ESEJ. Esej nagrobny
Andrzej Niewiadomski
Błękitne ciało. Esej nagrobny (fragment, ciąg dalszy)
Jeśli powiedzieliśmy kiedyś, że podróż nie ma nic wspólnego z narracją albo też nie powinna prowokować narracji, to zapewne zrobiliśmy to nie bez zastanowienia i nie bez przekonania. Jaką opowieść może snuć ktoś, kto wyszedł z cmentarzy? Musiałby „podwójnie” udawać życie: tak jak czyni to uwielbiana przez was fikcja i do tego widzieć cmentarze jako wielkie, natchnione siłą witalną, ogniska afirmacji, miejsca miłości, uczt i gier, zapewne nie tak nędznych, jak to, co dzieje się na waszych oczach i co zrodziło się w waszych głowach. Do pewnego momentu to wszystko wydawało mi się jasne: nic nie uczy wolności lepiej niż podróż, nic nie jest lepsze od podróży, no chyba że podróż z najdoskonalszą z map, jakie posiadamy. Ale wizyty w tych miejscach, ale spodziewane i niespodziewane natknięcia się na kamienne ciała wzbudziły mój niepokój. Tak jakby, nie wiem, chcąc czy nie chcąc, starały się zburzyć ten pewnik jedyny: o wolności podróżowania niezdeterminowanego przez konkretny cel, przez punkt w przestrzeni, ku któremu zmierza wszystko – nie tylko „ja”. Tak jest z działaniem tajemniczych sił w naszym życiu, nie mają one w sobie nic z tajemniczości baśniowej, ani też nic z otoczonych zabobonnym strachem wyobrażeń wmówionych nam na różnych etapach poznania, jest to raczej zagadka zmiany niemal niezauważalnej. Potrafimy z grubsza opisać jej konsekwencje, ale nie umiemy dociec przyczyn. Sięgam więc do tych epizodów i jakby w zastępstwie tego, co było pierwsze, a czego w żaden sposób nie potrafię przywołać, próbuję rozstrzygnąć, czym sztuka nagrobna stała się w rzeczywistości podróży. Obawiając się jednocześnie tego typu wniosków, jakie kazałyby mówić o niepodważalnej emancypacji tego fragmentu świata i zaświata.
Bo przecież jeśli cały dramatyzm podróży mieści się na styku nieweryfikowalnych uwewnętrznień i równie nieuchwytnej „struktury” widzianego, to nagrobek wprowadza już coś w rodzaju zdarzenia, co zazwyczaj w trakcie podróży usuwamy w cień, chyba że wybraliśmy się w poszukiwaniu sensacyjnych scenariuszy. To, oczywiście, tylko teoretyczna możliwość, albowiem nigdy tak nie robiliśmy i nadal czynić tego nie zamierzamy. A jednak coś nam tu nie gra, bo zza kamienia śmiertelnego wyziera życie, w całej nagości, które później można modelować bez końca, wyziera jakaś sensacyjność i skandaliczność śmierci i tyle jeszcze spraw, o jakich rozprawiać tu nie chcemy, bo inni zrobili to już całkiem nieźle i całkiem wyczerpująco. Nawet więcej: nie ukrywamy, że jesteśmy wręcz rozdrażnieni tym faktem; tak się nam dobrze podróżowało, a teraz pojawia się przymus celu, podczas gdy my wolelibyśmy przymus ograniczyć ewentualnie do samego aktu wyruszenia w podróż i nie myśleć już więcej o sprawach danych, narzuconych i wymuszonych.
Jak zwykle w takich momentach ciągnie nam w sukurs niewiedza: nie możemy być – i to jest drugi koniec tego kija – pewni, że cel nie jest częścią podróży, powątpiewamy w tę autonomię; a może kamienne ciało – myślimy – nie tylko zakłóca podróż, ale raczej ją uświetnia? I może daje się jakoś pogodzić z ahierachicznym patrzeniem, może nie trzeba będzie majstrować i tworzyć karkołomnych uzasadnień, lawirować, uprawiać hochsztaplerki, może samo się to wszystko ułoży i uładzi, bo jeśli „bywa różnie”, to przecież podróżne różności dotyczą także rzeczy, jakie wydają się nam zrazu wyjątkowe, niepodlegające rutynowemu rozkładowi etapów i czynności. Nie rozstrzygniemy chyba tego, cała nasza praktyka opowiada się za poniechaniem takich prób. Możemy dywagować, ale nadal nie wiemy niczego i wcale nie jest to sytuacja komfortowa, mimo że przez pewien czas byliśmy blisko entuzjazmu związanego z radosną wolnością takiej niewiedzy. Teraz rażą nas skrajności, irytują nas wszelkiego rodzaju zwolennicy, doktrynerzy i suflerzy. Im mniej zostaje nam czasu, tym bardziej odczuwamy dotkliwości związane z enigmatycznymi podstawami naszej praktyki podróżnej i tym ważniejszy jest dla nas praktycyzm konkretnych rozwiązań.
Powodów do zaniepokojenia miałem wiele. Czyż nie bywało tak, że zaraz po przyjeździe do miejscowości X, nie zdążywszy się na dobre rozpakować, nie zdążywszy się umościć, zjeść, odświeżyć, zmierzałem niemal pędem w kierunku kościoła, w którym spodziewałem się odnaleźć nagrobny pomnik, epitafium, płytę? Ba, już w pociągu, autobusie, samochodzie nie myślałem o niczym innym i wcale nie wabiło mnie miejsce swoją urodą, otoczeniem lub innymi osobliwościami. Wszystko przestawało być ważne, znikało z horyzontu marzeń i wyobrażeń, oczekiwań, planów, droga – choć powinno dziać się odwrotnie – redukowała wyliczenia, sprowadzała je do jednego przedmiotu, a może nie przedmiotu, bo nawet w myślach nie chciałem używać tak prostych określeń. Reagowałem dziwnie, zapominałem tego i owego, wykazywałem roztargnienie w kwestiach posiadania kluczy lub parasoli, pytałem o sprawy oderwane, robiłem niekontrolowane miny, być może z powodu niepewności związanej z możliwością natychmiastowego odwiedzenia tego, co wszakże od dawna ułożone, ustawione czy zawieszone czekać będzie może nie w nieskończoność, ale w długiej perspektywie lat albo wręcz wieków. Nie byłem jednak co do tego przekonany, dzieje nagrobnych ciał nie pozwalały być tak łatwowiernym i pewnym, więc spieszyłem się bardzo, wydłużałem krok, pociłem się i dyszałem, by móc sobie powiedzieć: „oto jest”. A czasem – co powodowało jeszcze większą ekscytację – „oto są”. Trochę się tego teraz wstydzę, ale tylko trochę. I kiedy piszę „teraz”, to przecież wcale nie jestem na tyle „mądry”, by móc stwierdzić, że takie sytuacje przestały mi się zdarzać. Nigdy, wyruszając w podróż, nie wiem, czy jeden cel nie przysłoni jej dyskretnej urody. Jeśli – jak powiedziałem – wiele rzeczy mnie drażni, to tym bardziej drażniące wydaje mi się własne postępowanie. Obawa, by nieustannie odnawiająca się ciekawość nagrobnych ciał, owej przedziwnej plastyki, nie przerodziła się w jakieś doktrynerstwo, w jakąś ideę, która podstępnie zawładnie myślą, wyobraźnią, emocjami albo też nazwie się sama światopoglądem. Cóż ja tu będę mówił o człowieku racjonalnym, jaki staje się igrzyskiem losu, ofiarą przypadku, skonfundowanym świadkiem własnej niemocy. Nie potrafię jednoznacznie orzec, czy ów wyświechtany opis odnosi się właśnie do takich momentów podróży, czy też nie przystaje do nich żaden opis, a incydentalność podobnych zachowań przekreśla kategoryczne wyroki. Być może żadne samobiczowanie nie jest wskazane, być może podróż raz na jakiś czas musi zaprzeczyć swojej istocie, przez zwykłą przekorę, czy próbę ironicznego postrzegania, być może nie jest w stanie trwać w stanie niewyrażalnej, nieprzekazywalnej enigmatyczności i dokonuje – równie enigmatycznej – autokompromitacji. Nie tylko chwilowej, ale dokonującej się rękami (czy raczej niecierpliwymi nogami) kogoś zupełnie zmarginalizowanego, niemającego nic wspólnego z gaworzeniem uwikłanym w sformalizowane języki mód, nudne w gruncie rzeczy, przewidywalne, niegodne intelektualnej i emocjonalnej werwy, sekciarskie i efektowne tak, jak efektowny może być ktoś, kto na przyjęciu wznosząc toast, powiada „abyśmy…” lub „na zdrowie”, robi oko, po czym pada dość szybko pod stół, budzi się i znów robi oko do innych współbiesiadników rozłożonych tam pokotem.
Tak więc nieco mnie to uspokaja, raz na jakiś czas można pozwolić sobie na coś w rodzaju nieroztropności, raz na jakiś czas można poddać się specyficznej teleologii. Ale niepokój pozostaje. Co więcej, bywa i tak, że nie poprzestajemy na tym jednym dniu, czasem cała podróż jest zdeterminowana przez niepowstrzymane dążenie ku pogrzebanym i w tajemniczy sposób żyjącym postaciom. Nie daje nam ono wytchnienia i kiedy już pragnęlibyśmy pogrążyć się lub przynajmniej pogrążyć oko w niekończącym się szaleństwie natury, przeszkadza nam w tym innego rodzaju nieskończoność, jej bardzo niedoskonała reprezentacja, innej jednak nie mamy, bo nie bardzo dowierzamy tym wszystkim olśnieniom, nagłym iluminacjom sprzedawanym dziś jak stosy towarów z palet w hipermarketowych promocjach. Tak, to prawda, nie mam wyjścia i żeby – do pewnego stopnia – usprawiedliwić się, używam liczby mnogiej. Ktoś, u licha, musi być współodpowiedzialny w obliczu konstatacji – nie pozostaje nam nic innego niż z otwartą przyłbicą, jak te przyłbice spoczywające u stóp rycerskich, to powiedzieć – że nagrobek może zdominować podróż. Nie mówiąc już o tym, że potrafi ją także sprokurować i sprowokować. Zdarza się i tak, że bez świadomości jego istnienia nie wyruszylibyśmy nigdy; chęć dotknięcia wydaje się nam większa niż samo pragnienie ruchu. A może chcielibyśmy ujrzeć coś „prawdziwego” i brnąć choćby na koniec świata, by wyzwolić się spod przemożnego wrażenia, że umarłe ciała i rzeczy otaczają nas wszędzie, lśnią, ścigają nasze zmysły i wyobraźnię, tak jak przydarzyło się to nam pewnego popołudnia i ranka w Łodzi? Kiedy zaś osiągamy cel, czas rozrzedza się nagle i nie potrafimy precyzyjnie, czy wręcz w ogóle, ująć tego, co u celu nas spotkało. Kamienne ciało do tego stopnia nas onieśmiela (a przecież nie należymy do osób szczególnie bojaźliwych), że tracimy władzę w tym, co nam najbliższe: własne ciało, oko i mowa odmawiają współpracy i odchodzimy, nieco zawiedzeni. Nawet wtedy, gdy nie zapominamy o świecie, gdy po drodze widzimy ostro, ale przede wszystkim zmierzamy do celu, nie potrafimy wykorzystać atutu, jaki dała nam własna ambicja, ciekawość, a może nawet pewna forma obsesyjnego owładnięcia. Czyż nie należałoby wówczas szukać wsparcia w tych wszystkich zdarzeniach, gdy nie wybieramy z całym rozmysłem trasy i nie przygotowujemy się, choćby w najdrobniejszym stopniu, na owo spotkanie, gdy nie próbujemy neutralizować jego skutków?
Wytrawny podróżnik może pozwolić sobie na różne, drobne wybryki, może też pozwolić samej podróży, by odsłoniła przed nim rzeczy i sprawy niewchodzące w skład standardowych znaków topograficznych. Nie wyklucza niczego, także konfrontacji z nagością tworzywa budzącego wątpliwości co do ostateczności śmierci, jakkolwiek jej nieostateczność byśmy pojmowali. Jakże byłoby wspaniale, gdyby tylko taki wariant podróży dane nam było realizować! Wybaczylibyśmy mu szybko jego jedyność. Zapewne. Przyszłoby nam to łatwo, bo przecież lubimy, kiedy coś dokonuje się w sposób „naturalny”. Wystarczy wyruszyć bez jasnej świadomości celu, wiedząc jednak, że to „coś” może nam się po drodze zdarzyć, może na nas czekać i nie należy się przed tym wzbraniać. Więcej nawet, możemy podjąć działania, by dotrzeć tam, gdzie zazwyczaj nie docierają wycieczki profesjonalistów. Pod jednym wszakże warunkiem: że tego rodzaju postanowienia zrodzą się w nas dopiero w trakcie podróży, dokładniej: zrodzi je w nas sama podróż. Nie potrafimy też opisać dokładnie tych mechanizmów, możemy ją tylko podejrzewać i wskazywać domniemane „sposoby”; jeden z nich już znamy – to monotonia mijanego, to pejzaże pustki, wytwarzająca się wszędzie, kojąca próżnia, jaka czasem powstaje, gdy oko nasyci się bylejakością, ale nie możemy być pewni, że nie dzieje się inaczej. Może odpowiedzialna za to jest temperatura, może wiatr lub jego brak, może kaskady, prześwity czy promienie światła.
Najwyraźniej odczuwamy niewymuszone zjawianie się tych dam, rycerzy, mieszczan, księży i klerków podczas podróży dłuższych, kiedy wpadamy w trans, kiedy wszystkie rzeczy widziane układają się w jakieś rytmiczne całości, quasi-muzyczne struktury, kiedy napełniają nas czymś w rodzaju niewidzialnego paliwa, takiego wynalazku z baśni, jakiegoś powietrznego pierwiastka grasującego wewnątrz niezmordowanego mechanizmu perpetuum mobile. Mijane drogowskazy proponują nam wyłącznie atrakcyjne albo co najmniej dziwaczne brzmienia, przez głowę przepływają pofałdowane ziemie, czujemy się tak jakbyśmy trzymali, niczym jakąś szarfę, amplitudę wysokości budynków i drzew. Skręcamy w prawo lub lewo, nie wiedząc, dlaczego to czynimy, także i później nie potrafimy odpowiedzieć sobie na to pytanie i jak gdyby machinalnie wysiadamy gdzieś, a przecież jesteśmy pewni, że nie ma w tym żadnego przypadku, tak miało się stać i radujemy się wewnętrznie (kto tego doświadczył, wie, że to radość trudno porównywalna z innymi, podobnymi stanami), że – nie będąc ludźmi o, delikatnie rzecz biorąc, małych zasobach umysłowych, potrafiliśmy (ale czy na pewno my?) na czas dłuższy uśpić niepokoje rozumu. I odbieramy to jak (też nie wiemy, zasłużoną czy niezasłużoną) nagrodę, wkraczamy do jakiejś kruchty, nawy, niszy lub do przepysznego prezbiterium, a to że on lub ona „tam jest”, wydaje się czymś oczywistym.
Ba, czasem nawet zdarzy się nam wymieniać z kimś uwagi na temat tej obecności, co nie znaczy, że uwagi te nie mieszczą się w owej dziwnej partyturze, w rytmie naszego podróżowania, którego każdy dzień stanowi próbę świeżości, każde kolejne wydarzenie, pogody i drogi skomponowane są tak, jakby ich kształty miały od początku pasować do naszych wewnętrznych drgnień i potrzeb. Wiedza staje się cząstką tego ruchomego świata; nawet jeśli precyzyjnie powiemy o jednym bądź jednej z nich, nie czerpiemy z tego satysfakcji czy pokrzepienia związanego z tym, że zdołaliśmy się wykazać, nie interesuje nas zasób informacji ani do wyrecytowania, ani do „wykorzystania”, choć tyle bredzi się obecnie o praktycznych zastosowaniach wiedzy. Podróż robi to najpewniej i najdelikatniej zarazem, nie potrzebując do tego wskazówek i ministerialnych okólników. Nie zawsze jednak dana jest nam taka możliwość. Nie wiemy, od czego to zależy i wiedzieć nie będziemy.
Można jednak powiedzieć, że są dni, są ciągi dni, kiedy podróż wyłania z siebie sztukę nagrobną. Będąc sama sztuką nie może inaczej traktować porzuconego piękna. Nie jest wszakże zazdrosna, tak jak zazdrosny o dzieło nie może być żaden artysta mający ugruntowane poczucie własnej wartości, nieprzechodzące w niezmierzoną pychę. Podróż nie ma nazwiska, jak nie ma nazwisk wiele płyt nagrobnych i sarkofagów. Te, które zostały tam wyryte dotyczą innych postaci. Czyż nie jest tak, że rzeźbiarz stworzył je i dopiero po śmierci dał im prawdziwe życie, i to wcale niesprzeczne z tym, co znajdujemy w ich biografiach i hasłach encyklopedycznych? A jeśli już widzimy monogram, to raczej skromny, raczej gdzieś na uboczu, rzadziej napis, ale i to jesteśmy w stanie darować, my, którzy bez podpisu obejść się nie potrafimy. Ale tamci… Grzebali się sami, chwała klientów była ważniejsza, lecz wiedzieli pewnie (choć wielu historyków zaprzeczyłoby tym twierdzeniom), że to nie ona będzie najważniejsza, przynajmniej nie w tych oczach, które dostrzegą doskonałość i celowe niedoskonałości przedstawień. Dlatego więc podróż wyłania z pustki ich dzieło, dlatego sama powierzając pustce nieudolność i nieporadność naszej słowiańskiej, mało dyskretnej, autoreklamy, naszych domów, szyldów i ogrodów, naszej feerii naśladownictwa, wskazuje, czym jest próżnia prawdziwa, jakiej doświadczamy, stając oko w oko z nagrobnym wcieleniem i nie wiedząc, jak to w ogóle można pogodzić. Chcemy tam stanąć, ale dążymy ku miejscu w sposób niedostrzegalny dla nas samych, chcemy, a jednocześnie jest nam ono dane. Bo, być może, nie wiemy czegoś o słabościach podróży, na przykład o tej, jaka każe jej być zapatrzoną we wszystkich tych artystów, którzy równowagę uczynili kluczem do własnych poczynań.
Właściwie dobrze byłoby pozostać przy tym, równowaga, symetria, porządek – w niepewnych czasach jakież poczucie ulgi! I jaka pokusa… A przecież zdarzało mi się doświadczać jeszcze czegoś innego, i jeszcze czegoś, i jeszcze inniejszego. Niechętnie przyznaję się, bo – znów – powinienem złagodzić te fakty deklaracją, że należą one do zamierzchłej przeszłości. Skoro jednak zgodziłem się na te wszystkie obnażenia, trudno, nie zamierzam kapitulować w obliczu kwestii niewygodnych i krępujących. I zamiast kluczyć, zastanawiać się i kombinować, powiem wprost, niech będzie „po balu”, niech te kompromitujące treści wreszcie wydostaną się na zewnątrz i uwolnią mnie od ciężaru winy. Otóż, niejednokrotnie o moim spotkaniu ze sztuką nagrobną zdecydował przypadek. Przypadek w podróży. Kiedym ani myślał (choć czasem wydaje mi się to niemożliwe) o tym, gdzie, kto i z jakiego materiału stworzył tę wiarygodną/niewiarygodną cielesność. Nie roztrząsam zagadnienia, czy można mówić o „zupełnej” przypadkowości, ja w każdym razie nie widzę w tych epizodach niczego, co by tę zupełność wykluczało. A przecież wiem, że podróż nie dzieli swoich właściwości według naszych, co tu dużo mówić, prymitywnych klasyfikacji. Tylko się nam wydaje, że podróże służbowe są czymś innym niż urlopowe, a podróże rodzinne czymś innym niż wyjazdy mające zapewnić nam konkretne dobra, te zaś tylko pozornie różnią się od włóczęg. Każda taka okoliczność może narazić nas na spotkanie, jakiego się nie spodziewaliśmy. Narazić lub uradować. I wiemy, że dywagacje wokół mechanizmów tego niespodziewanego do niczego nie prowadzą. Sztuka nagrobna zdarza się nam nawet wtedy, kiedy nie chcemy obcować z żadną sztuką. Może właśnie dlatego?
W końcu (a zawsze mówi się nam, że warto zadawać pytania) musimy uznać jedno: bez względu na to, czy odczuwamy przymus i skrupulatnie planujemy trasę ku nim, czy też podróż koryguje nasze plany i niedostrzegalnie negocjuje warunki widzenia pomników nagrobnych, czy może porzuca nas na pastwę przypadku, efekt jest podobny: oniemiali, nie poznajemy własnego ciała, tak jakby kamieniało na naszych, równie znieruchomiałych, oczach, jakby powoli jego pory, nierówności, znamiona, wszystkie jego członki i arterie, włącznie z wewnętrznymi organami, pokrywały się drobinami jasnego wapienia, co zostały na powierzchni rzeźby, niezdmuchnięte, nieusunięte po ruchu dłuta.
***
Pensjonat stał na uboczu, od wylotowej drogi z miasta – stosunkowo niedaleko jednak było stąd do jednego z głównych skrzyżowań – prowadził ku niemu szlak wyłożony najpierw betonowymi płytami, a potem przechodzący w grunt usiany zapadliskami po kałużach i urozmaicany łukami kolein na zakrętach, świadczących o tym, że szukano sobie tu nieraz wygodniejszego przejazdu, nawierzchni równiejszej i twardszej, ale i tak nieliczne samochody kolebały się wolno, więc czekając na skraju rowu, by mogły swobodnie przejechać, spędzało się czas dłuższy lustrując dookolny, przedmiejski chaos. Idąc przypominałem sobie ten zawód, gdy przemierzałem drogę do niego po raz pierwszy, wysiadłszy przypadkowo z autobusu, kierując się impulsem, biorącym się stąd, że miejsce jest zupełnie mi nieznane i właściwie niezbyt efektowne. Podobnie jak ten dom, który trudno było zapamiętać, mimo że stał w sporej odległości od innych. Wzorzec nieefektowności i – chciałem powiedzieć: braku gustu, ale się zawahałem – estetycznej neutralności. Trudno było go zapamiętać, jak trudno zapamiętuje się prozę, w której nie dzieje się nic „ważnego” ani nie ma innej dynamiki poza dynamiką języka. Zupełnie gładką, nienarzucającą się z tajemnicami, ale nakazującą wiele razy wracać do siebie w przekonaniu, że tam „coś musi być”. Żadnych wielkich fajerwerków ani tematów i nagle, nie wiadomo skąd, tyle nieplanowanych aluzji, smakowitych nawet dla najbardziej wyrafinowanych umysłów, bo przecież taki świat sam odsyła do światów, ma w sobie całą resztę, jeśli tylko spokojnie, na dłużej, pogrążyć się w nim i poddać jego sugestiom, jego przemieszczeniom, stającym się naszymi.
Chyba chciałem lizać tu jakieś rany, nie pamiętam już jakie, zaciera się to tak jak wygląd domu na obrzeżach miasta – i nie myślałem wtedy ani o efektach podróżnych, ani o jakichś specjalnych wygodach, szukałem czegoś obcego i przypadkiem trafiłem na coś zupełnie obcego. Wchodziło się po niezbyt szerokich schodach, na złamane pod małym kątem poddasze, otaczały mnie zużyte chodniki, jakaś deska do prasowania, elementy boazerii, nadpalone kontakty, ciepło pokoju, jego sufit obniżający się jak wieko trumny, ale nie było w tym nic makabrycznego, a nawet niepokojącego, czasem widok trumiennych hoteli działa uspokajająco, umacnia w obojętności, trochę tak jakby się czytało tę prozę bez specjalnych pretensji, trzeba uważać, by nie stało się to podejrzanie łatwe, ale cóż zrobić, skoro uwaga jest skierowana już tylko w stronę samoczynnych następstw liter i widoków. Obok okna wychodziło się na coś w rodzaju tarasu-balkonu, na rozgrzane deski, ciemnobrązowe, tak jak ciemnobrązowy był dach i metalowa barierka trzymająca się na słowo honoru. Spędzałem tam mnóstwo czasu, choć nie było stamtąd nic ważnego do zobaczenia. Zwykłe czteropiętrowe klockowate bloki, nieco bliżej ciąg garaży i pas ziemi niczyjej, zarastający wysokimi trawami, chwastami, z boku pojedynczy słup linii trakcyjnej, wieczorami świerszcze, sielskość nijakości, przejściowości, nieokreślonej estetyki, samowystarczalność miejsca niezgłaszającego pretensji do niczego poza minimum rzeczy i spraw potrzebnych do jako takiego funkcjonowania. Czułem jakby otaczała mnie pustka, ta, która towarzyszyła mi po drodze do Kobylnik, na Mazowszu, tylko że tym razem nic mnie nie przerażało, nic we mnie nie myślało o porządku i strukturze rzeczy. Mogłem tak całymi godzinami gapić się na nieciekawe, nie wiem, czy biorąc odwet na wszystkim innym, co za ciekawe uznano i upatrując w tym ucieczki, mimo wiedzy, że na gruncie myślowego dystansu nic to nie znaczy i nikogo to nie zainteresuje. Czyż więc nie próbowałem wymusić czegoś, mimo że byłem w stanie niemal zupełnej bierności? I czyż byłbym w stanie pojąć, jak w istocie miały się rzeczy?
Potem wyszedłem wreszcie dalej niż na codzienne śniadanie podawane mi w czymś w rodzaju pokojokuchni mającej tworzyć „atmosferę”, choć raczej była to przytulność na miarę kierowców ciężarówek lub mężczyzn w delegacji. Brnąłem przez łąkę, między garażami i blokami, by dość szybko znaleźć się pośród ruchu, nie jestem pewien, tego miasta lub miasteczka. Obok gwarnego skrzyżowania, jak widmo, wyłonił się wielki pomnik Pegaza. Górował nad otoczeniem, rzucając się w oczy, nie można było go pominąć ani zignorować. Wielka szara kobyła, jakby w galopie, a może szykująca się do skoku, z nieproporcjonalnie długą szyją, mającą zapewne sugerować szlachetność i sięganie w górną dal. Obszedłem ją z boku i pomyślałem, że jest to raczej znarowione zwierzę, nieco rozdrażnione. Pegaz miał skrzydła malutkie, białe, wystrzępione jak gołębie pióro. Chciał zapewne podążać w stronę ścisłego centrum, ale pobliski dom kultury na zawsze przywiązał to stworzenie do niskiego, trawiastego wzgórka. Niechętnie przeczytałem ogłoszenia pod szkłem tablicy. Kultura miała się tu nieźle, próbowały to komunikować mieszkańcom i przybyszom, informując ich o wielkim „Międzynarodowym Konkursie Poezji Polskojęzycznej O złote gęsie pióro”, jakiego finał i wielka gala odbędzie się w pałacu położonym w tym samym powiecie. Może więc Pegaz – największy w Europie, jak się później dowiedziałem – miał nie gołębie a gęsie pióra? Daleki jednak byłem od głębszego zaangażowania się w niuanse tej szlachetnej zapewne rywalizacji, na pewno obfitującej w tuziny nietuzinkowych wierszy. Nie wiem tylko, dlaczego galę zaplanowano w miejscu, gdzie znajdował się dom spokojnej starości, jego nazwa oficjalna widniała wśród organizatorów i przyjaciół imprezy. Przerastało to moje ówczesne możliwości pojmowania, tym bardziej, że pojmować nie miałem ochoty, chciałem, by wszystko przepływało przeze mnie, tak jakbym nadal gapił się z tarasu-balkonu, ba, nie wiedziałem, czy to instynkt samozachowawczy nakazał mi go wreszcie opuścić, czy też wręcz przeciwnie, życie mieściło się tylko tam, i tylko w tej bezczynności ujawniało swoje najcenniejsze ingrediencje.
Nie szedłem jednak w stronę reprezentacyjnych placów: między blokami i nieciekawą architekturą, urozmaicaną tu i ówdzie drewnianymi domami sprzed wieku, sczerniałymi i, bez względu na wysokość czy kubaturę, pokrzywionymi, jeśli nie zupełnie, to przynajmniej w niektórych kościach i stawach, miasteczko prowadziło mnie w stronę dworca, gdzie na zaniedbanym placu w okrąg rozsiadły się stanowiska autobusów, a od torów kolejowych wiało nudą zawieszonych i odwołanych pociągów i można było tylko wyobrażać sobie ich, pełne dramatyzmu, niegdysiejsze cerebralne wjazdy na peron. Kręciłem się tam, ale nie wiedziałem, co właściwie miałbym zrobić, bo na żadne wyprawy nie miałem pomysłu, w ogóle nie miałem pomysłu i nawet nie zorientowałem się, kiedy zdołałem się przemieścić stamtąd na boczne uliczki, leżące pomiędzy główną ulicą wiodącą ku centrum i nadrzecznymi łąkami. Dzielnica nazywała się Skała i była w tym jakaś ironiczna intencja, bo przecież trwałość to ostatnia cecha, jaką byłbym w stanie przypisać temu miejscu zdegradowanemu i smutnemu. Ale wówczas nie zrażało mnie to, wręcz przeciwnie: sterczący pod sklepikami, do których wiodły schodki w dół i których stare, drewniane drzwi skrzypiały niemiłosiernie, mężczyźni, mimo wyraźnych defektów fizycznych i oczywistej niejasności umysłu, budzili moją sympatię i chyba było to wzajemne, a może coś miałem wypisane na twarzy, nikt bowiem nie wykazywał ani cienia agresji i mogłem przyglądać się, zaglądać do bram i przecinać podwórka i z daleka towarzyszyć imprezom nad rzeką. Ściany kamienic pozbawione tynku, odsłaniały nieregularnie ciosaną opokę i to była chyba kolejna pułapka nazywania: skała, opoka, biedna materia, cóż na niej dałoby się oprzeć i co zbudować z niej poza tymi siedliskami życia nieco przypadkowego, wegetacji pośród krzywych płotów, bielizny i składzików? Mgły i ciszy? Zagłębiałem się i wędrowałem aż po starą synagogę, a dalej były jakby miejsca zabronione, może poza inną częścią miasta nad rzeką, z jeszcze starszym dworem starościńskim i kładką prowadzącą na wyludniony, opuszczony stadion, zarastające świadectwo dawnej potęgi lokalnego sportu. Bardzo podobało mi się to miasteczko, było podobne do mnie, a może do tysięcy innych osobników o stępionej przez czas wrażliwości: wyzute z tego wszystkiego, co kłębiło się wokół synagogi i na miejscowym cmentarzu, na pomniczku granitowo-czarnym ujawniające listę tych wszystkich, którzy poczęstowani zostali kulką w potylicę w lasach o dobre tysiąc kilometrów na wschód. No i jeszcze kręcące się wokół spraw handelku i małego przemysłu, odgrywające teatr uczestnictwa we współczesności, choć przecież wmawiające sobie, że do statusu halabardnika już tylko jeden krok, a potem może być już tylko lepiej.
„Na swój sposób” dobrze mi było tu, niczego nie oczekiwałem, a może właśnie, wsiadłszy w przypadkowo wybrany dalekobieżny autobus, przyjechałem tu, podświadomie zmierzając ku miejscu, gdzie uzmysłowię sobie, dlaczego nie oczekuję niczego. Nie miałem jednak ochoty na prowadzenie systematycznych dociekań. Następne dni znów spychały mnie z kursu ku rynkowi miasteczka i gnały na dworzec, gdzie – niczym w grach losowych – obchodząc wianuszek stanowisk wybierałem co bardziej puste pojazdy i kupowałem bilety „do końca”. Tak trafiłem pod pałac, gdzie miało odbywać się rozstrzygnięcie tego wielkiego konkursu poetyckiego. Lecz po poetach i poetessach nie było już śladu. Wielki, zacieniony i zaniedbany park skrywał zszarzałą biel klasycystycznej bryły i kolumnad. Na cour d’honneur, na licznych ławeczkach siedzieli starcy o twarzach zoranych i wykrzywionych niedorozwojem lub grymasem szaleństwa. Robiłem rundę jak wokół dworca autobusowego lub sklepików zakazanej dzielnicy i patrzyłem im w te twarze, a w mózgu działał rejestrator czułej kamery. Zdawało mi się, że niektórzy z nich są już blisko tego postanowienia, że za chwilę rzucą się na mnie i bez skrupułów uduszą albo ukamienują. Ale nie, to było tylko złudzenie. Nawet oni zaakceptowali mnie bez szemrania. Twarze-skały, twarze-opoki, innych tu nie widziałem, może widzieć nie chciałem, nie potrafię teraz zrozumieć owych dni, bo przecież ludzie ze wsi-miasteczka rozciągającego się poza pałacowymi murami także przestali być dla mnie kimś innym niż tamci.
Być może nie wydobyłbym się nigdy z tej przestrzeni, być może był to ten moment, kiedy bliscy jesteśmy rzeczywistego porzucenia wszystkiego, co do tej pory było nam bliskie. Nigdy jednak nie wiemy, co spotka nas w podróży, skoro nie chcemy jej, w najmniejszym nawet stopniu, planować. Jeden z autobusów wyrzucił mnie w Inowłodzu, ale tu, inaczej, wszystko wydało mi się nagle mniej mgliste, bardziej skupione i ciepłe. W synagodze nad Pilicą kwitł handel i nie wiem, czemu (bo przecież to zupełnie irracjonalne) wyglądał w moich oczach na znacznie szlachetniejszy (tak jakby to określenie mogło się w ogóle do handlu odnosić). Nabyłem tu pocztówki z nielicznymi zabytkami miasteczka i zdjęciem Tuwima wraz z cytatem. Przytoczono tam zamaszyście urywek listu poety z 1948 roku. „… Byłem we Francji, Portugalii, Brazylii, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, ale wszędzie tęskniłem za Inowłodzem”. Być może, nie neguję szczerości tego wyznania, miejsce jest z gatunku tych, za którymi można „tęsknić”. Ale wyobrażać sobie, że po powrocie będzie takie samo… Naiwność granicząca ze śmiesznością. Mogę snuć przypuszczenia, ale sam wątpię w ich sens. Wszak biedny Tuwim nie był chyba entuzjastą romanizmu. A może się mylę, bo co w ogóle możemy wiedzieć…? Bo ten romański kościółek, na wysokiej, nienaturalnie wysokiej skarpie, po drugiej stronie Pilicy wzywał mnie spod synagogi i odwlekałem wędrówkę ku niemu, tłumacząc sobie, że to w dużej mierze rekonstrukcja, a ja przecież nie lubię wszelkiego rodzaju atrap. Jakże ze wszystkiego trzeba się tłumaczyć i jakże wiele niuansów kryje w sobie nasze postrzeganie. Owszem, niszczony i odbudowywany, ale wciąż mający w sobie potencjał starożytności i wiele autentyku. Może dopiero wtedy, gdy wdrapałem się tam i gdy rozejrzałem wokół, widząc rozlewiska rzeki, lasy po horyzont, wrzosowiska, miasteczko z synagogą, bielącym się kościołem parafialnym, oddech spokojnej, niezrażonej żadnym, najbardziej nawet bulwersującym czy krwawym wydarzeniem, ziemi, uświadomiłem sobie, że jest coś, co istniało znacznie wcześniej i co powinno nas uczyć dystansu do spraw pogrążających nas w otchłani fałszywych opok. Roślinność na skarpie pleniła się bujnie i nie zamierzała kapitulować, przez moment wydało mi się, że tu nawet w zimie nie przestaje „tajnie” kiełkować i rosnąć albo że nigdy do końca nie umiera. I, najdziwniejsze, w żaden sposób nie odczuwałem dysharmonii pomiędzy nią i surowością sylwety na pół obronnego kościoła: rzeczy znów wyrwały mnie z niewoli, jaka wydawała mi się rajem obojętności i braku oczekiwań. I bez „opisywania” faktury murów, kształtu cegieł, przekroju wieży, bez śladów gałęzi berberysu, kulek róży wiemy to wszystko. Mówić dużo wcale nie musi oznaczać: mówić za dużo. Zbawienne luki, przestrzenie jak ta pomiędzy ścianą świętego Idziego w Inowłodzu i ścianą stromej, zarośniętej skarpy. Widziałem stamtąd wszystko. I, jak to często bywa w takich razach, kiedy wracałem, nie widziałem już prawie wszystkiego spośród wszystkiego.
Nie potrafię mówić o prawach ogólnych ani objaśniać komukolwiek „jak to jest”. Nie lubię i nie chcę tego robić. Wiem jednak, że nawet najbardziej przenikliwy umysł poddaje się często pokusie wygodnych tłumaczeń, co więcej, bywa przekonany, że są one bardziej wiarygodne niż jego wytwory, zrodzone w jakimś przerafinowanym, nadto finezyjnym i kombinatorycznie niepoliczalnym procesie. A zatem: czy jest coś na rzeczy, jeśli stwierdzimy, że to, co wytrąca nas z władztwa przypadku, jeśli trwa dłużej niż kilka sekund, zawsze będzie działało w obliczu innych przypadków i niedostrzegalnie tę przypadkowość modyfikowało? Zapomniałem szybko o swoim spojrzeniu spod romańskiego kościoła i na romański kościół, ale następnego dnia, kiedy – równie przypadkowo jak poprzednio – wylądowałem w Drzewicy, skierowałem swoje kroki prosto ku bardziej majestatycznej niż ów kościół ruinie nad rzeką. Zorientowałem się w połowie drogi, dokąd zmierzam i to wystarczyło, by uświadomić sobie, że i tam znajdzie się miejsce wybawiające mnie od konieczności przejrzenia się w tych, bliskich mi jak nigdy, zalkoholizowanych, starczych i skretyniałych twarzach. Albo od konieczności przejrzenia się we mgle, chłodzie, pustce i całym pustym lustrze atmosfery, ciągnącym się w nieskończoną beznadziejność, w spotęgowane „teraz” skołowanego na śmierć kraju.
Cóż z tego, skoro ruina straszyła napisami o „własności prywatnej”, potężna, imponująca i przez nikogo tak naprawdę niepilnowana. Stromość ścian i bezużyteczność, i ślady renesansu, i kompletnie nie przystające do tego otoczenie miasteczka. Kiedy wróciłem do rynku, zza rzeki prezentowała się jeszcze lepiej, obiekt do patrzenia, do zaniepatrzenia, mówiąc po leśmianowsku, bo przecież z tego lustrowania nic nie mogłoby wynikać, poza banalną konstatacją o resztach dawnej potęgi. No więc przyjechałem do Drzewicy dla niej, żeby się pogapić, zresztą nie wiedziałem, czy tylko po to. Zresztą – jako się rzekło – sam cel był problematyczny, bo wygrzebany z zakamarków świadomości i map w połowie drogi ku niemu. Właściwie nie miałbym tu nic do roboty, gdyby nie sklep w rynku, który przykuł moją uwagę i wzbogacił o wiedzę dodatkową: w Drzewicy wszak mieściła się fabryka Gerlacha. Legendarna nazwa nie mogła mnie nie zatrzymać; kręciłem się po tym sklepie, jakże zresztą różnym asortymentem wypełnionym od tego, co w czasach dzieciństwa zwykłem z Gerlachem kojarzyć. Noże, korkociągi, fikuśne sprzęty, powybijane i pozaginane sztućce, o które nawet nie chciałem zapytać, by się nie skompromitować, ów sklep wystarczył już, by zrekompensować całą prowincjonalną nudę miasteczka. Ba, zdobyłem się na to, by powędrować w stronę fabryki, a tam czekała na mnie jeszcze jedna atrakcja: piętrzącej się i huczącej wody, gdzie – w środku równiny otaczającej zewsząd to miejsce – ćwiczyli kajakarze górscy. I pewnie wzruszyłbym ramionami na tę niespodziewaną fanaberię, gdybym nie wyobraził sobie nas wszystkich, jak uprawiamy slalom na bystrym nurcie nie pomiędzy biało-czerwonymi, cienkimi tyczkami, lecz pomiędzy gerlachowskimi sztućcami, które nagle straciły swoją galanteryjno-sklepową łagodność i szczerzą ostre zęby, jak szczerzą się urwane wpół mury zamkowej ruiny. Może przy tym torze kajakowym historia, raz na zawsze – wydawałoby się – uśpiona, znów wzbudziła mój niepokój. Ale porzuciwszy, tak siebie uspokajałem, te sztuczne przecież szumy i porohy, wróciłbym, wyjechał i nigdy być może już nie pamiętał o Drzewicy. Ale może machnąłbym ręką na wykładany właśnie obleśną kostką brukową rynek, na te niskie domy, na cały sztafaż nijakości, gdyby nie przypadek, gdyby nie poszukiwanie ustronnego miejsca, gdzie chciałem przycupnąć na chwilę w oczekiwaniu na środek transportu. Obchodziłem kościół, którego sylweta wydawała mi się z daleka mało atrakcyjna i pośród cegieł neogotyku zamajaczyły mi dwa jasne, białawoszare prostokąty. Niemal zupełnie zatarte płyty nagrobne. I może wtedy to się zaczęło, nie w Kobylnikach, i nie w Modlnej, może zaczęło się zupełnie przypadkiem, najbardziej przypadkowym z przypadków? Może od naiwnych pytań? Może trzeba było długiego przesiadywania na tonącym w ciemnych brązach ni to tarasie, ni to dachu pensjonatu z nieciekawym widokiem, włóczenia się po Skale, skruszałej i problematycznej, by trafić na kamień naprawdę intrygujący? Może trzeba było romańskiej cegły i ruiny? A może w świetle przypadku to wszystko, co tu – na wszelki wypadek – gorliwie zrelacjonowałem, nie ma znaczenia?
Dwa prostokąty, i jeśli powiedziałem, że wszystko tam było niemal zatarte, to owo „niemal” odgrywało kluczową rolę. Bo przecież na jednym z nich postać rycerza wyodrębniała się w całości, oczyszczona i może nieco podretuszowana, ale kompletna, leżał podparty prawą ręką, a obok niego spoczywał miecz i była tam jeszcze buława. Tyle że nie miał twarzy, a z herbu nie zostało nic poza pustym emblematem tarczy. Tak jak nic nie zostało z inskrypcji, jaką zapewne wyryto wieki temu. Przypadek kazał mi patrzeć w tę pustą twarz bez imienia, w sylwetkę bez zawołania, w nicość kamiennego konturu. Patrzeć zupełnie bezradnie, tak jak na ruiny i choćby trzydzieści razy przychodziło mi wówczas do głowy, mądrze i składnie, że to co zostało z renesansowego zamku było jakąś prefiguracją tego, co zostało z renesansowego rycerza (bo co do tego, nawet jako laik, nie miałem wątpliwości), to i tak niczego ta myśl nie byłaby mi w stanie zracjonalizować ani zmienić. A dalej, na prawo, znajdowała się jeszcze jedna, nieco większa płyta. Może ten jej rozmiar zdecydował, że druga z rycerskich postaci rozpuściła się w niej i rozeszła jeszcze bardziej, i tu już cała górna część tułowia stawała się niewyraźna, a po kartuszu herbowym nie było nawet śladu. Leżał, zwrócony w tę samą stronę, lecz nogi miał skrzyżowane i ta różnica zaniepokoiła mnie, bo jeszcze wówczas nie wiedziałem, co to ma znaczyć. Odbierałem ją jako najprostszą dystynkcję, bo w swojej anonimowości rycerze przynajmniej tak mogli cokolwiek zaświadczyć, a może chciał o tym czymś zaświadczyć równie anonimowy i równie przepadły w przeszłym artysta? Nie można było nic zrobić: poza nazwaniem ich, śmiesznym w swojej pretensji mianem, „nieznany rycerz I” i „nieznany rycerz II”. A i to wydało mi się fałszerstwem. Czy dwójka musi przysługiwać temu po prawej stronie tylko dlatego, że jest mniej widoczny, mniej wyraźny? Niewątpliwie: czysto loteryjna historia.
Feeria przypadków: przygnębiony losem ich i własnym, opanowany przez to specyficzne rozdrażnienie, kiedy mamy przed sobą rzecz i nie potrafimy niczego konkretnego o niej powiedzieć, i nie potrafimy o niej pomyśleć inaczej niż przez dowolne skojarzenia, machinalnie przekroczyłem próg kościoła. Ogarnął mnie półmrok i nie napotkałem wzrokiem niczego, co chciałoby się obejrzeć i pewnie wyszedłbym zaraz, gdyby nie pani, która robiąc porządki gdzieś pod chórem, zainteresowała się niespodziewanym intruzem. Musiałem do niej podejść, by grzecznościowo zamienić dwa słowa, a kiedy zbliżyłem się ku mrocznej niszy, ujrzałem dwie jeszcze płyty, podobnej jak tamte wielkości. Ale jednak inne, lepiej zachowane, choć ta po lewej od głównego wyjścia wyglądała na lekko zawilgoconą, druga zaś wykonana była, na pierwszy rzut oka, z trwalszego materiału, choć wtedy też nie mogłem wiedzieć tego na pewno. Mogłem sobie wyobrazić, jak wyglądałyby postacie na murze zewnętrznym, małe finezyjne, prowincjonalne sylwetki zapewne prowincjonalnego warsztatu. Cóż ja mówię: czy bowiem cnota jest wyłącznie prowincjonalnym wymysłem? A polska inskrypcja na płycie, gdzie – tym razem – zobaczyłem klęczącego rycerza przed krucyfiksem i nad nim, jakby w przedrzeźniającym powtórzeniu, klęczące dziecko, mówiła o cnocie, ojczystych grobach, pobożnych synach, narodzie zapewne szlacheckim, a także mówiła coś o mnie jako o czytelniku, który musi, który jest niemal zobowiązany dać zmarłemu „to w nagrodzie”, to, czyli uznanie jego cnoty. Nie miałem wyjścia. Zrazu poczułem się, ja – nowoczesny, a może nawet ponowoczesny, kto to wie, zniewolony tą dyrektywą, ale rychło przyjąłem do wiadomości, że nie mogę i nie chcę inaczej: dobrze mi było z tą wiarą w cnoty Adama Drzewickiego, nie mówiąc już o jego wnuku, który wyrokował: „Idę do Ciebie Panie, który mieszkasz w niebie”. Tak to przypadkiem natknąłem się na kategoryczność i Drzewica była już zupełnie inna, ale nie innością jakiegoś olśnienia, przełomowej chwili czy duchowej rewolucji, lecz dziwnością przestrzeni, gdzie spotykały się światy mówiące różnymi językami i zostawiały mnie sam na sam z bezradnością wobec takiego zderzenia.
Zaszedłem do miejscowej biblioteki, gdzie uprzejme panie, choć ubolewające, że w ramach etatu muszą jeszcze wypełniać obowiązki pracowników informacji turystycznej, wydobyły opracowanie z odrysowanymi szczegółami obu płyt, wszystkim inskrypcjami i herbami. Nie pytałem o nic więcej, bo przecież wiedziałem, że niczego się nie dowiem. Sprzedawczyni ze sklepu firmowego Gerlacha stała przed wejściem i patrzyła w głąb rynku, a na jej twarzy błąkały się blaski wszystkich srebrzących się sztućców złamane w wypolerowanych szybach wystawowych. Nikt nie wchodził do tego przybytku i nikogo zdawały się one nie interesować, a obojętne ludzkie twarze przemykały przede mną i znikały. Drzewiccy (być może ci anonimowi rycerze z zewnętrznej ściany nawy także należeli do wcześniejszych generacji tego rodu, tak zaczynałem sobie po cichu kombinować) nie mieli cacek Gerlacha i wyobrażałem sobie ich cynowe łyżki i naczynia. Kamień, w którym wyrzeźbiono ich ciała, trwał, mino że same ciała zacierały się i traciły kontur, a Skała w nieodległym mieście rozpadała się i ulegała inwazji nijakiego. Ja zaś wędrowałem tamtędy, znajdując, za sprawą niepojętego zbiegu okoliczności, fragmenty świata, jaki chciał, jeśli nie wydobyć mnie z tego stanu, to przynajmniej zwrócić moją uwagę na problematyczność wszelkiej jednolitości.
Co nie znaczy, że poddawała się ona łatwo i ustępowała pola. Musiałem wrócić. Kamieniałem, ale inaczej. Chwilowe poczucie trwałości własnych członków zniknęło. Puste pomieszczenia pensjonatu nadal straszyły ciemnozielonymi obiciami, a brązy matowiały w słonecznym kurzu. Opuszczony, zdewastowany zalew w widłach błoni i podmokłych łąk wdzięczył się śliskością glonów opanowujących betonowe płaszczyzny. Wieczorami, kiedy zbliżałem się do okolic centrum, atakowały mnie jaskrawe kolory lokali „Cafe Vegas”, czynne „24 h”, jak obwieszczały napisy na drzwiach i szybach, miasto wciągało w monotonię pustoszejących ulic, a kiedy wreszcie odważyłem się zagłębić w jego ciaśniejsze zaułki, piętrzyło się kondygnacjami starości nieszlachetnej, wyszczerbionej, obłupanej, czekającej na lifting, nieregularnej, kurnikowatej, niezdecydowanej i melanżowej, ale ślącej na zatracenie wszystkie elementy, ich cechy szczególne, a może jeszcze inaczej, one same strącały się w rzeczywistość uspokajającej nudy.
Krążyłem uliczką Kołomurną, nie mogłem wyzwolić się od jej ciasnoty i rzadko spotykanej nazwy, wszak wszędzie były podobne ulice „pod” murami lub „za” murami, a czasem opuszczałem się w dół, ku dawnemu wylotowi podmiejskiemu i siadywałem w knajpce, w której schody wiodły na „górkę”, pustą zupełnie i przypominającą mi taras pensjonatu. Godzinami piłem tam, zupełnie bez sensu, wodę mineralną lub herbatę, i zamykając oczy, odtwarzałem struktury poszarpanych zwieńczeń dachu, tak jakbym przypominał sobie strukturę murów jakiejś fortecy. Stamtąd, pomiędzy dymnikami, klatkami i antenami telewizyjnymi zobaczyłem po raz pierwszy (albo po raz pierwszy tak naprawdę zwróciłem na nią uwagę) fasadę kościoła stojącego opodal rynku. Pomyślałem, że może warto byłoby zrobić jeszcze jeden spacer, ze skoro przypadek skierował tam mój wzrok, musi chcieć ode mnie jeszcze czegoś więcej. A przecież nie cierpiałem tych wszystkich „neo”, tak jak nieatrakcyjny wydał mi się kościół w Drzewicy, tak tu udawanie baroku nie wypadało w moich rachubach i ocenach najlepiej. I tak jak tam, pod gotycką wieżą i kruchtą, do której doklejono nową nawę, spoczywali Drzewiccy, tak też tu, niespodziewanie dla siebie odkryłem, że cała sylweta międzywojennego neobaroku „trzyma się” na bocznej kaplicy, jaka stanowiła dawniej gotyckie prezbiterium tego kościoła. Znów bliski byłem tezy, że przypadek lubi mnożyć zdarzenia niemal symetryczne, że raz uruchomiony mechanizm przypadku nieuchronnie zmierza ku regularności i powtarzalnej rutynie. Wszystko zależy jedynie od intensywności tych zdarzeń, czy zanim wpadniemy w sidła, horrible dictu, struktury przypadku, uda nam się przemieścić, przypadkowo, w inne rejony przygodności, napotkać inne jej zawiązki. Tak czy owak, musiałem się po raz drugi z tym zmierzyć i znów stałem z rozdziawioną gębą, znieruchomiały i wytrącony z tych wszystkich własnych rozstrząsań i terapii.
Bo w tej kaplicy-prezbiterium trafiłem na dwóch rycerzy, naprzeciw siebie, jakby przyglądających się sobie, choć wówczas, tak mi się zdaje, nie zapamiętałem żadnych szczegółów rzeźb. Stałem pomiędzy nimi, zdziwiony tą obecnością, zaskoczony, jakbym zupełnie oddzielił wiedzę, że coś takiego mogę tu zobaczyć, od sfery doświadczenia i emocji. A może wszystkiemu winny był fragment inskrypcji zawierający słowa in expeditione Moldavica, Livonica, Hungarica, Valachicaq? Ba, właściwie pewien jestem, że tak być musiało i że, zanim pomyślałem o tym, by przyjrzeć się ich sylwetkom, mój wzrok musiał paść na te słowa. Gdyby było inaczej, wiedziałbym jeszcze przed pojawieniem się w Modlnej, że książka może być również atrybutem rycerza. I że ona, obok rękawiczek, odgrywa być może istotniejszą rolę niż miecz i hełm, zazwyczaj w takich razach umieszczane obok nóg. Kto wie, czy młody Norwid nie oglądał podobnych nagrobków. Na pewno oglądał je, a nawet rysował, Wyspiański, bo właśnie jego autorstwa sugestywny szkic postaci drugiego z rycerzy, tego „podróżnika” wojennego, odnalazłem kilka lat później. Nazwany został „rysunkiem pomiarowym”, choć nic tu nie było wymierne. Tam gdzie bywał chorąży rawski, Piotr Załuski, nie potrzebował książek, wystarczyła mu szabla i piękny proporzec. Ale czy na tej podstawie można było cokolwiek wiążącego sądzić? Bardziej ciągnęło mnie wtedy ku niemu, kto wie, czy i teraz nie utkwiłbym wzroku przede wszystkim w tych nazwach obiecujących wiele, znacznie więcej niż przestrzeń miasteczka, w jakim się znalazłem. I niekoniecznie miałoby to coś wspólnego z XIX-wiecznymi mrzonkami ani z wielkim teatrem. Liwonia, Mołdawia, to były sprawy nieosiągalne, a jednocześnie przyciągające bardziej niż najbardziej egzotyczne dziedziny, pełne niebezpieczeństw i uroków, to zawierało w sobie rzeczywiste wyzwanie, czające się na krańcach dwóch kresek pewnej litery, podczas gdy tamte kojarzyły się z obrazkami dżentelmenów w korkowych kaskach albo z ogorzałymi sylwetkami panów w ciężkich, trekkingowych butach i półdługich gaciach. Nie wiedziałem, że w kilka lat później myślenie o Mołdawi i Liwonii jako o pewnych skrajnych punktach podróżnego doświadczenia, stanie się czymś w rodzaju obsesji, że będzie to znacznie bardziej atrakcyjne niż, dajmy na to, Nepal czy Sołowki. Tak czy owak, odstręczały mnie różne uwarunkowania, podczas gdy „zwykły” chorąży ziemi rawskiej doświadczał dotknięcia tego, co wypełniało słowa „Liwonia” i „Mołdawia”, a mógł dorzucić do tego jeszcze Węgry i Wołoszczyznę.
Może właśnie te nazwy, zaplątane w składnię inskrypcji, zdecydowały, może sprawiły, że zrozumiałem, co było konieczne. Jeśli decydujemy się przekroczyć granicę tego, co możliwe przez nas do opanowania, zracjonalizowania, co może pozostawać w zasięgu wzroku, dzielić się i różnicować w naszym umyśle na kategorie i podobszary, musimy być gotowi na to, że nasze poznanie wiodło będzie przez ciała zastygłe na zawsze, a jednak na tyle żywe, by ciągle nas kusić do podążania za dźwiękiem nazw, jakich już nie da się wyrugować ze świadomości. Tylko na granicy życia i śmierci, w wiecznym zatraceniu, w kształtowaniu ciała i kruszeniu się ciała, w tym, co – z ziemi wzięte – okazuje się nie tylko prochem, co zyskuje jakiś kształt, jak konfiguracje tej ziemi, jak budowle z niej wyrastające i tajemnicze rzeźby w ich ciemnych zakamarkach i niszach. A wtedy jesteśmy już daleko i nie wystarczy pogrążanie się w nijakości terenów gdzieś na południe od ziemi rawskiej ani też bierność widzenia.
Nic jednak nie następuje nagle. Dalsze ciągi czekają na nas, aż dojrzejemy, aż się zdecydujemy, dalsze ciągi muszą być prowokowane przez ciągi przypadków, dlatego może mniej dziwiłem się, kiedy następnego dnia, znalazłszy się w Piotrkowie, dawnej trybunalskiej stolicy, nie mogąc już uniknąć kościołów, bo ich sylwetki narzucały się tu same, trafiłem – z ociąganiem, co muszę przyznać – do ciemnej kruchty dominikanów. Zza ściany dochodziły odgłosy licealnej przerwy ze szkoły rozlokowanej w dawnym klasztorze, za drzwiami cisza ulicy oddzielającej kościół od więzienia. Nie widziałem niemal nic, bo nie docierało tu światło, jedynie małe jego refleksy odbijały się w szybie oddzielającej kruchtę od nawy, za kolejnymi drzwiami zamkniętymi na głucho, ciągnąc aż tu od wąskich okien w górnej części głównej bryły kościoła. Ale wystarczyło to tylko do tego, by ujrzeć dokładniej szczytową ścianę i posadzkę na środku pomieszczenia. Dotykałem rękami innych ścian, macając je jak niewidomy, dopóki nie trafiłem na zmianę ich faktury, na płaszczyznę gładszą i ograniczoną czymś w rodzaju obramienia. W blasku zapałki zdołałem jedynie zobaczyć, kobiecą i męską, dwie klęczące postacie, a poniżej, co potwierdziłem później, wracając do manualnych manipulacji w ciemności, oddzielną płytę z hełmem, pod którym krzyżowały się trzy szable, tak jakby zabrakło miejsca dla postaci rycerza i została tylko inskrypcja i to panopliowe zdobienie. Węszyłem tu jakąś zagadkę, nie wiedząc, czy te dwie postacie mają cokolwiek wspólnego z nieobecnym, czy wręcz przeciwnie. Jak zwykle, o wielu niuansach dowiedziałem się później, między innym o tym, że znów miałem do czynienia z Drzewickimi, matką i synem, a może żoną i mężem, nigdy nic nie wiadomo i wcale, uwierzcie, nie przesadzam, kiedy w tak zasadniczych sprawach sieję wątpliwości. Także i ci, którzy zajmują się tym zawodowo, często nie mają pojęcia, jaki jest stan faktyczny.
Czułem ich w palcach, ten ślad czucia towarzyszył mi, kiedy znów znalazłem się na wąskich uliczkach, ale tym razem nie zamierzałem błąkać się bez celu. Wchodziłem do wszystkich kościołów i, jak opętany, przebiegałem nawy w poszukiwaniu podobnych kształtów, zaglądałem do zakrystii, penetrowałem kruchty, forsowałem kraty kaplic, bliski byłem poszukiwania wejść do krypt, a nawet rozglądania się po przyziemiach wież. I nic, w tym nienarzekającym na brak zabytkowych świątyń mieście nie znalazłem już ani jednego kamiennego ciała. Przypadek puścił w ruch machinę, kazał natknąć się na nie, kiedy zobojętniałem na wszystko, a potem – mnożąc okazje do takich spotkań – zostawił w obliczu dziwnej pustki. W ciągu wielu lat niejednokrotnie zderzałem się z tą bolesną niemożnością wynikającą ze specyficznego łakomstwa: chciałem mnożyć je i ich nad miarę, a dano mi zobaczyć tyle tych ciał, ile dokładnie było mi potrzebne. Skąd wiem? Nie wiem, ale jestem przekonany, że tak właśnie było.
Toteż wszelkie rozważania poświęcone i temu epizodowi podróżnemu, i wielu innym, istotne są o tyle, o ile pozwalają krążyć wokół źródeł tego, co zostało dane. Byłem czegoś niemal pewny, a teraz nie jestem pewien już niczego. Nie potrafię odtworzyć z pamięci dat i próbuję w obliczu tej niemożności przyjąć jakąś hierarchię. Ale i ona zawodzi. Kolejność jest wszak przypadkowa; nakłada się to na siebie jak poszczególne epizody życia, powracające zawsze nie wtedy, gdy trzeba. Kobylniki, Modlna, Drzewica, a może w odwrotnej kolejności, a może w jakimś odwrotnym czasie. Było i nie ma. Wsiadłem do samochodu, pociągu, autobusu i opuściłem strefy cichej radości, determinacji i obojętności. A wszystkie były naznaczone nagrobnym retuszem i chciałem wiedzieć, co to znaczy i czy w ogóle znaczy. Wydawało mi się kiedyś, że wystarczy sama podróż i właściwie bliski byłem tej nieokreślonej satysfakcji, jaką ona daje. Coś jednak z niej wyrastało, coś ją ograniczało i ukierunkowywało, coś nadarzało się mi nieustannie i seryjnie. Jakkolwiek te kamienne ciała zjawiały się w moim polu widzenia, zawsze zaczynały odgrywać istotną rolę, ale przecież nie chciałem napisać, że „dopiero znacznie później dowiedziałem się, dlaczego czyniły mnie tak szczęśliwym”. Ze szczęściem nie miało to wiele wspólnego. Ale – znów – kto wie? Śmierć wydaje się nam tajemnicza i groźna, podczas gdy szykujemy fanfary na powitanie tylu głupich w gruncie rzeczy zdarzeń i bezrozumnych świąt. Przecież wiemy nie od dziś, że – przychodząc przypadkiem – nie jest czymś innym niż to, co szykujemy sobie, wymuszając scenariusze i chełpiąc się, że to my decydujemy, ba, nie jest wtedy czymś innym niż dnie, w których oczy zamyka nam niby naturalne zwieńczenie naszych starań, drobnych tryumfów i uznania. Jakże to? W podróży rozeznać się nie możemy, a chcemy jakoś podróż pointować i podsumowywać? Może więc nie tak; może pozostać przy kształtach, konturach i westchnieniach nieporuszonego, jakkolwiek objawionych, wynalezionych, awanturniczo i skandalicznie wdzierających się w najbardziej nawet obojętne i neutralne rewiry. Pozostać przy kształtach, jakie wyłaniają się z ziemi tak pospolitej, że dopóki nie zobaczymy łacińskiej nazwy i przeglądającej się w jej egzotyce Mołdawii lub Liwonii, nie chcemy uwierzyć, by stać ją było na nie, by stać ją było w tej pustce dookolnej na jakiekolwiek wyzwanie, także wyzwanie śmierci.
dr. hab. Andrzej Niewiadomski
Andrzej Niewiadomski – ur. 1965 w Lidzbarku Warmińskim, poeta, eseista, krytyk, badacz literatury, redaktor. Pracownik naukowy UMCS w Lublinie. Autor dziewięciu tomów poezji, książek literaturoznawczych, eseju Mapa. Prolegomena (Lublin, 2012), licznych artykułów i szkiców. Współzałożyciel i redaktor Kwartalnika Literackiego „Kresy” w latach 1989–2010.
Kultura Enter
2020/02 nr 93–94