SZKICE. Noga pająka
Noga pająka
(z cyklu Okno)
Grażyna Lutosławska
Kruk krucze przecież trzy razy – niepokoję się, bo po drugim dźwięku zapada cisza. Odwracam głowę w stronę okna, zza którego przygląda mi się czarny ptak.
– Trzy razy kruka kruk – mówię głośno, ale on nie słucha.
– Kracze – poprawia mnie B.
– Skąd wiesz, co robi?
– Stoi – B. spogląda na kruka i wstaje z kanapy, a wtedy ptak odlatuje.
Przylatywał do nas od tygodnia. Codziennie lądował na trawniku w ogrodzie i spokojnym krokiem podchodził do szyby. Trzy razy uderzał dziobem w okno, które zajmowało całą ścianę niewielkiego wiejskiego domu. Za pierwszym razem jego stukanie obudziło nas o świcie.
– Nieszczęście – wykrzyknęłam i pobiegłam sprawdzić w internecie, czy dobrze pamiętam, że kruk to posłaniec złych wieści. Zatrzymałam się na haśle: „Kruk i wrona w kulturze.” – A nie mówiłam? – Nerwowo przewijałam kolejne akapity. Z każdym kolejnym byłam bliżej końca świata, może nie od razu całego, ale mojego na pewno. Aż tu nagle… – Jeszcze nie wszystko stracone! – krzyknęłam w stronę B., ale on od kilku minut spoglądał już na ekran komputera przez moje ramię.
– „Kruk uczestniczył w cudzie św. Oswalda powodując wytryśnięcie źródła” – zaczął czytać.
– A Oswald z Nortumbrii jest patronem angielskiej rodziny królewskiej, a my jesteśmy Tasburghu. A Tasburgh jest w Angii. W takim razie… – zaczęłam mieć nadzieję.
– …jesteśmy uratowani – podsumował B. i poszedł robić śniadanie.
Tego dnia, kiedy kruk zastukał w okno tylko dwa razy, zza nogi stołu wyszedł pająk.
– Idzie tu, tu idzie – krzyczę, chociaż dzieli go ode mnie co najmniej półtora metra.
B. sprząta filiżanki i proponuje spacer zanim włączę komputer, żeby sprawdzić, czy „zobaczyć pająka rano to dobra nowina”, czy też pająk jest raczej posłańcem kruka.
Wychodzimy z domu, kiedy wchodzi do niego sikorka. Wylądowała na belce u powały i spokojnym krokiem mija zbudowany dla niej z desek dom, po czym znika w szczelinie pod stropem.
– Wymyślamy sobie, że to jest to, a tamto, to tamto. Że kruk stuka. A może on kruka? Nazywamy: to dziura, a to ptasi dom. A sikorka wie swoje i ma to w nosie…
– W dziobie – przerwał mi B.
– Skąd wiesz, co ona ma.
Od wizyty na wystawie Dorthea Tanning korci mnie, żeby nie być zbyt precyzyjną. Ani w nazywaniu, ani w postrzeganiu. Tak jak amerykańska malarka, rzeźbiarka i pisarka, chcę spróbować dojrzeć to, co ukryte. Postanawiam przeprowadzić eksperyment i nie trzymać się kurczowo tego, co oczywiste. Tak robi to Tanning. W Tate Modern w Londynie pokazano trwającą przez niemal siedem dekad twórczość artystki. Zaczynała jako ilustratorka materiałów reklamowych w domu towarowym Macy w Nowym Jorku. Już wtedy narysowana przez nią mufka nie ogrzewała dłoni kobiety, tylko konar drzewa, który swym kształtem przypominał postać ludzką. Tanning należała do pokolenia amerykańskich twórców, których zafascynował surrealizm. W 1946 roku wyszła za mąż za Maxa Ernsta. Poszła jednak własną ścieżką artystyczną. W połowie lat 50. jej prace zmieniły się, stały się mniej wyraziste. Zaczęła pracować we Francji i odchodzić od surrealizmu. „Moje płótna rozpadły się. Mogę powiedzieć, że rozbiłam lustro”. Oglądałam wystawę Tannigng i próbowałam zajrzeć do wnętrza przez wszechobecne drzwi, które uchylały się, ale nie pokazywały tego, co skrywało się za nimi. Towarzyszył mi niepokój, czasem, paradoksalnie, poczucie klaustrofobii. Czy na pewno chcę zobaczyć to, czego nie widać? Moja wyobraźnia zaczynała pracować. Przypomniałam sobie Williama Blake’a: wszystko, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, jest jakimś rodzajem prawdy. „Gdyby oczyścić drzwi percepcji, każda rzecz jawiłaby się taka, jaka jest: nieskończona”. Spod stołu na obrazie Tanning, przykrytego białym obrusem, próbują wydostać się demony. Przyglądałam się jej obrazom: ile tu kantów, które powstają po złożeniu starannie uprasowanego nakrycia, a są widoczne po jego rozłożeniu! Ale biały obrus towarzyszący niedzielnym obiadom w dzieciństwa artystki choć próbuje, nie jest w stanie ukryć dusznej atmosfery domu. Ustalony porządek na wszystkich płótnach burzy się, rozmywa. Ryby pływają pod stołem, są też namalowane na obrazie, który na tym obrazie wisi nad białym obrusem. Powinny być w rzece. To co w takim razie jest w rzece, której nie widać? A jeśli popłynęłabym razem z jej nurtem, dokąd mnie zaprowadzi? Właśnie próbowałam to sobie wyobrazić, ale wtedy moją uwagę przykuła para, która zatrzymała się przed płótnem zatytułowanym „Door 84”. Obraz jest przedzielony na pół fragmentem prawdziwych drzwi. Kobieta po prawej stronie wyciąga nogę i próbuje zabarykadować nią drzwi. Postać po lewej stronie chce je wywarzyć. Nie widzą się. Gdyby nie było tych drzwi, ich stopy by się dotykały. Przed obrazem stało dwoje staruszków. Po obu stronach drzwi. Po chwili wzięli się za ręce i odeszli.
Zamiast iść na spacer jedziemy z B. do Norwich. Pod gotyckim sklepieniem romańskiej katedry organista George Inscoe ma próbę. Przyglądam się sklepieniu, które odbudowano po pożarze.
– Myślisz, że tamto mogło być jeszcze piękniejsze? – pytam B., ale ten zniknął właśnie w bocznej nawie. Próbuję sobie wyobrazić stare sklepienie, ale myśli rozprasza uroda nowego. No i organy.
Siadam na krześle, przymykam oczy. Fauré. Muzyka francuskiego mistrza za nic ma granicę uszczelnianą już na Brexit. A teraz Bach. Jeśli kantor z Lipska słuchałby teraz swojego kolegi z Norwich, byłby zadowolony. Dźwięki ogarniają cały kościół, dochodzą też do japońskiego ogrodu zen, który mijamy tuż przy wyjściu z katedry. To karesansui, kompozycja usypana ze żwiru, piasku i kamieni. Podobno kilka lat temu naukowcy z uniwersytetu w Kioto ogłosili, że odkryli jego tajemnicę. Według nich karesansui oddziałuje na podświadomość widza nie bezpośrednio poprzez widok kamieni, tylko przez puste przestrzenie pomiędzy nimi. Nasze oczy, nie zatrzymywane są wprawdzie przez żaden przedmiot, ale nie chcą wracać do domu. A przecież musimy jeszcze zrobić zakupy.
Stragany w pobliskim Wymondham choć wyglądają inaczej, niż siedemset lat temu, stoją w tym samym miejscu. Już zaczynam sobie wyobrażać, co trafiało do koszyków gospodyń stulecia temu, ale jestem głodna. Kupujemy więc szybko szparagi, które przyjechały tu z pobliskiej, założonej niedawno plantacji, i ruszamy do domu.
Przy obiedzie, za wazonem stojącym na parapecie, dostrzegam nogę pająka.
– Co to znaczy „zobaczyć nogę pająka w porze obiadu”… – mruczę i nie mogę uwolnić się od tej myśli.
Odkładam widelec i już mam włączyć komputer, kiedy przez otwarte okno wpada wiatr i zwiewa ze stołu paproch, który ukrył się za wazonem.
Grażyna Lutosławska
Grażyna Lutosławska – ur. 1964 r., dziennikarka Radia Lublin, pisarka, autorka słuchowisk radiowych, książek dla dzieci, sztuk teatralnych, esejów, tekstów piosenek, wykładowczyni, moderatorka wydarzeń kulturalnych.
Kultura Enter, 2019/02 nr 88