Strona główna/LITERATURA. Liryki wybrane

LITERATURA. Liryki wybrane

Ołeh Łyszeha
Liryki wybrane i przetłumaczone z języka ukraińskiego przez Bohdana Zadurę

Ołeh Łyszeha w Lublinie. Fot. Aleksandra Zińczuk.

Ołeh Łyszeha w Lublinie. Fot. Aleksandra Zińczuk, 2014.

 

Piosenka 551

Póki nie jest za późno – o lód głową wal!
Póki nie jest za ciemno – o lód głową wal!..
Przebijaj się, wydobywaj! –
Przepiękny ujrzysz świat!..
Karp zaś – przeciwnie, zanurzy się  w głębinie,
Umknie na samo dno –
Lecz karp przecież do tego służy,
by wcześniej lub później go schwytać.
Człowiekiem jesteś – ciebie nie schwytają.
Karpie – nie są takie..
Przez całe stulecia powoli osiadają
Ich ławice płochliwe i ciemne, –
Odpływają w przeciwną stronę –
Spójrz, czy nasz wiek za nimi od dawna nie płynie?
Jak płetwą swoją ręką dotyka ich płetw,
Ucieka… porzucił ciebie? –
Lecz jesteś człowiekiem –
Nie rozpaczaj – przebijesz się przecież.
Póki nie jest za późno – o lud głową wal!..
O piękny bezgraniczny zaśnieżony świat..

 

Piosenka 212

Tak wiele supergwiazd, porosłych trzciną..
Gdzieś tam Tom Jones
Śpiewa o zielonej-zielonej trawie..
W taką noc księżycowymi borami
Wiodą korowody opieńki,
Przyprószone cynamonem..
Jakże  chciałbym się puścić znowu
Tym Czumackim Szlakiem z powrotem,
Przeorać ciepły jeszcze pył..
W taką noc
Otwierają się największe teatry operowe –
Dla tych, co na morzu, dla tych, co nie śpią
Ella Fitzgerald
Smaruje się niebieską gliną –
My nie zginiemy w tym świecie!..
Nigdy, nigdy nie będę się smucił –
Całkiem jak drzewo niziutko nad wodą..

 

Piosenka 352

Gdy tak wam się zachciało ogrzać,
Gdy tak wam się chce zamienić z kimś bodaj słowo,
Gdy tak pragniecie bodaj krztyny ciepła –
Nie idźcie do drzew – tam was nie zrozumieją,
Choć architektura u nich jest po prostu kosmiczna
I z kominów się wije przezroczysty dym..
Nie idźcie w te góry drapaczy chmur –
Z tysięcznego piętra
Mogą na was wysypać żar..
Kiedy już wam nie tak spieszno do ciepła,
Idźcie do zawianego śniegiem ogrodu,
Tam z boku stoi samotny dom chrzanu..
.. A oto i ubogi dom chrzanu..
Świeci się? – świeci.. on zawsze jest w domu –
Stukajcie do domu chrzanu.. stukajcie do tego domu..
Stukajcie – a otworzą wam..

Fot. Maryia Hoyin, Lwów.


Piosenka 822

Pierwszy: A to ci prawdziwy zielnik –
Pieniądze na drzewach! –
Idziesz i zrywasz, i siejesz po śniegu..
Ale to nie taki już tam miód,
Powiedz mi:
A kiedy na każdym drzewie
siedzi po kilka wron w mróz –
Czy to nie zielnik?
A słownik bezsilny..
Drugi: Czapki nie ma,
Kożucha nie ma – czy to jest zima?
Trzeci: A ja tam napisałem odę w jakimś łacińskim języku,
Zaczyna się tak: „Raport” –
„Nareszcie” – wykrzyknik –
„Rzeka przyjęła lód” – wykrzyknik,
A może nawet przecinek –
„Dała pocałować rączkę swoją”..
Drugi: Co by nie mówić, a w naszych czasach
Po prostu nie da się bez łaciny –
A kto z nas wie,
Jak jest, na przykład, po ichniemu „wierzba płacząca”?
Pierwszy: Och, daj, Boże, przeżyć tę zimę..

 

Piosenka 2

To miasteczko w nocy po mnie
Zagra na harmonijce ustnej..
Mnie tu nie będzie..
Wiem, że kiedy śpię, przedrzeźnia w grymasach
Moje słowa, mój pokręcony chód..
Przez plac koń ciągnie budę  z chlebem: klap, klap..
Ta zastygła lawa pod nogami
Zmusza, by patrzeć trzeźwiej przed siebie,
Kaleczy powieki…
Czuję, gdzieś pod nogami
W nocy coś się stało, może wczoraj..
Głęboki niejasny gwar..
Żeby go usłyszeć,
Żeby obudzić w sercu
Głos dalekiego przebudzenia,
Musisz zasnąć,
Udać głębokie zmęczenie..
Koń z budą z desek
Uparcie walczy z czasem:
Klap, klap – dzisiaj biały chleb, gorący..
Kiedyś ja też walczyłem z czasem…
Chwytał mnie tornadem
i kręcił jak chciał wysoko nad dachami..
Teraz wiem, jest zamknięty, ciemny,
Ściśnięty, jak chleb w budce,
Sercu z desek…

 

Piosenka 7

Wszystko rozrzucone,
Trzcina padła na kolana, prosi , by nie dobijać..
Wszystko pokruszone, porozpychane wokół przerębli
Po najciemniejszych kątach..
Zdawało się , że nie śpię,
Zdawało się, że nic nie oderwie dłoni od serca…
W nocy ona je porzucała, puls słabł…
To znaczy, zasnąłem,,,
Naprawdę, o zmroku cały wieczór w sennych trzcinach
Jakby słyszało się czyjeś kroki..
Kiedy żarna podwieszone do powiek, zadrżały,
Jeszcze wstałem i chwiejąc się
Rzuciłem tam kamień,,
W tym miejscu przecież kiedyś
Błysnęła twarz obojętności, szybka i młoda
Jak u operowej śpiewaczki,,
Jeszcze, pamiętam, cisza..
Westchnęła ziemia prze śniegiem..
O, śpiewa..

 

Piosenka 55

Śpij, moja miła, wszystko już zasypia,
Napiwszy się na noc z rzeki mleka..
Cyferblat budzika
Porósł suchą trzciną, drzemie..
Kołyska twoja, uśmiechnąwszy się na pożegnanie
Białośnieżnym śmiechem,
Zakołysała się na wietrze,
Podwieszona do nieba na snach..
Zaplotę twe warkocze do jutra,
Rankiem schylę się nad tobą w mrozie –
Wstążki są jasne, purpurowe..
Śpij, moja miła, w domu trzciny płonie świeczka,
Zapalona przeze mnie, bezdomnego..
Lód nad tobą, lód pod tobą..
Płomień ogrzeje pamięć..

 

Piosenka 43

Wszystko jasne, na wyciągnięcie ręki – a niby noc..
I tylko trzciny błyszczą w słońcu..
Tak jakby czysta rzeczka przebiegła,
Omyła wszystko w księżycowym blasku..
Niegłęboko pod nogami kartofle
Z grubymi, nieumytymi twarzyczkami aniołów wzdychają..
Oddycha dół, żywcem przywalony..
Pod niskim sklepieniem jeszcze ciężej jest, może, nadziei..
Ręka rozgrabiła to, co śniegiem,
Przebiwszy się do sekretnego świata, zamarła..
Popsuli moją piosenkę..
To była dobra piosenka,
Nie zrozumieli jej i i popsuli..
A włożyłem w nią całe moje życie..

 

Niedźwiedź

Zjadłszy kolację przy księżycu,
Wszystkie kostki poukładał dokładnie –
Mniejszą przy mniejszej, większą przy większej
Na jeszcze ciepłej ziemi –
A nuż przyjdzie człowiek i mu się zmyśli
Przewiercić jedną
I  zrobić z niej piszczałkę..
I przywita już inny ranek…
A tak niby wszystko to samo –
Ciemnieje dziki czosnek, napełniają się sokiem jeżyny…
Jego łapa jest jeszcze wystarczająco straszna,
Żeby obronić tę noc..

 

Powódź

Wysoko w chmurze nad Tyśmienicą
Wiatrowskaz w kształcie ryby
Zakręcił ogonem i żeliwną głową
Wskazał na Rynek:
Tam w kramach zaczął się handel…
Rzeka Worona pędziła i pędziła z Karpat
Niezliczone stada owiec –
Póki nie uderzyła we wszystkie bramy…
Zagulgotali Żydzi, Ormianie:
–Kożuchy!.. kożuchy!..
Jęknęła waląc się stara kamienica:
–Safian!..

 

Dzbanek

Suchożebry.. pierwszy w  życiu..
Ulepiłem go sam
Nawet się nie spodziewając
Że palce jeszcze zdolne są do tego..
I wypaliłem go po prostu w ognisku
Wśród nocy na skraju sosnowego lasu –
Góra smolistych drew
I ogień aż do nieba..
Właśnie trochę ochłonąłem –
Gdy na pokrywce zamiast uszka
Wygiął się lis –
Przechylił się i szczeka w głębokie gardło:
–Czemu tam tak ciemno?!
Gdzie się podziały moja drwa?!
Dajcie dzbankowi pracę! –
Zalejcie przełyk topioną wodą! –
Rozwalić Dniepr!..
Ale dość lisich bredni –
Dwoma palcami
Łapię lisa za zapadły brzuch
I podnoszę do nieba nad sosnowym borem:
– Tego chciałeś? –
Popatrz – masz!..
Otwiera się jeszcze gorsza ciemność,
W dole chłód..
Piaszczyste wyrobisko bez dna
I gdzieś na samym dnie przygasa żar.

 

Trzmiel

Wprost przede mną na zboczu
Zakopuje się trzmiel..
I głowa już mu się schowała.
Widać tylko plecy.
Jak poruszają się mięśnie
Pod futrem…
Przednie łapy przebijają się w głąb.
Zagrabują pod siebie.
A tylne glinę rzucają mi w twarz..
Ale miejsce jest dobre
Wysokie wzniesienie
nie zadepczą krowy.
Nie mokro (ale i nie suchy kamień.
Bo w górze młoda akacja
Jakiś cień jednak rzuci)..
Cóż to na niego naszło?
Rozpacz? Złość na cały świat? –
Tak od razu, z lotu
Zaczynać budować dom,
Wpiąwszy się zębami w ten garb,
I gryźć, gryźć glinę.
Zapomniawszy o lecie,
A gdzieś obok może  leniwieje
Zdziczały pies i ni stąd ni zowąd
Pacnie łapą i pochowa żywcem..
Czy poczuł, że już się nahasał,
Namęczył w labiryntach,
Spiętrzonych zapachami
Ciągnąc takie nabrzękłe ciało
W splątanej wełnie…
Dość!.. już nie chce niczego słyszeć, widzieć..
Zapomnieć i budować – głębiej, głębiej..

 

Chłopiec

Spotkałem go daleko za Tyśmienicą
Na polu pod lasem, gdzie Strympa jest o wiele dziksza
I od razu widać, że to jest górska rzeka,
Choć musi płynąć po równinie..
Zdziwiło mnie, że jest tu sam,
Nigdzie żywej dyszy,
A w takim wieku, pod szesnaście lat,
Chłopcy w lecie biegają tabunami..
Przysiadłszy na brzegu, po kostki w wodzie
Patrzył sobie pod nogi, na coś srebrzysto-białego..
–No jak tam, są ryby? – spytałem tak po prostu..
– Nie ma, tylko ta jedna, płotka… wyrwałem ją
Pod tym wykrotem, a teraz idę do domu
I chcę ją wypuścić..
Trochę dalej leżała powalona wierzba
I tam już było głęboko
Tam trzeba byłoby zanurkować,
Żeby włożyć ręce
Pod pień stuletniego drzewa.
Obsmyczonego przez chłodny nurt..
Z wysoko uniesionym nad wodą
Jednym jedynym nagim sękiem
Zdawało się, że olbrzymi pływak
Na chwilę zanurzył głowę.
Przekręcił się na bok
I wyrzucił nad sobą prawicę,
Ale czemuś głowa i tak pozostała zatopiona,
A ręka dotąd błaga o pomoc….
Zanurkowałem i wyciągnąłem ją stamtąd,
A ona teraz nie może płynąć..
I pogłaskał po niebieskawym grzbiecie płotkę,
Która jakby wygrzewała się na słońcu przy brzegu,
Leżąc na boku, leniwie unosząc
Jasne pióra…
Jej gorąca, pełna miłości powłoka oka
Patrzyła na chłopca,
Nisko pochylonego nad wodą –
I on też jakby nikogo więcej nie zauważał..
Jego ręka bawiła się z nią..
I płotka jakby już chciała nawet
odpłynąć na głębsza wodę,
Ale nie ma odwagi,
I znów ciągnie się do pieszczącej ręki,,,
– No nic – przepraszająco podniósł na mnie oczy –
Zaczekam aż odpłynie
I dopiero wtedy pójdę do domu..
Zostawiłem go tam,
Obejrzawszy się z daleka,
Znów zobaczyłem samotną pochyloną figurkę..
Przecież ja też kiedyś szperałem po głębokich jamach,
Skąd czasem mogła wyśliznąć się żmija..
A on jakiś nietutejszy –
Chudy, opalony… niebieskawe białka
Ledwie skośnych oczu..
Takie usta podobają się dziewczętom..
Gdzie teraz jest?..

 

Las

Jeszcze dzień takiego słońca
I można będzie spać w lesie..
Z przodu, na końcu brzozowej alei
Wracają z nocnej zmiany
Do Hłewachy dwie kobiety.
Powoli obchodzą nadzwyczaj głęboką kałużę.
I jedna się jednak obejrzała: ktoś znowu
Ponuro się pałęta, obcy..
Ale jeszcze daleko..
Nagle schodzą w bok, na polanę,
W zeszłoroczną trawę – i zaśmiawszy się,
Niższa przyklękła na kolano..
Podniosła do oka coś ciemnego i spojrzała
Na wysoką blondynkę, jeszcze młodą.
Porozpinaną na słońcu…
Za zwisającymi aż do ziemi leszczynowymi kolczykami
Nie widać nikogo więcej..
Już się nie boją – jak tu się zawoła
To na najdalszym podwórku usłyszą..
Ciężkie czerwone kublą się w krzakach,
Wydziobują w glinie głębokie wyrwy..
Wczoraj do mrowiska przy drodze
Ktoś coś wrzucił, niedźwiedzia czy psa,
Jakąś pluszową zabawkę, i jeszcze widać ucho,
Reszta już wessana…
Znowu ktoś wróży.
Widziałem niedawno, były tam porozrzucane kawałki
Czyjegoś listu czy umowy –
Podarte drobniutko..
Tak jastrząb wczoraj sam w gęstwinie
Patroszył coś małego,
Lubując się spodnim białośnieżnym puchem –
Wczoraj wyszedłem na pogorzelisko –
Wszystko już przygasło, tylko z jednej kupki się dymiło..
Dookoła zwęglone sęczki
Chrzęściły jak spalone psie żebra..
Podszedłem:
W zapadłą wyrwę oszalałe mrówki
Wpadały i wpadały, zdawało się z całego lasu
Ściągały do siebie żar..
Powoli rozgarnąłem z wierzchu popiół,,
Wsunąłem do środka rękę,
I tam, pośród pozrywanych włókien
Namacałem przycichłe, jeszcze gorące serce..
Znów samobójstwo..
Zdaje mi się, że ktoś w Kijowie,
Na drugim końcu lasu, znowu wróży:
Wracam stamtąd martwy..
Na ulicach coraz częściej widzę nieżywych..
Podaję rękę, uśmiechają się do mnie martwe oczy..
Odsuwają się w metrze trochę w bok,
I razem przepływamy Wielką Wodę,
Tylko błyśnie w górze Ławra..
Raz na cztery dni tam nocuję,
A w dzień spaceruję po klasztornym ogrodzie.
Komuś widać się  nie podoba,
Że depczę
Nad Bliźnich pieczarami kukorycz…
Na pewno, te dwie kobiety tak sobie pomyślą:
Jakiś obcy
Zamarł nad mrowiskiem i wróży
Niedaleko od tej głębokiej kałuży,
Jak iść do Hłewachy…
Co można jeszcze pomyśleć?..
Że on szuka tych dawnych gór
Czy bodaj cieni tych gór?..
Za młodu było do nich niedaleko.
W jasną pogodę było je widać –
Trochę ciemniejsze od chmur…
A jak zmierzchało, w jednym i tym samym miejscu
Rozbłyskało nad nimi coś większego od gwiazdy…
Mówili, że tam dzień i noc płonie..
I kiedyś wybrałem się, sam,
I zaszedłem pod wieczór w gęstszy las,
Między młode olchy… to już był obcy las..
Rozejrzałem się i nie mogłem poznać…
Zaczynały się moczary…
Wszystko obce… i może jakieś dwadzieścia kroków
Przed sobą zobaczyłem za olchami
Nagiego mężczyznę, starego, i kiedyś widać grubego,
Bo skóra na nim zwisała..
Siedział w  mrowisku, na wysokiej kupce,
I patrzył nieco w bok, na krzak
Trochę wyłupiastymi oczami…
Skrzywił usta, ale jakby się uśmiechał…
Obwisłe piersi miał pomazane
Jakimś śluzem
A na twarzy świeży, jakby dziecięcy rumieniec
Może upił się mrówczym kwasem..
Wydało mi się, że może zabić.
Jak poczuje, że ktoś go podgląda..
Podgląda, jak młodnieje..
I rzuciłem się do odwrotu..
O znowu stado czerwonych angielskich kur
Wchodzi śmiało między sosny..
Wciąż głębiej i głębiej.. żuki w gorączce
Wywalają się z gardła
Odurzone po zimowych norach czerwie
Jeszcze długo wiją się w kiszkach
Tylko błyśnie koguci pazur w mokrej jamie..
Tak się chciało gdzieś tutaj poleżeć na słońcu..
Dziwne, one niczego się nie boją..
Ich koguty wołają je dalej i dalej..
Ale teraz – gdyby ktoś mnie tu zobaczył,
Za sosną – co by sobie pomyślał?
Dlaczego on się tu chowa?
Jeszcze jeden uciekł… uciekł stąd?
Chowa się zarośnięty po lesie i zgłodniały?
Przez okop, który symbolicznie
Odgradzał swoim nasypem las od ludzi.
Niespiesznie przeszły dwie białe, rozdęte na wietrze..
Za nimi,westchnąwszy, wyszła z żelaznej bramy
Otyła kobieta w popielatej puchowej chuście..
Zeskrobuje grabiami ziemię..
Niespodziewanie zwróciła głowę w moją stronę
I wyszczerzyła się do lasu;
Głośno kichnęła, odganiając kogoś od siebie..
Wybuchł stary oset, dym zasłonił jej podwórze..
I tu niedaleko  zza dymu,
Na nasyp wyszło coś…
Cieńsze ale wyższe od kury,
Niebiesko-kukułkowy paw..
Jednak ogon nie ciągnął się po ziemi.
A sterczał, jak tępy własnej roboty nóż..
Popatrzył przez wszystkie drzewa,
I nasze oczy się spotkały.
Delikatne jasne wole poruszyło się na wietrze…
Puch wokół okrągłego dziobka –
Coś na kształt zarostu u chłopca…
I natychmiast opuścił głowę,
Przygląda się młodej trawie pod sosną,
Nagrzanym słońcem bladym igłom..
I strząsnął mokre, kwaśne od mrówek dłonie
I powoli się podniósł.
Już nie ma co tu robić, nad tym mrowiskiem..
W cieniu za drzewem jeszcze pachniało mrozem..
Odchodziłem dalej, głębiej,
Nie odrywając się od tej oświetlonej polany.
Gdzie kołysał się jego ogon..
I znów pochwyciłem jego spojrzenie, jasne, jak łza..
Udawał, że nie widzi i niby coś przełyka
Osłabionym gardłem..
Zajaśniał leśny agrest…
Długie jeżyny jeszcze nagie i zimne.
Może, głębiej, tam, bliżej do Bojarki,
W jamach jeszcze zastygł śnieg..
Choć tam, gdzie on się pasł,
Powinny, zdawało się, już zakwitnąć poziomki..
Tam dalej – bardziej soczysty, stary, prawdziwy las…
Zamknąłem oczy i tylko się oddalałem.
Ale on dalej za mną nie szedł..
Może, bał się cienia..

 

Ołeh Łyszeha
Przełożył Bohdan Zadura

 

Kultura Enter, 2019/02 nr 88