NOWOŚCI WYDAWNICZE. Twoje spojrzenie, Cio-Cio-San
Andrij Lubka
Z języka ukraińskiego przełożył Bohdan Zadura
Fragment powieści Twoje spojrzenie, Cio-Cio-San, wyd. Warsztaty Kultury w Lublinie, Lublin 2020.
Tego grudniowego wieczora musiała na Użhorod opaść mgła i pijany sędzia za kierownicą BMW x5 musiał pędzić śliską jezdnią ulicy Hruszewskiego, wpatrując się w ekran swego telefonu, i nie zauważyć, nie zareagować, nie zahamować, a dwiema tonami czarnego metalu uderzyć w 52 kruche kilogramy mojej żony, i ona musiała wzbić się w powietrze, padając na asfalt już martwa, i musiała zadziałać przeklęta niemiecka poduszka powietrzna, ratując kierowcę, żeby w moim życiu, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, pojawił się wreszcie prawdziwy cel.
Zabić – to nie jest zupełnie oczywista misja dla człowieka, który ma wszystkie klepki w głowie. Należałoby zwyciężyć mądrością, argumentami, dowieść w sądzie swojej racji, tym samym zmuszając leniwą sprawiedliwość, by zdjęła opaskę z oczu i ścięła winnego mieczem. Ale przyszło mi się urodzić i żyć w kraju, gdzie Temida przywykła posługiwać się wagą do kosztowności, a nie mieczem. Czyż więc możliwe jest, wybaczcie tę oksymoroniczną tautologię, dowieść w sądzie winy sędziego? Dlatego, chociaż miałem całkiem inne plany na resztę mojego życia, przyszło mi poświęcić się ważniejszej sprawie. Zemście. (…)
Postanowiliśmy z Raluką robić tylko jedno zdjęcie z każdego naszego postoju, żeby w ten sposób wybrać naprawdę najpiękniejszy kadr, który chcemy z sobą zabrać. Ponieważ pierwszym krajem w naszej podróży była Rumunia, to i pierwsza fotografia była stamtąd – z Wesołego Cmentarza w położonej ledwie pięć kilometrów od ukraińskiej granicy wsi Sapanta. Miejscowy grabarz kilkadziesiąt lat temu zaczął tam przygotowywać kolorowe nagrobki, na których malował główne negatywne cechy nieboszczyka: pijak był z flaszką, skorumpowany urzędnik z pieniędzmi w ręce, wszystkowiedząca baba-plotkara z rozpalonym językiem. Sfotografowaliśmy się na tle nagrobka ze sprzedawcą w kramie, za plecami którego ziały puste półki. To był czarny humor o głodnych latach osiemdziesiątych w Rumunii, kiedy dostać coś można było tylko spod lady. Doceniliśmy to i cyknęliśmy sobie zdjęcie z tym nagrobkiem. Teraz wkrada się we mnie zabobonny domysł: może nieprzypadkowo nasze pierwsze zdjęcie z miodowego miesiąca zrobione jest właśnie na cmentarzu, choćby nawet „wesołym”?
Dalej na naszym szlaku była Transylwania, dawny Siedmiogród, zasiedlony przez Niemców wiele wieków temu. Przez nich też zabudowany, dlatego to jest może najpiękniejsza część Rumunii – czy miasta, czy klasztory, czy nawet wioski tutaj przypominają kamienną średniowieczną Europę. Gdyby nie Transylwania, Rumunii nigdy nie można by zaliczyć do grona państw środkowoeuropejskich, ten region ciągnie cały kraj na Zachód. Jednak nas interesowały nie miasta i zamki, tylko kilka wiejskich ufortyfikowanych monastyrów. Budowały je wiejskie społeczności, żeby chować się w nich podczas tureckich napadów. W jednym z takich klasztorów przenocowaliśmy, zapłaciwszy za taki luksus raptem trzy dolary. Tuż obok był znany zamek Drakuli, a dookoła niego porozrzucane drogie hotele, tysiące ludzi pchało się tam, mieszkali w sterylnych warunkach i spali na łóżkach z Ikei, zupełnie nie czując smaku, zapachu i skrzypienia Transylwanii. A przecież nas szczęście spania w celi, jedzenia klasztornego chleba i mycia się wodą z pompy, wkopanej tu dwieście lat temu, kosztowało grosze. Z luksusowych hoteli turyści powieźli fotografie i magnesy na lodówkę, my z Raluką zabraliśmy ze sobą wspomnienia: ciszy, jakbyśmy byli nie w celi, tylko w grobowcu: wąskiego światła, które pełzło po sklepieniu sufitu, kiedy obok przejeżdżał samochód, długiej rozmowy, bo w klasztorze na szczęście nie było internetu, więc mieliśmy możliwość rozmawiania, myślenia, słuchania swoich oddechów, udając, że śpimy Jeszcze dzień i już jesteśmy w Bukareszcie, mieście Raluce dobrze znanym, bo przeżyła tam dwa magisterskie lata. U jej dawnych przyjaciół tam się też zatrzymaliśmy. Po europejskiej Transylwanii Bukareszt wydawał się Bizancjum: było tu głośno, brudno, chaotycznie, ale i sympatycznie. Jakby jakiś inny, całkiem inny kraj. Wieczorem z przyjaciółmi poszliśmy do najbardziej ulubionego miejsca Raluki w Bukareszcie – do opery: dawano Napój miłosny Donizettiego. W antrakcie wychyliliśmy kilka kieliszków szampana, byłem zmęczony i szczęśliwy.
Już rano znowu ścieliła się przed nami droga. Jechaliśmy do morza, w rodzinne strony Raluki. Ku wielkiemu zdziwieniu, ale jak mi się wydawało i wielkiej radości Ilinki, mamy Raluki, postanowiliśmy nie zatrzymywać się na nocleg w Konstancy. Przez pół dnia załatwiwszy wszystkie sprawy, wyruszyliśmy niby to do Bułgarii, a naprawdę przejechaliśmy dziesięć kilometrów w przeciwnym kierunku – do miasteczka Ovidiu. Ponieważ w poprzednim roku szkoda nam było pieniędzy na zwiedzanie wyspy, na której prawdopodobnie pochowano Owidiusza, postanowiliśmy przynajmniej tym razem nie skąpić. Mówić o tym rodzinie Raluki nie chcieliśmy: niech myślą, że jesteśmy daleko, baba z wozu, jak to mówią.
Wyłożywszy czterdzieści pięć lei tylko za prom, po półgodzinnej podróży jeziorną taflą w końcu znaleźliśmy się na wysepce. Oprócz nas było jeszcze dwudziestu wycieczkowiczów, ale większość z nich planowała zjeść kolację w restauracji i wrócić na ląd. Pokoje hotelowe na Ovidiu były dość drogie, a i nie każdy zechce nocować w takim odciętym od wszelkiej komunikacji miejscu. Ale dla nas to była sama romantyka. Smacznie zjadłszy, poszliśmy na spacer po wyspie. W jej centrum stała niewielka budowla ze szkła i drewna, w której mieściła się kuchnia i główna sala restauracji. Dookoła w półksiężycu powyrastały drewniane altanki i właśnie w jednej z nich, na świeżym powietrzu, ucztowaliśmy. Przestrzeń między restauracją a altankami przypominała bogaty ogród: jaskrawymi barwami płonęły kwiaty, ciurkała woda, przelewając się strumyczkami między dekoracyjnymi jeziorkami i fontannami, po ścianach wił się zielony grubolistny bluszcz. A wokół tego usiane drobnymi kamykami ścieżki prowadzące promieniście do maleńkich domków, które służyły jako hotelowe pokoje. Wyspa tak gęsto porosła drzewami i zielenią, że z tych domków prawie nie było widać restauracji, choć dzieliło je od niej ledwie siedemdziesiąt kroków. Przystań dla promu i jachtów była tutaj, pod bokiem. Za restauracją znajdował się plac dla dzieci i niewielka gospodarcza przybudówka, gdzie były różne narzędzia i wydzielone pomieszczenie na magazyn. Za nimi już zaczynał się muł i sitowie. Cała wyspa była na tyle miniaturowa, że przypominała przeniesione skądś obejście. Obeszliśmy ją raptem w ciągu dziesięciu minut, a i to niespiesznym krokiem.
Na noc na wyspie zostało czworo mieszkańców, my i jeszcze jedna para, a także stróż. Trochę z nim porozmawiawszy, dowiedzieliśmy się, że Tyberiusz – tak się nazywał – mieszka na Ovidiu przez cały sezon, od maja do października. Pozostałą część roku spędza w domu w Babadag, gdzie o pracę jest ciężko. Stróżowanie mu się podobało: miał na wyspie pełne utrzymanie i całkowity spokój, bo nocować zostawało niewielu gości i cały czas można było spędzać na wędkowaniu. Złapane ryby sprzedawał tutaj, w wyspiarskiej restauracji, chociaż za połowę rynkowej ceny. Mężczyzna wydawał się zadowolony z życia. Trochę pogadawszy z nami, podreptał do swego domku oglądać wieczorne wiadomości. Inna para – starzy turyści z Niemiec – jeszcze wcześniej poszła spać.
Zostaliśmy sami i nie mając co robić, zrobiliśmy jeszcze jedno kółko po wyspie. Panowała dźwięczna cisza, nawet ptaki jakby ponabierały z dookolnego jeziora wody w dzioby. Mieliśmy ze sobą butelkę białego wina, którą wzięliśmy, żeby nie przepłacać niepotrzebnie w restauracji. Odkorkowaliśmy ją i umościwszy się na molo, zamoczyliśmy nogi w wodzie, popijaliśmy wino i patrzyliśmy na światła kurortu Mamaja, który świecił się na innym dalekim końcu jeziora Siutghiol. Długo jednak się nie nasiedzieliśmy, bo wkrótce zaczęły dokuczać komary. Wróciliśmy do domku i dopijając wino, rozmawialiśmy, powoli szykując się do snu.
– Wiele wskazuje, że na tej wyspie mógł być naprawdę ostatni grób Owidiusza – zastanawiała się na głos Raluca, której temat wygnanego z Rzymu poety wciąż nie dawał spokoju. – Popatrz, z Konstancy jest tu całkiem blisko, dziesięć kilometrów, i jakby iść na przełaj, a nie drogami, to nawet sześć by się nie uzbierało. Tak więc mieszkańcy miasta Tomis naprawdę mogli postanowić pochować takiego szanowanego człowieka w miejscu zarazem szczególnym i leżącym bardzo blisko bram miasta. Jeśli naprawdę był taki samotny pośród tych barbarzyńców Wschodu, jak opisywał w swoich elegiach, to wyspa pośród wielkiego jeziora – to ładna metafora dla jego ostatnich lat. Tu jest bezpiecznie, wpław na wyspę nikt nie wyruszy, a łodzie mają tylko miejscowi.
– A jeśli jego kości są dokładnie pod naszym budynkiem? – spróbowałem czarnego humoru.
– Kości prawdopodobnie już w ogóle nie ma. W zimie z 2017 na 2018 minęły dwa tysiące lat od śmierci Owidiusza, ziemia tutaj jest mokra, mulista, w takich warunkach wszystkie szczątki dawno już zgniły.
– Zatem wszystko się zgadza, bo najbardziej znanym utworem Owidiusza są Metamorfozy, gdzie on ogłasza główną swą ideę: wszystko się zmienia, przechodzi z jednej formy w inną. On też więc stał się prochem, pożywką dla ziemi i roślin, część poety poszła w dół, przemieszawszy się z ziemią i zmieszawszy z wodą jeziora, część wyrosła pędami w górę, w procesie fotosyntezy stała się powietrzem, rozpłynęła dookoła. Jest tutaj, a jakby i nie tutaj, a wszędzie, myślę, że Owidiuszowi spodobałby się taki obrót rzeczy.
Andrij Lubka
2021/01 nr 99