Strona główna/WSPOMNIENIE. Strzała, która przebiła krtań

WSPOMNIENIE. Strzała, która przebiła krtań

Emil Draitser
Z rosyjskiego przełożyła Bella Szwarcman-Czarnota

Emil Draitser urodził się w 1937 roku w Odessie. Po ukończeniu studiów inżynierskich i dziennikarskich, publikował felietony i humoreski. W 1971 roku znalazł się na czarnej liście autorów, z powodu ostrej satyry skierowanej pod adresem ważnej osobistości. W 1974 roku opuścił Związek Radziecki, emigrując do Stanów Zjednoczonych – najpierw do Kalifornii, później do Nowego Jorku. Opublikował szereg prac naukowych z dziedziny literatury, jak również wydał kilka tomów opowiadań, poświęconych przede wszystkim życiu Żydów odeskich.

Opracował kilka antologii poezji rosyjskiej. W Polsce publikował opowiadania w „Midraszu”, potem – nakładem Biblioteki Midrasza – wydał w 2008 roku tom „Wesele w Brighton Beach i inne opowiadania” (przeł. Bella Szwarcman-Czarnota). Obecnie profesor emeritus Hunter College w Nowym Jorku.

– Nie rozumiem, dlaczego oni szli pokornie na śmierć?

Te słowa przypomniałem sobie po raz pierwszy pięć lat temu. W 2018 roku rząd polski postanowił karać tych, którzy pod adresem Polaków wysuwają oskarżenia o współudział w unicestwieniu Żydów podczas Zagłady. Jednocześnie pojawiły się zarzuty, że Żydzi sami są winni tak licznym ofiarom, gdyż nie stawiali oporu…

Miałem trzynaście czy czternaście lat, kiedy ciocia Dunia, cioteczna siostra mojej mamy, zadała mi to pytanie. W rzeczywistości miała na imię Dwojra, lecz mama w obecności obcych nazywała ją Dunią z tego samego powodu, z jakiego nazywała mojego ojca Abrama Arkadiuszem. Było to na początku lat 50. XX wieku. Jeszcze żył Stalin.

Kampania przeciwko kosmopolitom trwała w całej pełni. Dojrzewała sprawa „kremlowskich lekarzy-morderców w białych kitlach”. „Kapitalista”, „wyzyskiwacz”, „złodziej” i „syjonista” to były wówczas synonimy. Sądzę, że to w tym czasie wykształcił się u mnie odruch: wewnętrznie wzdrygałem się na sam widok gwiazdy Dawida. Ta sześcioramienna gwiazda wydawała się wówczas szyderstwem z pięcioramiennej wojskowej gwiazdy, jeszcze nie zatartej w pamięci dziecka wojny. Pięcioramienna kojarzyła mi się ze zwycięstwem, ocaleniem spod niemieckich bomb. Sześcioramienna zaś pojawiała się w karykaturach Kukryniksów (pseudonim grupy trzech radzieckich rysowników-satyryków, popularnej w stalinowskiej prasie w latach 50. XX wieku; nazwa grupy to skrót pierwszych sylab nazwisk artystów: Kuprijanow, Kryłow, Sokołow – przyp. tłum.), na czapkach palących długie cygara mężczyzn o potężnych nosach i wielkich brzuchach. Nierzadko radziecka prasa nie stroniła od zamieszczania gwiazdy Dawida obok wywołujących wciąż drżenie swastyk.

Jak wiadomo, dziecięce odruchy utrwalają się w świadomości na długo, czasem na całe życie. Przyjechałem do Ameryki już jako dorosły mężczyzna, ale przyłapałem siebie samego na tym, że gwiazda Dawida pozostała dla mnie emocjonalnie przepojona strachem że mnie, Żyda z pochodzenia, rozpoznają i wydadzą… Samo słowo „synagoga” jeszcze długo odczuwałem jako niebezpieczne. W najlepszym razie miało ono protekcjonalny charakter. Tak, przyznaję, że dotychczas zdarza mi się, że czuję się nieswojo, bo gdzieś głęboko, w podświadomości, siedzi we mnie strach przed antysemitami. Ponadto, jeszcze odczuwam lęk na widok gwiazdy Dawida na zupełnie niewinnym tle – na frontonie gmachu biblioteki, synagogi itd. Tak więc samo pytanie, zadane mi przez ciocię wtedy, w czasach pacholęctwa, nie zdziwiło mnie. W tym czasie w Odessie, gdzie urodziłem się i dorastałem, wszyscy Żydzi, których znałem, chodzili z głową wciągniętą w ramiona. Skąd ciocia zaczerpnęła ten obraz bez sprzeciwu idących na śmierć Żydów, nie pamiętam. Ani w czasach Stalina, ani do końca władzy radzieckiej nie było w obiegu słowa „Holokaust”. Być może mignęła jakaś fotografia w gazecie więźniów za drutem kolczastym? Ale, z reguły podkreślano, że to radzieccy obywatele walczący z faszyzmem. Niemniej jednak przypominam sobie, jak ciocia, ze złością się i lekko grasejując ze zdenerwowania, powiedziała zapalczywie, wbijając gniewny wzrok we mnie, podrostka, który przyszedł w odwiedziny do jej syna Jani, mojego rówieśnika:
– Nie rozumiem, dlaczego szli pokornie na śmierć? Jak bydło! Przecież i tak mieli zginąć! Czemu nie rzucili się na swoich katów, nie próbowali ich rozbroić?
Jej oczy zwęziły się, wargi rozciągnęły się w grymasie gniewu i oburzenia. Nadgarstki napięły się, jakby jej ręce próbowały przeistoczyć się w zwierzęce łapy z wysuniętymi pazurami, gotowymi wbić się we wroga. Byłem młody i nie pojmowałem, czemu jej gniew wymierzony był we mnie? Co miałem z tym wspólnego?

Pytanie cioci było, rzecz jasna, retoryczne. I zwrócone było nie do mnie, a do jej już zmiecionych z powierzchni ziemi współplemieńców. A złościła się oczywiście także na siebie samą, na ten strach, spychany do podświadomości, który – choć wojna już się skończyła – jeszcze wisiał w powietrzu. W odeskich kolejkach wciąż można było usłyszeć pijackie hasło: „Hitler nie dokończył dzieła!”

Mój osobisty związek z Zagładą wtedy, w chłopięcych latach, był dla mnie niejasny. Zginęli ci, których – z powodu młodego wieku – nigdy nie znałem. Babcia Sara, która przeniosła się z Mińska, by zamieszkać tu, w Odessie, do swojego syna, a mojego ojca, często wspominała córkę Judytę i wnuki – szesnastoletniego Miszę i dwuletnie bliźnięta Jaszę i Fonię – wygnanych do „Jamy”, jak nazywano getto w mieście. W przedszkolu podczas bombardowania straciły życie dzieci Essy i Tani – trzyletnia Dina i dwuletnia Raja.

Babcia często o nich wspominała. Kręciła głową z żalu nad ich utratą, drżały jej ręce. W powstrzymywanym płaczu wykrzywiały się jej ciemnoniebieskie, pożyłkowane wargi. W oczach lśniły łzy, które – zawstydzona nimi – ukradkiem wycierała zaciśniętą w dłoni chusteczką do nosa.

Mój dziadek ze strony matki, Wolf, nie ewakuował się ze swoimi dziećmi – moją matką i ciocią – chociaż go o to błagały. Był powtórnie żonaty i głęboko religijny; nie chodziło mu o to, że jest zbyt stary, żeby znieść podróż w pociągu towarowym, po prostu obawiał się, że nie wytrzyma drogi jego druga, chora żona, z którą połączył się po śmierci mojej babci. Po wojnie dowiedziałem się, że Uri, mój dziadek ze strony ojca, nie próbował nawet uciekać, kiedy spadochroniarze niemieccy wylądowali w okolicach Mińska, gdzie mieszkał wraz z rodziną. Był już starszym mężczyzną i uważał, że zostawią go w spokoju.

Dla kogo miałby być zagrożeniem?! Będąc w niewoli podczas I wojny światowej doszedł do wniosku, że Niemcy mają tyle samo rozsądku, co inni ludzie, z którymi dotąd miał do czynienia. Kiedy chciano go aresztować razem z innymi mężczyznami, na drodze za miastem, zaczął się wyrywać, krzycząc: „Co wy, zwariowaliście?!” Świadkowie, którzy przeżyli, opowiadali potem, że zadźgano go bagnetami…

Wówczas, jako chłopiec, naprawdę nie znałem i nie mogłem znać odpowiedzi na pytanie cioci, dlaczego Żydzi nie przeciwstawili się faszystom. Być Żydem w powojennym Związku Radzieckim oznaczało biernie godzić się ze swoim losem. Nawet później, przez całe moje radzieckie życie – wyjechałem pod koniec 1974 roku – historia narodu, do którego należałem z racji urodzenia, była starannie ukrywana. Nie wiem nic o cioci, która przed wojną dorastała w religijnej rodzinie – jej ojciec był gabajem (administratorem synagogi) – nie wiedziałem niczego, co mogłoby być pożywką dla mojej duszy. Nie słyszałem o męstwie obrońców starożytnej Masady ani o innych żydowskich bohaterach – Judzie Machabeuszu, Bar-Kochbie, bojownikach getta warszawskiego, żydowskich oddziałach partyzanckich w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, Żydach w szeregach francuskiej Resistance, ani wielu innych. O tym wszystkim dowiedziałem się dopiero ćwierć wieku później, po opuszczeniu na zawsze Związku Radzieckiego – w drodze do Ameryki, w Rzymie, w bibliotece fundacji żydowskiej. Odpowiedź na dawne pytanie retoryczne cioci nadeszła do mnie bez mała sześćdziesiąt lat później, wiosną 2008 roku. Postanowiłem skorzystać z zaproszenia Stowarzyszenia „Midrasz” na Dni Książki Żydowskiej w Warszawie, i niejako przy okazji zwiedzić Oświęcim.

Jeśli mam być szczery, kiedy otrzymałem zaproszenie, byłem z tego powodu zdziwiony – jak w Polsce jest to możliwe po Zagładzie i po marcu ’68 roku? Kiedy podzieliłem się swoimi przemyśleniami z koleżanką, profesorką z mojego koledżu, Polką, odpowiedziała z wyrzutem:

– Co pan mówi! – powiedziała – Żydzi są częścią naszej historii! Mieszkają w Polsce od dziesięciu stuleci.

Przypomniałem sobie jej słowa, kiedy przyjechałem pociągiem z Warszawy do Krakowa, odległego czterdzieści minut autobusem od Oświęcimia. Po przybyciu do Krakowa nie śpieszyłem się z podróżą do obozu śmierci. Dałem sobie nieco czasu, żeby przygotować się duchowo do tego, co będzie mi dane oglądać. Wykupiłem objazd po mieście autobusem turystycznym. Gdy znalazłem się na Kazimierzu, gdzie wedle przewodnika znajdowała się dzielnica żydowska, postanowiłem się z nią zaznajomić.

Centralna część dzielnicy przypominała dekoracje do filmu. „Postarzane” okna i drzwi były pomalowane tak, jakby wypłowiały na słońcu i poszarzały od deszczu i upływu czasu. Wszędzie tabliczki stylizowane na stare: Beniamin Holcer. Stolarz. Stanisław Nowak. Sklep spożywczy.

Wejście zamknięte – jak gdyby chodziło nie o to, że dawnych właścicieli wywieziono za miasto i spalono w krematoriach, ale po prostu – że jest szabat, a to grzech wtedy pracować. […]

Po kilkugodzinnym spacerze po Krakowie nastąpiło, co miało się zdarzyć, a reszta była jedynie przygotowaniem do tego. Wędrówka po mieście przygotowała mnie do zwiedzania Auschwitz, które znajduje się niedaleko.

Jednak jeszcze jedno miejsce warte jest wspomnienia – niedaleko centrum Kazimierza natknąłem się na pusty plac [Plac Bohaterów Getta – przyp. tłum.]. Rozstawiono na nim, w sporej odległości od siebie, około siedemdziesięciu żelaznych, masywnych krzeseł z wysokim oparciem. […]

Puste krzesła mówią wiele – upamiętniają tych, którzy na nich siedzieli, i których dawno już nie ma. Zdają się mówić – oto wszystko, co pozostało po naszych wielowiekowych sąsiadach, polskich Żydach.

Wyruszając do Oświęcimia, przyłapałem się na myśli, że pocieszam się faktem, iż naziści organizowali obozy śmierci w oddaleniu od ludzkich osad, w celu ukrycia przed lokalną ludnością , tego co naprawdę dzieje się w obozach. Oznacza to, że nawet oni mieli świadomość, iż ich zamierzenia są występkiem przeciwko naturze ludzkiej. Że nawet ci nieżyczliwi spośród tubylców będą uważali zagładę niewinnych ludzi za akt nieludzki. Zatem nie wszyscy popierali ich zbrodnie. Wobec tego ja, Żyd, nie jestem sam przeciwko całemu światu.

Obejrzawszy eksponaty muzeum, wysłuchawszy komentarzy przewodnika, w końcu zrozumiałem, w jaki sposób powstało wrażenie, że Żydzi, którzy znaleźli się w obozie, bez sprzeciwu szli na śmierć. Organizatorzy wszystko przemyśleli do najdrobniejszych szczegółów. Jak wiadomo, tu zwożono Żydów z całej Europy. […] Mówiono im nie o deportacji na koniec świata, ale o przesiedleniu tam, gdzie jest ich najwięcej – w Polsce. Zapewniano, że będą mogli nabyć ziemię i domy.

Wobec tego ludzie zabierali ze sobą to, co mieli najbardziej wartościowego. Sprzedawali wszystko, co tylko się dało, nabywając za to kosztowności, które łatwiej wywieźć. Brali to, co mogło pomóc przetrwać pierwszy okres – garnki, patelnie, prymusy, zabawki, lalki, czajniki i inne przedmioty codziennego użytku.

Zapewne wyobrażali sobie, że po przyjeździe na miejsce będą mogli napić się herbaty i pójść na spacer w wyczyszczonych na glanc butach. Stąd w muzeum Auschwitz cała kolekcja pudełek z pastą do butów wyprodukowaną w różnych krajach europejskich. Rodziny starały się na ogół trzymać razem. Pierwszy cios spotkał ich, kiedy na peronie w Auschwitz zaczęli oddzielać mężów od żon i dzieci. Mężczyźni byli siłą roboczą… Walizki zostały na peronie – obiecywano, że później trafią do właścicieli. Musiały być podpisane. Stąd w muzeum mnogość walizek z nazwiskami właścicieli – na jednych kredą, na innych farbą. Oprócz nazwisk widnieje na nich także rok urodzenia, miejscowość, z której przybyli. Przecież Rabinowiczów czy Abramowiczów jest mnóstwo, a Niemcy – naród tak respektujący prawo – dbają o to, by bagaż wrócił do właściciela.

Rzecz jasna, mało kto wierzył w bajeczki nazistów o przesiedleniu. Krążyła pogłoska, że wiozą Żydów na śmierć. Ale natura ludzka jest taka, że nadzieja umiera na sekundę przed człowiekiem. Zatem mieli nadzieję. Mówiono więc, że te plotki szerzą panikarze, że Niemcy to kulturalny naród, a Hitler oczywiście jest szaleńcem, ale nie aż do takiego stopnia.

Choć w rosyjskim w słowie Oświęcim słychać swiniec – ołów – strzelano tu rzadko. To w Związku Radzieckim w pierwszym etapie wojny Holokaust dokonał się za pomocą kul – jak zatytułował swoją książkę mnich franciszkański o. Patrick Desbois (Shoah par balles – Szoa za pomocą kul).

Zamiast tego – łaźnia. Przyjezdni spędzili w bydlęcych wagonach wiele dni. Zapewne mieli nadzieję, że się umyją, ale teraz stali w kolejce do łaźni, przestępując z nogi na nogę. Zachowała się fotografia chłopczyka z matką – pewnie domagał się jedzenia, był głodny, więc dała mu coś do zjedzenia tuż przed wejściem do środka.

Łaźnia to był genialny wynalazek. Pozwalała ograbić ludzi do ostatniej nitki – dosłownie. Nawet do ostatniego włosa. Zwłaszcza kobiety. Z ich włosów wykonywano mocne sznury. W przedsionku do łaźni każdemu uprzejmie kazano zapamiętać, gdzie należy zostawić odzież i obuwie, żeby po natryskach można było je łatwiej odnaleźć. W istocie chodziło głównie o to, żeby uniknąć wybuchu paniki.

Tak więc szli Żydzi pod natryski cicho, nie wyrywając się. A jeśli ktoś z obecnych miał złe przeczucie i zaczynał niepokoić sąsiadów, izolowano go natychmiast z tłumu, prowadzono za najbliższą ściankę i rozstrzeliwano małokalibrową bronią, strzałem w potylicę, sposobem, którego SS nauczyło się w szkołach NKWD. Uciszano ich na zawsze. Małokalibrową – żeby nie było hałasu. Był to taki odgłos, jakby otwierano butelkę szampana. Nie głośniejszy…

Niestety, nikt nie może powiedzieć, jaka była pierwsza myśl tych, którzy wchodzili do łaźni. Pomieszczenie było znacznie większe od zwyczajnych natrysków. Ale tych, którzy konstruowali ją, dla tych, którzy już weszli, i dla tych, którzy za nimi zamykali drzwi, wątpić co do przeznaczenia pomieszczenia było już za późno. Wyliczyli maksymalną przepustowość.

Pomieszczenie – długie, prawie stumetrowe. W suficie nie było widać żadnych główek pryszniców. Były osobliwe kwadratowe okna, skierowane ku niebu. I nie tryskała stamtąd woda, lecz posypały się jakieś białe kryształki. Po przyjeździe z Auschwitz do Krakowa nie mogłem przez jakiś czas dojść do siebie po tym, co zobaczyłem. Nie chciało mi się wracać do mojego warszawskiego hotelu i zostać sam na sam ze swoimi myślami i uczuciami. Przespacerowałem się po centrum, po Rynku, i jak wielu turystów zatrzymałem się obok jednej z atrakcji Krakowa – Kościoła Mariackiego, jak nazywają tu Bazylikę Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Wyższa z dwóch wież, północna (zwana Hejnalicą), w średniowieczu była wieżą obserwacyjną. W razie pożaru czy ataku wroga rozlegał się sygnał trąbki. Teraz stłoczeni turyści popatrują na zegarki. Co godzinę z wieży rozlega się hejnał, w południe transmitowany przez radio. „Hejnał mariacki” – prosta melodia z pięciu podstawowych nut, w tonacji F-dur, jest potężna, a przy tym łatwo ją zapamiętać. Hejnał związany jest z historią Polski – oto dlaczego dźwięki trąbki rozlegające się nad wspaniałym placem krakowskim poruszają wyobraźnię wielu Polaków.

Gromadzą się tutaj nie tylko po to, by posłuchać tych dźwięków, ale też popatrzeć na trębacza, który pojawia się w okienku wieży. Sam trębacz, jak i wszystko, co zwyczajne, nie jest szczególnie interesujący, ale wyobraźnię słuchaczy podsyca historia, na którą nie pozostajemy obojętni. W myśl średniowiecznej legendy, w XIII wieku, podczas najazdu tatarsko-mongolskiego, zauważywszy zbliżanie się wrażej konnicy, strażnik zaczął trąbić na trwogę, a wówczas strzała tatarska przeszyła jego krtań. Krakowianie zdążyli usłyszeć sygnał i, jak czytam w broszurce dla turystów, zdołali na czas zgromadzić siły i odeprzeć atak napastników.

Prosta logika podpowiada, że ta legenda, łagodnie mówiąc, „nie wytrzymuje próby”. Strzała, która zdołała przebić gardło trębacza, nie została wypuszczona z dużej odległości, a zatem napastnicy znajdowali się już w mieście. Niemniej na pamiątkę heroicznej śmierci strażnika dźwięki trąbki urywają się na smętnej nucie.

Ja, który dopiero wróciłem z Auschwitz, wolałem sobie wyobrażać, że strzała, która przebiła gardło trębacza, to strzała Zagłady. Że smutna melodia wydobywa się nie z trąbki, lecz z szofaru, żydowskiego rytualnego rogu baraniego, przywołując pamięć nie jednego, lecz trzech milionów współobywateli, którzy żyli obok Polaków przez stulecia.

Wtedy, stojąc obok tego, co było obozową łaźnią, pojąłem, dlaczego ludzie, którzy przeżyli to piekło na ziemi, ci, którym żaden rząd europejski nie chciał udzielić schronienia, skierowali się do starożytnej ziemi Izraela, mówiąc sobie, że za wszelką cenę nie chcą już żyć na obczyźnie, lecz u siebie w domu. Mieli już dość powtarzania co roku – od tylu stuleci! – „W przyszłym roku w Jerozolimie!”

Dzisiaj dźwięk szofaru rozbrzmiewa znowu, jak w średniowieczu, na trwogę, ostrzegając: „Wróg u wrót Europy!”

Przełożyła z rosyjskiego Bella Szwarcman-Czarnota

Kultura Enter 2024/03
nr 110