tym, że niewiele zachowało się jej czerwonobrunatnych skarbów nagrobnych na północ od określonej przez nas linii. Trzeba jednak porzucać kolejne reduty porządku. Bo to nie tylko pytanie, co począć ze wspomniany surowcami znad Mozy, czy angielskim alabastrem, a może też granitem (i takie rzeźby nagrobne się zdarzały, jak tajemnicza, wielka głowa romańska ze Śląska), ale też naszym, to znaczy ruskim alabastrem, bez którego w tych rozważaniach ani rusz, i może tylko dlatego o nim zapomnieliśmy, bo jego łomy były rozproszone, inaczej niż skupiska skał w centrum kraju. Ale gdybym zechciał teraz rozwodzić się o kolejnej fascynacji, co stałoby się z naszą mapą? Zresztą, alabaster zepsułby też wszystkie zamierzone koncepty, zemściłby się, choćby za to, że sam używany był, jak wiemy, jako żelazny element różnych konceptów poetyckich tamtego czasu. Wszakże przechodzi metamorfozy, nie da się mówić o nim wyłącznie w kontekście bieli, ewentualnie szarzejącej bieli, ale raczej żółknącej, a może bursztynowiejącej, do tego z sinawym podkładem, tak jak przechodząca zmiany cera.

Zresztą, nie byłem ani w Żurawnie, ani w innych alabastrowych łomach. Pielgrzymowałem do Zelejowej, Paczółtowic, Dębnik, Chęcin, Bolechowic, Starej Lubowli, przemierzałem obsesyjnie, jako się rzekło, okolice warsztatu Gucciowskiego: Skowronno, Włochy, Gacki, Krzyżanowice i Zagość, lecz gapienie się na surowiec niczego mi nie wyjaśniło, uzupełniło tylko moją skromna wiedzę geologiczną. Ale czy mogło wyjaśnić? Jeden element z całej układanki nagrobnej to stanowczo za mało, to raptem nędzny zaczątek rozumienia. W „uczonym” artykule znalazłem taki opis materiałowego zaplecza nagrobka: „alabaster z Wasiuczyna, gips stromatolitowy z Kąkolnik, czerwony wapień zbity z Siedmiogrodu oraz wapień pińczowski”. Kiedyś nie można było nigdzie odnaleźć tego typu informacji, teraz zdarza się to już coraz częściej, ale któż wie, gdzie szukać Wasiuczyna czy Kąkolnik, i nawet jeśli wezmą do rąk mapę, mają z tym wielki kłopot…

Alabaster, z natury delikatny (podobno można go nawet rysować paznokciem, a nie wiem, bo nigdy nie próbowałem, przeszkadzałby mi mój nagrobny pietyzm), fascynuje swoją przezroczystością, zresztą dyskretną. A cechy tej nie mają inne surowce, więc alabaster nadaje się wyjątkowo do tego, by reprezentować kruchość i delikatność cielesnej powłoki. Ale też, jeśli nie zrównoważymy ich pewną monumentalnością postaci, odpowiednią skalą, stają się reprezentacją nieco lalkowatej, kukiełkowatej wyobraźni. Widziałem je, a raczej gdyby nie R., nigdy bym ich nie zobaczył, alabastrowe figurki pary fundatorów kaplicy w klasztorze klarysek w Starym Sączu, na wysokości mniej więcej ludzkiej łydki, oczywiście, szło o to, by się nie narzucać z własną cielesnością, by zasygnalizować pokorę, ale też wyglądały te ich sylwetki jak lalki na tle czarnej kurtyny kukiełkowego teatru. Kurtyny, a jakże, z wapienia dębnickiego. No i te wielkie alabastry, przybrane w „maskujące” kolory, postacie wyglądające z daleka jak różnobarwne marmury albo jak marmur biały, jeśli tylko zechcemy spojrzeć na małżeństwo Bahrów w Gdańsku, czy na dumną protestantkę, Annę Wazówną w Toruniu. I może tylko Ligęza w Bieczu reprezentuje swoistą czystość alabastrowego surowca, ale to domagałoby się oddzielnych uzasadnień, bo też i oryginalność pomnika nagrobnego z wierzchowcem prócz człowieka nie daje się pominąć.

Miałem tu jednak mówić o kamieniu, ciągnie mnie jednak w stronę rzeźby, a przecież to nie to samo. Trzeba byłoby podjąć próbę porządkowania i jednego, i drugiego. A kiedy porządki nakładają się na siebie, nie tworzą nowego porządku albo też – jeśli już – jest on słabo dostrzegalny, zbyt skomplikowany. Ba, kamień, a gdzie jeszcze metale z rud ziemi i drewno – z wrośniętych w ziemię pędów? To, co polichromowane udaje czasem kamień, a czasem to co błyszczące go uzupełnia. Komplikowalibyśmy zanadto sprawę, nie mogąc przy tym zanegować zdania, że „znajomość kamiennego tworzywa sztuki pozostawia często wiele do życzenia”, za to dyskutowalibyśmy z innym, mówiącym, że jego niedocenianie „wynika z położenia naszego kraju na tle geologicznej struktury Europy. Cywilizacja europejska narodziła się tam, gdzie kamień był łatwo dostępny, później wkroczyła na obszary, gdzie miejsce jego zajęła cegła”. Ta niedostępność została w dużej mierze zneutralizowana i dostąpiliśmy możliwości obcowania z tym, co pierwotne, ze śladami oceanów, choć żaden ze wspomnianych przez nas kamieni nie ma barwy błękitnej. Wszystkie niemal odcienie dałoby się na nich znaleźć, ale nie ten. No dobrze, nawet jeśli cegła, to wewnątrz ceglanych budowli są w końcu te ciała, co nie dają spokoju. Jak je oddzielić od kamienia, od skały i czy w ogóle można tego dokonać? Narysować kilka map? Map geologów i historyków sztuki? Jak je w ogóle porównać, zestawić ze sobą? Bo przecież kamień jako taki, sam w sobie, nie może być „przedmiotem granicznym”, jak pisał pewien Francuz o rzeźbie. Moglibyśmy właściwie na nim poprzestać, na wyliczeniach i właściwych rozpoznaniach, na składzie chemicznym i pochodzeniu, na typie i przymiotach, na reakcjach, w jakie wchodzi i pozostałościach po innych jego postaciach. Czyż nie byłoby to ciekawe dla sporej grupy tych spośród nas, którzy pomijają wszystko to, czego nie da się zdefiniować i przedstawić w wymiernym kształcie (samą solidną klasyfikacją zajmowaliby się szmat czasu, zawsze mając wątpliwość, czy jest skończona i bezdyskusyjna)? Mam jednak wątpliwość, czy tę postawę można zastosować do świata kamiennego, wszakże to, co wyłupane, odzyskane z ziemi, nieuchronnie przechodzi w postać, a bywa także, nie tylko na skutek historycznych kataklizmów, że kierunek zmian jest odwrotny. Pomyślałem sobie kiedyś, że gdyby zależało to ode mnie, wszystkie nagrobne ciała stworzone byłyby ze skał metamorficznych, wtedy może nasza obsesja „marmurowości” zyskałaby rację bytu. Ale zaraz potem doszedłem do wniosku, że taki rodzaj porządku jest niedopuszczalny. Bowiem ignoruje to, co magmowe i to, co osadowe, ignoruje zatem to, co dane jest, by podważać rytuały przejścia, a może nie podważać, jedynie czynić je nieoczywistymi, choć – do pewnego stopnia – przeniknionymi. Dlatego niezbyt wiele uwagi poświęciłem marmurom; rzeźbimy ciało z tego, co mamy i co zdołamy sprowadzić, od zawsze próbowaliśmy tu pogodzić milczenie niosące się z głębokich łomów, pustych a znajdujących się tuż za naszym progiem, niekoniecznie milczenie szlachetne, i gadające metamorfozy, ich kalejdoskopowy głos, przeniesiony na karty ksiąg i podręczników, należący do świata żywych i do świata umarłych.

dr. hab. Andrzej Niewiadomski

Andrzej Niewiadomski – ur. 1965 w Lidzbarku Warmińskim, poeta, eseista, krytyk, badacz literatury, redaktor. Pracownik naukowy UMCS w Lublinie. Autor dziewięciu tomów poezji, książek literaturoznawczych, eseju Mapa. Prolegomena (Lublin, 2012), licznych artykułów i szkiców. Współzałożyciel i redaktor Kwartalnika Literackiego „Kresy” w latach 1989–2010.

 

Kultura Enter, 2019/02 nr 88

Ponidzie. Fot. Krzysztof Bąk.

Ponidzie. Fot. Krzysztof Bąk.