Strona główna/ESEJ. 5 piosenek o Łyszedze

ESEJ. 5 piosenek o Łyszedze

5 piosenek o Łyszedze
Mykoła Riabczuk

przełożył Bohdan Zadura

1.

Ostatni raz widzieliśmy się 4 grudnia 2014 roku na pogrzebie Jewhena Swerstiuka. Nasze spojrzenia spotkały się w zatłoczonym foyer Domu Nauczyciela, skinąłem mu głową na powitanie, on ze smutkiem odpowiedział tym samym. Sic transit. Obaj oczywiście nawet nie przypuszczaliśmy, że widzimy się ostatni raz.

Po dwóch tygodniach zadzwoniła Ołehowa Natałka i zrozpaczona przekazała wiadomość, że on jest w szpitalu, w ciężkim stanie, z dość rzadką jak na obecne czasy diagnozą „zaniedbane zapalenie płuc”. Prawie wszyscy chorowaliśmy na zapalenie płuc, jednak mało kto wyobrażał sobie, że można na to umrzeć. Jeśli się zaniedba.

W tym zaniedbywaniu jest jednak cały Ołeh. Z jego zasadniczym nieprzywiązywaniem wagi do spraw życia codziennego, do rutyny, do tak zwanej sławy i uznania, do „zdrowego rozsądku”, do tego, co powszechnie przyjmowane i ogólnie uznawane, formalne i narzucane. Przykładowo, przez całe życie nie napisał żadnego rymowanego wiersza, choć niewątpliwie mógłby. To byłoby, w jego rozumieniu, nazbyt sztuczne, wysilone, fałszywe. Poezja miała być dla niego maksymalnie naturalna, maksymalnie zbliżona do języka rozmowy – bez upiększeń, bez metafor. Jak glina, jak drewno, którym coraz bardziej się oddawał, zachwycając się rzeźbą. Jak rzeka, jak kamień, jak dzikie zwierzę, które tylko na chwilę ukazuje się naszemu wzrokowi, zanim zniknie w swoim niedostępnym dla nas świecie.

17 grudnia nie pojechałem odwiedzić Ołeha w szpitalu (wybrała się tam moja żona), pojechałem natomiast do Mohylanki na uroczystość wręczenia nagrody im. Jurija Szewelowa, którą miałem prowadzić jako przewodniczący jury. W tamtym roku laureatem miał zostać Kostek Moskałeć, ceremonia przebiegała zwyczajnie.

Przedstawiliśmy po kolei trzech finalistów, oni czytali fragmenty swoich utworów, aż nagle wstał obecny na sali Leonid Fingberg i poinformował, że pół godziny temu umarł Ołeh Łyszeha. Wszyscy byli wstrząśnięci, chwila milczenia przeciągnęła się w nieskończoność. Ołeh był człowiekiem przestrzeni, ale nie czasu i w tym sensie wydawał się wieczny.

Potem odbył się pogrzeb w jego rodzinnej Tyśmienicy: dom, w którym bywałem także wcześniej, prawie niezmieniony od czterdziestu lat, rzeczka, znana z wierszy Ołeha, smutni przyjaciele i krewni, zaśnieżony cmentarz, przenikliwy chłód. Ogólne poczucie nieładu i niepokoju. Religijnych ludzi wśród nas prawie nie było, sam Ołeh też, z tego, co wiem, nie wyznawał żadnej sformalizowanej religii. Był żywiołowym, powiedziałbym, panteistą, w duchu swego ulubionego D.H. Lawrence’a czy Yasunariego Kawabaty. Ceremonia była dość rutynowa, bez spodziewanej w takich razach sakralności. Tu przypuszczam, że bardziej pasowałby buddyjski stos.

Lekki powiew sakralności poczułem później — wiosną 2018 oglądając wystawę plastycznych prac Ołeha w Galerii Art 14 w Mychajliwskim Zaułku. Tak jak w wierszach, przechodził on tutaj z przestrzeni rzeczywistej w symboliczną, gdzie czas ostatecznie traci swoją władzę.

2.

Poznaliśmy się jesienią lub zimą 1970. u Hryćka Czubaja. Ja, student pierwszego roku byłem neofitą w ich mniej lub bardziej ukształtowanym towarzystwie, które spontanicznie zbierało się, czy jak teraz się mówi, imprezowało u Hryćka, czyli u Hali w sporym jednorodzinnym, piętrowym domu jej rodziców, gdzie młode małżeństwo z nowo narodzonym synem Tarasem miało swój pokój. Przestrzeń oczywiście była za mała dla światowych rautów, jednak dostateczna dla przyjacielskich spotkań i rozmów przy filiżance herbaty — jeśli nie w samym pokoju, to w maleńkiej kuchence.

Nie przypominam sobie, kto jeszcze tego wieczoru był u Hryćka, kiedy on ogłosił, że zaraz przyjdzie Łyszeha i przeczyta coś nowego. Ołeh nie był cool, wyglądał na prowincjusza i jak mi się wtedy wydawało, niechlujnego i pełnego kompleksów — w poprzecieranym swetrze, z przygaszonym spojrzeniem, z kiczowatym przednim metalowym zębem i z niezmiennie melancholijnym wyrazem twarzy. Wszyscy żyliśmy w tamtych czasach dość biednie, ale każdy jak mógł podkreślał swą przynależność do artystycznej bohemy — czy to wspaniałą brodą jak Wołodymyr Onyszczenko, czy okrągłymi okularami jak Roman Kyś, czy wojskowym frenczem, jak Orest Jaworski, czy jedwabną chustką na szyi jak Hryćko. Ołeh tymczasem zawsze sprawiał wrażenie bezdomnego, co jednych odpychało, innych zaś przyciągało — wzbudzało chęć, by mu pomóc, ubrać go, ogrzać, nakarmić. Hala jakoś zgrabnie określiła ten jego wizerunek polskim powiedzeniem „obraz nędzy i rozpaczy” – powiedziała to bez złośliwości, przeciwnie – dobrodusznie, z miłością. Ktoś tak samo dowcipnie z podobnego powodu zauważył, że Łyszeha to nie nazwisko, a określone pojęcie jak nieczuj, bałwan, nieborak, biedaczynа, lichota. Naprawdę wszyscy go lubili, tak jak lubi się dorosłe dziecko.

Tamtego wieczoru przyjechał, zdaje się, z domu, z Tyśmienicy. W każdym razie był czymś zmartwiony czy przygnębiony, a może po prostu zmęczony. A wiersz, który przeczytał, też wydawał się depresyjny. Chaotyczne skojarzenia, fragmentaryczne obrazy, strumień świadomości. Chłód i mrok, dworcowy zgrzyt żelastwa, ucieczka i prześladowanie. „Bili czymś ciężkim, wpychając pod koła”. To było jedyne zdanie, które zapadło mi w pamięć z tamtej dziwnej, do niczego niepodobnej poezji.

Mieszkaliśmy niemal obok siebie: on w jednym z uniwersyteckich akademików na Pasiecznej, bez powodzenia przemianowanej przez sowietów na prospekt Leninowskiego Komsomołu, a ja — przy bocznej uliczce, która odchodziła od tego prospektu na samym jego początku i nazywała się wówczas Kawaleryjska. Przy dobrej pogodzie mogliśmy się dostać od Hryćka z Pohulanki do domu piechotą — przez cmentarz Łyczakowski i stadion Instytutu Kultury Fizycznej. Albo też — trochę dłuższą dla mnie drogą — po drugiej stronie Ogrodu Botanicznego. Tak samo często wracaliśmy razem z miasta do domu tramwajem z różnych imprez, które też zazwyczaj nie obywały się bez Hryćka i innych przyjaciół. Chodziliśmy na wystawy i spektakle, na koncerty i filmy; wtedy cenzura przepuszczała niewiele dobrych rzeczy, więc nie tak trudno było wyśledzić wszystko mniej więcej wartościowe.

Po drodze mieliśmy dość czasu, by wymienić się wrażeniami i dość szybko odkryłem w tym niepozornym chłopcu głębokiego i mądrego współrozmówcę. Podobnie jak Hryćko — nigdy się nie spierał, to była idealna, jak wiem to teraz, postawa dla Nauczyciela; jednak Hryćko był cholerykiem, rozpierała go energia, był urodzonym liderem, charyzmatykiem, samcem alfa i niezgodę zawsze umiał wyrazić dowcipnym zdaniem, niszczącym komentarzem, sarkastyczną uwagą, Ołeh natomiast tylko pobłażliwie się uśmiechał — i wtedy, kiedy naiwnie dowodziłem, że Symonenko jest wybitniejszym poetą niż Dracz i Winhranowski, i kiedy upierałem się, że Hemingway jest o wiele lepszy od nudziarza Faulknera, i kiedy stwierdzałem, że marksistowskie określenie wolności jako uświadomionej konieczności nie jest nawet takie absurdalne — jeśli tylko nie staje się orężem demagogów.

On nie miał tej Hryćkowej erudycji, w ogóle nie interesowała go ilość przeczytanego i obejrzanego: w ogóle przypuszczam, że nie przeczytał w życiu więcej niż kilkanaście czy może kilkadziesiąt książek, a jednak to, co przeczytał, było właśnie j e g o — w najgłębszym i najszczerszym znaczeniu tego słowa: wnikał w tekst i zżywał się z nim, oswajał i przyswajał; ufał swojej intuicji, bezbłędnie znajdując to właśnie, co najgłębiej odpowiadało jego zainteresowaniom, jego potrzebom. Jego artystycznemu duchowi. Mniej więcej tak samo dzikie zwierzęta bezbłędnie znajdują rośliny, potrzebne im do leczenia czy dostarczające witamin.

Ołeh był minimalistą — czy to w życiu, czy to w twórczości. Przypominam sobie, jak nosił się z polską książką o Grotowskim — z dokładnym opisem jego spektaklu Apocalypisis cum figuris i licznymi zdjęciami, jak zachwycał się właśnie wydaną w ZSSR Wściekłością i wrzaskiem Faulknera, jak chodził z tomikiem Eliota, z wierszami Lawrence’a, Carlosa Williamsa i Roberta Frosta, ze staro chińską poezją i japońską grafiką, z włoskimi hermetystami i dwujęzyczną (polsko-angielską) książką Sylvii Plath, z której w końcu przełożył ze dwadzieścia wierszy.

Mam wrażenie, że w sztuce najbardziej go ciekawiło słowo, oczyszczone ze sztuki — słowo uwolnione od ozdób i kulturalnych zapośredniczeń, maksymalnie zbliżone do przedmiotów czy zjawisk, które oznacza. Słowo „kamień” musiało być tożsame z samym kamieniem, słowo „rzeka” musiało stać się prawdziwą rzeką. Stąd, przypuszczam, jego późniejsze zainteresowanie się rzeźbieniem, drewnem i gliną, materiałem o wiele bardziej autentycznym niż słowo, jakkolwiek byłoby ono oczyszczone z metaforycznych nawarstwień. Nie wiem, czy Ołeh pisał coś w ostatnich latach życia, ale myślę, że nieodstępujące go pragnienie autentyczności wcześniej czy później musiałoby skończyć się milczeniem.

3.

Rok 1970 i 1971 to to były chyba najszczęśliwsze lata w naszej artystycznej młodości, a przynajmniej najbardziej beztroskie. Cieszyliśmy się czystą twórczością, niezmąconą myślą o druku i o oficjalnym uznaniu. I radowało nas odczuwanie czyjegoś łokcia, ramienia, radowała zwykła obecność wśród gwiezdnych braci w umyśle, z którymi można omówić te same książki, obejrzeć te same filmy i posłuchać tej samej muzyki.

Oczywiście wiedzieliśmy, na jakim świecie żyjemy; chodziliśmy do Kałyńców, znaliśmy się z Mychajłem Osadczym i Wiaczesławem Czornowołem; czytywaliśmy otrzymaną od nich bibułę i omawialiśmy drakoński wyrok na ich kolegę Walentyna Moroza – wyrok, który niedwuznacznie wskazywał, że „łagodnych” wyroków, jak w 1960., już nie będzie, teraz wszyscy niepokorni zamiast kilku lat więzienia dostaną – kilkanaście.

I mimo wszystko odważyliśmy się złożyć swój almanach, wiedząc, że wcześniej czy później trafi on w kagiebowskie łapy. Właśnie dlatego nie zaczęliśmy włączać do niego żadnej politycznej publicystyki – tylko „czystą sztukę” czy przynajmniej to, co taką nam się wydawało. Jednak nie doceniliśmy pilności kagiebowskich „ekspertów” po cywilnemu: nie znajdując w almanachu jawnych politycznych motywów, znajdowali w nim motywy niejawne. W metaforycznym wierszu Hryćka Czubaja Marija dojrzeli elementy pornografii (jako przykład cytowali linijkę „widzę ciało jej obnażone w niewoli oświetlonych dźwięków”); w moim opowiadaniu Nieś swój nimb (gdzie nad głową skromnego radcy prawnego pewnego dnia pojawia się nie wiedzieć czemu świecący obwarzanek) bezbłędnie rozpoznali „dekadencję i mistykę”, a za najbardziej wywrotową część almanachu uznali jego okładkę: litografię Wołodymyra Onyszczenki z ukraińskim folklorystycznym ornamentem: bo okazuje się, była podobna do tego, co „wykorzystywano w ukraińskich nacjonalistycznych publikacjach lat 20.–30.”.

Już nie pamiętam, do czego dokopali się kagiebisci w wierszu Ołeha Łyszehi (nam tych „recenzji” nie dali do rąk, tylko pokazywali na przesłuchaniach). Wiersz był zupełnie niewinny: „Rzeczka… Kamień… Matka myje naczynia. Ości zjedzonej ryby wyrzuca na dno… Rybki wokół niej pływają…” – trzeba było mieć naprawdę nie byle jaką wyobraźnię, żeby odszyfrować we wszystkich tych tekstach, a zwłaszcza w tym, jakąś potajemną antypaństwowość.

Jednak kagiebistom, jak zrozumiałem na przesłuchaniach, wcale nie chodziło o almanach, a o nasze kontakty z rodziną Kałyńców, z Czornowołem, Osadczym i innymi prawdziwymi dysydentami. Skrzynia była tylko środkiem szantażu. „Wiecie przecież Mykoło Jurijowyczu – mówił do mnie łagodny śledczy – nie można żyć w społeczeństwie i być od niego wolnym”. Znałem ten marksistowski truizm, ale uparcie trwałem przy swoim: niczego nie widziałem, niczego nie słyszałem, żadnej bibuły nie dostawałem. Po czym wyskakiwał drugi śledczy, walił pięściami w stół, wykrzykiwał rosyjskie trójczłonowe przekleństwo i obiecywał „zgnoić na Syberii”.

Mniej więcej tak samo przesłuchiwali też Ołeha, powtarzaliśmy sobie te rozmowy z kagiebowskimi literaturoznawcami, spacerując po parku; tak samo dzieliliśmy się tą informacją z Hryćkiem i Halą, z innymi najbliższymi przyjaciółmi – ufaliśmy całkowicie sobie wzajemnie i jestem przekonany do dzisiaj, że nikt z nas nie zeznał niczego jeden przeciw drugiemu.

Najgorzej sprawy potoczyły się u Hryćka: naprawdę mieli na niego całkiem spore dossier, gdzie figurowały o wiele szersze niż u nas kontakty z dysydentami, leżały skrupulatnie zebrane zeznania przeciwko niemu fachowych prowokatorów, dopełnione jeszcze złowieszczym wnioskiem ekspertów o antyradzieckim charakterze poematu Teatr marionetek, opublikowanego zagranicą. Hryćka wzięli na „stary” Nowy Rok 1972 – tego samego dnia z dziesiątkami innych ludzi na całej Ukrainie. I podobnie wydobyli z niego po kilkudniowych przesłuchaniach potrzebne im zeznania przeciwko Kałyńcom. O ile wiem, ani Iryna, ani Ihor nigdy mu tego nie wybaczyli, choć jasne jest, że ich wyroki w bardzo małym stopniu zależały od jego zeznań. To była raczej kwestia etyki niż jurysprudencji. Jednak najgorsze, że także Hryćko sam sobie tego nie wybaczył. I jego powolna dalsza śmierć bardziej podobna była nie do choroby, a do samobójstwa.

Ja i Ołeh byliśmy z nim blisko i wiedzieliśmy o wszystkim. Opowiadaliśmy mu o naszych przesłuchaniach, on opowiadał o swoich. Być może czegoś nie dopowiadał, ale wiedzieliśmy, że niepotrzebnie się wygadał. I teraz się męczy, bo musi albo potwierdzić w sądzie to, co powiedział (i podpisał), albo zaprzeczyć i pójść siedzieć na kilkanaście lat z innymi dysydentami. Nie mogliśmy mu nic poradzić i w niczym pomóc. Latem uciekł na wieś do rodziców, usiłując się schować jak dziecko, ale kagiebiści go znaleźli i odwieźli samochodem prosto do sądu – żeby potwierdził złożone wcześniejsze zeznanie przeciw Irynie Kałyneć.

Jesienią przyszła kolej na drobnicę. Leninowski aksjomat o niemożliwości życia w społeczeństwie i bycia wolnym od niego musiał wcielić się w życie. Nad Ołehem urządzono sąd na uniwersytecie, gdzie każdy student musiał publicznie potępić odszczepieńca. Ołeh na to zbiegowisko nie poszedł. Za mnie wzięli się pół roku później – prawdopodobnie dlatego, że ja studiowałem na politechnice, gdzie fizycy-matematycy nie byli tak ideologicznie pilni jak uniwersyteccy humaniści i nie kwapili się tak jak ich koledzy z entuzjazmem wykonywać wszystkich poleceń KGB. „Prawdę mówiąc, ja tu nie widzę antypaństwowości – prostodusznie powiedział mój dziekan.  – Ale nie ma rady. Popracujcie rok dwa, a my was potem przywrócimy na zaoczne”.

Tak też się stało.

Tymczasem Ołeha wzięli do wojska – do tak zwanej „szkoły” gdzieś pod Moskwą. Pisaliśmy do siebie – niezbyt często, ale gruntownie: listy składały się z siedmiu, ośmiu kartek – teraz takich się nie pisze. Z politechniki mnie wyrzucili pół roku później – z podobnym uzasadnieniem: „za działania, które hańbią imię radzieckiego studenta” (whatever it means). Rodzice ze strachu (spodziewając się rewizji) zniszczyli wszystkie moje papiery. Własnych rękopisów ani trochę mi nie szkoda, ale bezgranicznie żal mi listów.

Mniej więcej też wtedy, w sierpniu ’73 odważyliśmy się z Halą na zuchwały numer – odwiedzić Ołeha w jego jednostce wojskowej i zabrać z sobą na dzień na przepustkę. Hala miała odegrać rolę dziewczyny Ołeha; dowództwo wojskowe, mimo całej swej podłości, do takich spraw odnosiło się „ze zrozumieniem” i naprawdę wypuścili go na całą dobę.

Przebraliśmy Ołeha w cywilne rzeczy i zabraliśmy do Moskwy, gdzie pół dnia wałęsaliśmy się nieznanymi ulicami, wesoło się śmiejąc jak nastolatki, uszczęśliwieni własną pomysłowością i tą cudowną niekończącą się grą, która nazywa się życie.

4.

Tego dnia wstąpiliśmy jeszcze na kolację do jakiejś dobrej restauracji na początku ulicy Gorkiego, gdzie zamówiliśmy niespotykane w naszych krajach półsłodkie cypryjskie wino i jakąś potrawę: znów było nam dobrze jak dwa lata wcześniej, jakby nikogo nie wyrzucano z uniwersytetów, nie zdradzano, nie sądzono, znów byliśmy braćmi i siostrami, jedną rodziną, plemieniem, szczepem.

Potem podmiejskim pociągiem wróciliśmy do przysiółka Ołeha, wprosiliśmy się na nocleg do wiejskiej chaty, Hala od razu zasnęła, a my jeszcze długo siedzieliśmy przed domem, paliliśmy wstrętne radzieckie papierosy, słuchaliśmy cykania świerszczy i patrzyliśmy na gwiazdy. Prawie nie rozmawialiśmy, bo wszystko, co mogliśmy, już obgadaliśmy, a reszta była zrozumiała bez słów.

Ołeh wrócił z wojska pod koniec 1974, jakiś czas był u rodziców w Tyśmienicy, ale niedługo dobił do Lwowa, gdzie znalazł jaki taki przytułek w moim nowo kupionym mieszkaniu na tejże Kawaleryjskiej. Mieszkanie właściwie było stare – prawdziwa „rudera”, jak mawiają lwowianie: pokój z kuchnią bez wygód, z wodociągiem na ulicy i ubikacją w głębi podwórka. Mieszkaliśmy tam z rodzicami niemal dwadzieścia lat, póki oni wytrwale, jak tysiące innych radzieckich obywateli, czekali na „polepszenie warunków życia”. W 1974 jednak się doczekali, choć nie bez pewnych korupcyjnych wysiłków, nowego mieszkania na Naukowej, a mnie, w tym czasie już pełnoletniemu i „pracującemu”, zostawili starą ruderę.

Dysponować w wieku dwudziestu lat własnym mieszkaniem – to nie byle jakie szczęście, ale i nie byle jakie wyzwanie. Szczególnie kiedy masz dużo przyjaciół i wszyscy to geniusze i wszyscy chętnie przychodzą do ciebie o każdej porze dnia i nocy ze swoimi wierszami, piosenkami, obrazami, przyjaciółkami i flaszkami. Żyliśmy bardzo biednie i często głodni, chociaż też musieliśmy od czasu do czasu gdzieś popracować („odhaczyć” książeczkę pracy), żeby nie trafić do radzieckiego więzienia za „pasożytnictwo”. Na szczęście mieliśmy przyjaciół i przyjaciółki, u których zawsze mogliśmy się pożywić, i których odwiedzaliśmy wedle określonego grafiku – żeby przesadnie nie wykorzystywać. Nigdy od nikogo nie braliśmy pieniędzy, ale chętnie przyjmowaliśmy talerz barszczu, miskę kaszy, kanapkę z serem, filiżankę herbaty, a jak się poszczęści, to i kieliszek domowej nalewki.

Ołeh był pod tym względem mistrzem: z wdziękiem zubożałego arystokraty pytał znajomych przez telefon, jakby zupełnie mimochodem, czy przypadkiem nie znajdzie się u nich filiżanka herbaty – Hala Czubaj nazywała to genialnym remake’iem ukraińskiego powiedzenia: „Cioteczko, dajcie się wody napić, bo tak chce się jeść, że nie ma gdzie przenocować”.

Mnie, oczywiście, było łatwiej, bo miałem rodziców na drugim krańcu miasta, których zawsze można było odwiedzić i przy okazji coś zjeść, ale robiłem to rzadko, bo za gastronomiczną przyjemność przychodziło płacić duchowymi mękami: odpowiadać na ich pytania o życiowe plany, których naprawdę nie miałem, i wysłuchiwać docinków z powodu swojego niesystematycznego i niezrównoważonego życia, którego nie zamierzałem zmieniać.

Te lata jednak były najbardziej produktywnymi w moim życiu i tak samo przypuszczam życiu Ołeha. Żyliśmy dniem dzisiejszym, nie przejmując się jutrzejszym; każdy dzień w ten sposób stawał się swego rodzaju performansem, artystyczną improwizacją. Myślę, że pewien duch tego czasu odbił się w piosenkach Morozowa, w moich opowiadaniach, w malarstwie Kocha-Kaufmana-Józefiwa-Kryskiego-Homzy-Szymina – chłopców ze szkoły imienia Trusza, wprowadzonych do mojej pracowni przez ich wykładowcę Romana Bezpałkiwa. A także – choć to paradoksalne, również w ponadczasowym i poza przestrzennym cyklu Ołeha Zima w Tyśmienicy, z którego zrobiliśmy ładną drugoobiegową książeczkę, zilustrowaną przez Jurka Kocha i z wierszy której Wiktor Morozow zrobił kilka fantastycznych piosenek, w szczególności też swego rodzaju sarkastyczno-stoicki hymn naszego pokolenia homoludensów: „Bij głową o lód! Przebijaj się! Zdobywaj! I ty zobaczysz przepiękny, przepiękny szalony świat!”.

A jeszcze był też fresk, który na mojej kuchennej ścianie namalował Kaktus, czyli Ihor Hordienko – wedle wszelkich reguł naściennego malarstwa. Ze względu na te reguły morzył całe towarzystwo chłodem przez kilka miesięcy, zabraniając rozpalać pod kuchnią i własnoręcznie rozcierał temperę na deficytowych jajkach, które mu regularnie co jakiś czas podjadał Ołeh. Orest Jaworski stworzył na tej podstawie całą teorię o dwóch robakach, Bemie i Becku, które ponoć powodowały wspomnianą żarłoczność Ołeha; w ogóle lubił przygadywać Ołehowi na różne sposoby, ale Ołeh też podtrzymywał te słowną sadomasochistyczna grę, chociaż kiedyś nie wytrzymawszy nazwał żarty Oresta kapralskimi. Właśnie wtedy otrzymał przydomek Generał: – „A twoje – odpowiedział Orest – są generalskie”, czyli, inaczej mówiąc, dla nikogo niezrozumiałe. Kapralem Orest jednak nie został, za to nazwa Generał przyczepiła się do Ołeha dość mocno – być może właśnie dlatego, że nie miał w sobie nic absolutnie generalskiego i w ogóle wojskowego, a może i dlatego, że w poezji był jednak absolutnie niezaprzeczalnym Generałem, i nawet ambitny Hryćko publicznie uznawał go za jedynego na Ukrainie poetę, większego od niego samego. Tymczasem Kaktus znalazł jeszcze dowcipniejszy sposób, żeby zemścić się na Ołehu za zjedzone jajka: przedstawił go na fresku z podstępnie wyciągniętą dłonią w stronę biblijnej ryby leżącej na stole, z wyraźnym zamiarem, żeby te rybę capnąć. Kaktus nie miał fachowego wykształcenia, więc jego malarstwo wyglądało naiwnie, ale do quasi religijnego fresku, który imitował ostatnią wieczerzę, właśnie taki styl pasował: facjaty zamiast twarzy, szeroko otwarte („szalone”, jak niektórzy mówili) oczy, niewłaściwy kształt ciał i zabawne aureole za potylicami piątki bohaterów, pośród których, oprócz samego Kaktusa i Ołeha rozpoznawali się Orest Jaworski, Wasyl Hajduczok i skromny gospodarz tego mieszkania.

Nie znam dalszego losu tej pracy; najprawdopodobniej nowi właściciele tamtejszych ścian ją zniszczyli. Jednak Kaktus, zdaje się, zdołał ją sfotografować, więc całkiem możliwe, że zdjęcie jeszcze gdzieś istnieje.

5.

Jesienią 1977 Ołeh niespodziewanie ożenił się i przeprowadził do Kijowa. Dłuższy czas pracował jako dekorator w szkolnej pracowni Instytutu Teatralnego imienia Karpenki-Karego czyj Karpenki-Lumumby, jak go w żartach nazywano, nawiązując do wielkiej liczby jego cudzoziemskich studentów. Ja w Kijowie bywałem rzadko, ale zawsze starałem się Ołeha odwiedzić w jego „Kinopawilonie” w barokowych salach na terytorium Ławry.

Rozmawialiśmy o codziennych sprawach (na przykład o sposobach wbijania gwoździ czy przyrządzaniu muchomorów, żeby były jadalne). Tak jakbyśmy kontynuowali przerwaną przed miesiącem albo pół roku temu rozmowę, nawet nie usiłując jakoś wypełnić-odtworzyć przepuszczonego odcinka czasu i niezliczonych w nim zdarzeń. Być może wiedzieliśmy, że mimo wszystko przeszłości nie da się opowiedzieć, nie sprowadziwszy jej do banalnego wyliczenia faktów: kto, gdzie, kiedy, z kim! A może po prostu czuliśmy, że jest ważniejsze doświadczenie i że ono wcale nie jest gdzieś tam, a tu i teraz.

Czasami zajeżdżałem też do Nowosiłki, gdzie Ołeh mieszkał z Natałką u jej rodziców. I raz nawet jakoś przyczyniłem się do uratowania dziecka, przy czym nie musiałem wcale dla tego bohaterskiego czynu rzucać się w ogień ani skakać pod lód. Siedzieliśmy niewielką grupką przy stole na dworze, kiedy nagle usłyszałem jakiś bardzo daleki przytłumiony krzyk. I głuche walnięcie. Powiedziałem, że chyba ktoś krzyczy. Wsłuchaliśmy się, ale nie usłyszeliśmy nic. Jednak wszyscy popędziliśmy do domu i znaleźliśmy w kuchni małą Oksankę w lodówce: stare radzieckie systemy zatrzaskiwały się na zamek, a otworzyć je można było tylko klamką z zewnątrz.

A niedługo potem, w 1984, ja też się ożeniłem i też przeniosłem się do Kijowa, skuszony pracą redaktora w piśmie „Wseswit”. Moja posada była marginalna, ale Kijów dawał nieformalne kontakty, a pieriestrojka odsłaniała dodatkowe możliwości i starałem się w pełni je wykorzystać, by popychać do druku całą tę podziemną literaturę, którą znałem, można powiedzieć, z pierwszej ręki. Najpierw poprosiłem Ołeha, żeby tłumaczył dla mojego pisma, potem o wiersze do almanachu Żagle. I wreszcie wyprosiłem cały tomik Wielki most, który udało się wydać w „Mołodi” w 1989 roku.

Potem zmusiłem go, żeby wstąpił do Związku Literatów — chociażby dla załatwienia pewnych problemów życiowych (z Jewhenem Paszkowskim byli zdaje się ostatnimi, którzy zdołali otrzymać przez związek niewielkie państwowe mieszkanie w Darnycy). Wreszcie, wróciwszy w 1996 z Fulbrighta, zapaliłem się do pomysłu, by sprowadzić tam Ołeha. Pomogłem mu, nazwijmy to tak, złożyć projekt i zebrać wszystkie dokumenty, w szczególności poprosiłem profesora Hrabowycza o rekomendację i profesora Najdana o zaproszenie do Penstate. Niemal pod bronią doprowadziłem go do fulbrightowskiego biura na rozmowę — żeby niczego nie zapomniał i nie poplątał; i rozpaczliwie szukałem go potem na prośbę amerykańskiego attaché kulturalnego, żeby ten freak jednak zaszedł do ambasady załatwić wizę. Bo Ołehowi, rzecz jasna, udało się i zapomnieć, i poplątać — okazuje się, że pojechał sobie gdzieś do Tyśmienicy czy może do Lwowa, zamiast pójść do ambasady na wyznaczoną rozmowę. A kiedy wreszcie się znalazł, wymamrotał tylko coś w rodzaju „Nie wiedziałem, że to takie pilne…”.

Miał charyzmę i być może dlatego wybaczano mu wiele z tego, czego nie wybaczono by innym. Trudno sobie wyobrazić, żeby pedantyczni Niemcy pozwolili komuś tańczyć boso na stole po sporej ilości wypitego wina; albo żeby poważni członkowie komitetu fulbrightowskiego dopuścili do stypendium finalistę, który na tradycyjne pytanie, co zamierza robić w Ameryce, odpowiedział, że chce przede wszystkim pojechać do miasteczka Concord w stanie Massachusetts i wykąpać się w stawku, nad którym Henry David Thoreau pisał swoją książkę Walden, czyli życie w lesie. (W oficjalnym fulbrightowskim projekcie Ołeha widniało przygotowanie antologii poezji amerykańskiej po ukraińsku).

Geniusz ma prawo być ekscentryczny. I pewnie dlatego wszyscy odnosili się do niego z pewną pobłażliwością. Zdaje się, że sam los też traktował go dość łagodnie – przynajmniej na tyle, na ile może być taki dla kogoś, kto nim się niemal zupełnie nie przejmuje. On, wygląda, sam uwierzył w tę pobłażliwość; wszyscy uwierzyliśmy. Wiedzieliśmy przecież, że prawie każdemu trafia się zapalenie płuc. A zaniedbane – jedynie niektórym.

Mykoła Riabczuk
Przełożył Bohdan Zadura

Mykoła Riabczuk – ukraiński publicysta, poeta, eseista i tłumacz, wykładowca, wieloletni dyrektor ukraińskiego PEN Clubu i juror Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”.

Kultura Enter, 2019/02 nr 88

Ameryka w obiektywie Mykoły Riabczuka, 2019.

Ameryka w obiektywie Mykoły Riabczuka, 2019.