re:TRADYCJA. Obrzędy Polesia
re:TRADYCJA. Ginący świat tradycji, zwyczajów i obrzędów Polesia
W ramach patronatu medialnego EtnoPol(e)skiej kawalkady zachęcamy do tekstu etnografa i historyka dr. Marka Bema.
Gdzie się podział ten nasz nadbużański, poleski diabeł Kusy, Pusty, Juda, Rokicki, czy jak go tam zwał? Był to czort mały i trochę inny od współbraci piekielnych, bo ogon nie chwostem miał zakończony, lecz jak u ryby pokryty był łuską. Jakoś tak cicho zrobiło się na Polesiu, nikt nie gra na skrzypkach i cudnego śpiewu tęskniącej za lubym, Bug już nie roznosi. Gdzieś przepadł ten nadbużański psotnik, który mieszkał w łozach, trzcinach, rokicinach, co to rosną w wodzie, a z nim w zapomnienie poszły poleskie melodie. Te niedostępne nadbużańskie chaszcze ukrywały go tak długo przed okiem ludzkim i pozwalały robić Nadbużanom różne psikusy. Gdzie się podział? Dlaczego poszedł sobie, nie wiadomo gdzie? Ludzie znad Bugu o swoim czarcie mówili, że jest on patronem wszystkich muzykantów, co po wsiach na zabawach grają. Szczególnie umiłował sobie skrzypków i od najdawniejszych czasów im służył. Grajkowi, którego sobie upatrzył wchodził „za ucho” i podpowiadał jak ma grać. Taki muzykant mający „diabła za uchem” tak ochoczo i rytmicznie potrafił grać, że dziewuchom same nogi skakały i rwały się do tańca. Po takim tańcowaniu, każda dziewczyna była tak rozpalona, że kiedy wyszła na zewnątrz ze swoim tancerzem, to wiadomo było, że „ślub w lesie, wesele diabli wzięli”. Grajek, który chciał posiąść tak biegłą sztukę w muzykowaniu na skrzypcach, musiał pójść nocą nad Bug, najlepiej o północy, stanąć w miejscu gdzie najwięcej łozia i trzcin, i krzyknąć: „Bądź łaskawy Judo, naucz grać biednego. Będę ci naganiał dusze do dnia ostatniego!”. Wtedy Juda przydzielał grajkowi jednego ze swoich pomocników, który wchodząc „za ucho” grajkowi na zabawie, weselu czy innym jakimś graniu, melodie do tańca mu podpowiadał. Nic więc dziwnego, że przy takich grajkach, co im diabeł melodie podsuwał, dziewczęta w tańcu tak się zapominały i rozochocały, że o Bożym świecie zapominały.
Kultura ludowa Polesia, naszych ojców i dziadków, odeszła bezpowrotnie w przeszłość. Kiedy o niej opowiadamy koncentrujemy się na historycznej rekonstrukcji, a nie na opisywaniu otaczającej nas rzeczywistości. Trudno jest przyjąć ten fakt do wiadomości, ale niestety tak jest. Wyraźne objawy tego zjawiska dało się zauważyć zaraz po II wojnie światowej. Modernizacja, kolektywizacja wsi, zwalczanie i zawstydzanie tradycyjnych wartości przez socjalistyczny porządek, wyraźnie naruszyły wielowiekowe podwaliny tradycji, zwyczajów i obrzędów Polesia. Jeszcze tylko przez krótki czas poleska wieś tradycyjna i nowa wieś socjalistyczna egzystowały razem. Ta pierwsza już tylko fasadowo, ta druga realnie. Zniknęły naturalne warunki, w jakich przez stulecia powstawała, egzystowała i odtwarzała się kultura ludowa. Ziemia przestała być obiektem adoracji i stała się przedmiotem kupna i sprzedaży, a nawet powodem kłopotów. Tradycje przekazywane przez rodziców i dziadków nowemu socjalistycznemu pokoleniu poleskich chłopów przestały być punktem odniesienia i wartością. Świat ich ojców odszedł w zapomnienie. Jego refleksy dosłyszeć można jeszcze w pieśniach i opowieściach. W dużym stopniu działo się tak dzięki mecenatowi państwa, który roztoczył nad kulturą chłopską ochronny parasol. Niestety wspomagano jej żywot tylko „na pokaz”. Faktycznie, przez jakiś czas, istniała dzięki miastu, które przeżywało okresowe fascynacje tym, co ludowe. Zbyt często, niestety, przykładało do niej własne kryteria estetyczne i sięgało tylko do tego, na co akurat miało ochotę. Inteligencja traktowała ją z lekceważeniem, a ci, którzy ze wsi wyszli stanowczo odcinali się od wstydliwych, w ich mniemaniu, korzeni.
Ludowe jest to, co lud obchodzi. Zanikają obrzędy chodzenia po kolędzie, święto Jordanu, chodzenie z turoniem, zapusty, palenie Judasza, maik, sobótka. Zupełnie inaczej niż dawniej wyglądają swaty, wesela, chrzciny i pogrzeby. Na święta Bożego Narodzenia, pojawia się w naszych domach najczęściej plastikowa choinka i chyba nikt już nie wie, co to było i jak wyglądały poleskie diduchy. Pisanki kupujemy na bazarze, a w śmigus-dyngus pokrapiamy się perfumami. Nie ma już tradycji prawdziwych odpustów czy dożynek. Zupełnie inaczej wygląda codzienna krzątanina: pranie, obrządki, karmienie, dojenie krów, wyrób masła i sera, ubój gospodarski, kłusownictwo, wyrób wędlin, połów, suszenie i wędzenie ryb, młocka, wianie ziarna, wyrób mąki, kaszy i śruty, międlenie i trzepanie lnu, strzyżenie owiec, gręplowanie wełny, przędzenie i tkanie, świąteczne wypieki, pieczenie chleba i darcie pierza. Nie wiemy już, co to są uroki, więc nawet nie próbujemy się przed nimi uchronić, nie znamy duchów, świątków i diabłów.
Ogromną przestrzeń po obu brzegach Prypeci, po ujście Dniepru i jeszcze dalej, wynoszącą ok. 80 tys. km2 określają geografowie nazwą Polesia. Dzisiaj to ziemie leżące głównie na terytorium obecnej Białorusi i Ukrainy oraz częściowo Polski i Rosji. To kraj lasów, bagien, mokradeł, który rozciąga się od północy między Litwą i Wyżyną Białoruską, od południa graniczy z Płytą Podolską i Wyżyną Wołyńską. Na wschodzie dociera do Dniepru, od Mohylewa aż po Kijów. Od zachodu jego granica opiera się o rzekę Bug ogarniając jej środkowe, lewe dorzecze. Polesie tak dalece identyfikuje się z Prypecią, że aż dziwić się należy, że przybrało swą nazwę odbiegającą od tej właściwej istoty rzeczy, zamiast związać ją z rzeką, która zarówno bezpośrednio jak i pośrednio narzuciła wyjątkowe cechy tak martwej, jak i żywej przyrodzie. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi skąd wzięła się nazwa „Polesie”. Oznacza może, po prostu, obszar porośnięty lasami, a może wprost przeciwnie – teren wytrzebionej przez słowiańskie plemiona puszczy, na którym postanowili się osiedlić, czyli „na polesiu”. A może bardziej zasadne jest nawiązanie do bałtyjskich słów palá, pálios, pelese oznaczających bagno. Podróżujący przez Kresy w pierwszej połowie XIX wieku Józef Ignacy Kraszewski tak opisywał poleskiego chłopa, zamieszkującego mokradła w okolicach Pińska: Chłopi tutejsi, szczerze mówiąc, nie mają wysokiej reputacji rozumu, oni swój Pińsk, jak Chińczycy Pekin, za środek świata przywykli uważać, przez pół roku utrudnione mając zalewem związki z resztą świata, w pół dziko żyją. Sławna jest anegdota:
– A s kul czełowik?
– Ja ne czełowik, ja Pynczuk.
I stąd zwykle zwą ich nie ludźmi, tylko Pińczukami.
I z Konopielki Edwarda Redlińskiego następujący dialog:
– A wy kto? Nie Polak?
– Nie.
– To kto? Niemiec?
– Nie.
– To może Francuz?
– Nie Francuz.
– To kto wy?
– Ja tutejszy.
– Jaki tutejszy?
– A tutejszy. Z bagna.
– A bagno gdzie? Nie w Polsce?
– Bagno tutaj i my tutejsze.
Wieki trwająca izolacja wśród trudno dostępnych bagien musiała spowodować to, że lud tam mieszkający, po prostu, „spoleszczuł się”. Różnie ten teren nazywali ludoznawcy. Kazimierz Wójcicki w opisie ludu obwodu bialskiego, radzyńskiego i włodawskiego używa nazwy Ruś Podlaska. Oskar Kolberg pisze także Ruś Podlaska, dopiero później zmienił nazwę tą na Chełmskie. Ten historyczny skrawek Polesia przyjmował w literaturze etnograficznej nazwę Podlasia. Nazwa Polesie przyjęła się w nazewnictwie geograficznym.
Polaków zamieszkujących okolice Włodawy zaliczano do dwu grup etnicznych: Małopolan i Mazurów. Pas graniczny pomiędzy tymi grupami przebiega ze wschodu na zachód w okolicach Chełma. Małopolanie zamieszkujący te tereny określani są jako Lubliniacy. Mazurzy zamieszkali północną część tego terenu nazywani są w literaturze etnograficznej Podlasiakami lub Podlaszanami. Długotrwałe przebywanie na tym terytorium wielu grup etnicznych doprowadziło do wzajemnych zapożyczeń kulturowych. Jedną z głównych różnic pomiędzy Polakami a Rusinami było na tym terenie wyznanie religijne. Oskar Kolberg zapisał, że: „każdego katolika łacińskiego obrządku lud dawniej nazywał Mazurem: dziś za wpływem (być może dworu i urzędu) mianować go poczyna Polakiem”. Ludność wyznania grekokatolickiego (później prawosławnego) nazywano Rusinami. Dopiero w końcu XIX i na początku XX w., głównie w publikacjach ukraińskich, ludność tu zamieszkałą określano Ukraińcami. Ludność prawosławną często określa się nazwą Ruski, Ruska.
Według Stanisława Bystronia, Rusinów nazywano Chachołami – od równo ściętych włosów kak chochoł. Używano też nazwy chachły i od tego pochodzi nazwa gwary kresowej tzw. chachłackiej, charakterystycznej m.in. dla włodawskiego pobuża. Terminem chachł określano biedotę wiejską, która posługiwała się „prostą” mową i zamieszkiwała tereny pogranicza wschodniego. Dziś terminem języka chachłackiego określa się potocznie gwary wschodniosłowiańskie, oparte na gramatyce języka ukraińskiego, którymi posługują się mieszkańcy wschodniej Białostocczyzny i wiosek wokół Włodawy. Język ten różni się pod wieloma cechami fonetycznymi i morfologicznymi od języka ukraińskiego, ma też liczne wpływy z języka polskiego, starobiałoruskiego i rosyjskiego. Za gwarę chachłacką oficjalnie uznaje się gwarę północnoukraińską, powszechną kiedyś na terytorium pogranicza polsko-ukraińskiego od rzeki Narew na północy aż do linii Włodawa – Parczew na południu, gdzie gwara chachłacka przechodziła w gwary chełmskie i wołyńskie. Większość posługujących się tą gwarą mieszka obecnie w okolicach Włodawy i na północ od Bugu, i nie identyfikują się etnicznie z narodowością ukraińską.
Rusinów z okolic Włodawy nazywano w II poł. XIX w. postolnikami, ponieważ chodzili w butach plecionych z kory lipowej, tzw. postołach. Natomiast Rosjan nazywano kacapami od brody kak cap. Ludność polską przesiedloną na teren włodawski zza Buga po 1945 r. nazywano niekiedy zabłyźniakami.
Mazurzy i Rusini wyśmiewali się wzajemnie z siebie. Przypisywali sobie czarne podniebienia. O Mazurach powiadano także, że są ślepi po urodzeniu.
Polacy i Rusini na włodawskim „pobużu” różnili się strojami. Według Oskara Kolberga Mazurki nosiły rańtuchy na ramionach, a Rusinki wiązały je na głowach, podobnie było z chustami. Różniły się także uczesaniem włosów. Mazurki nosiły sukmany szafirowe lub siwe, Rusinki brunatne i białe. Rusinki nie nosiły gorsetów. Mazurzy nosili sukmany dłuższe niż Rusini – siwe lub czarno – brunatne, obficie wyszywane oraz czapki rogatywki lub słomiane kapelusze z szerokimi skrzydłami.
Ponieważ sukmany w potocznej mowie nazywano łatka, dlatego na Mazurów Rusini mówili: synii łatky. A w okolicach Sawina i Włodawy mówiono: szo synia łatka, to Lach. Rusini w okolicach Włodawy wyróżniali się m.in. tym, że na ubiorach i ręcznikach mieli ornament tkacki tzw. perebory.
Okolice Włodawy uważano w literaturze etnograficznej za pas pogranicza w rozmieszczeniu pewnej części wytworów kultury ludowej na terenie Polski, które rozpadają się na dwa obszary: mniejszy północno-wschodni i większy obejmujący zachód i południe. Wynika to głównie z warunków geograficznych. Zalesione, bagniste tereny Polesia były rzadziej zaludnione, omijane przez ważne szlaki handlowe, dlatego pozostało tam wiele tradycyjnych form, które zostały zatracone na innych terenach. Zasięgi niektórych wytworów przecinają te tereny. Północna część odróżnia się wyraźnie od środkowej i południowej i ma cechy wspólne dla Polesia. W okolicach Włodawy przebiegają m.in. pasy zasięgów radła rylcowego i ramowego, cepów kapicowych i gązewkowych, kijanek ciężkich i lekkich, jarzem podgarlicowych i kulowych, duhy i chomąta. Tu przebiega zasięg m.in. używania w przeddzień św. Jana łopianu zatykanego w strzechy chałup i wierzeń w demony kobiece – boginki. Północne tereny Chełmszczyzny były najdalej wysuniętym obszarem na północ i zachód, gdzie sięgały perebory.
Zróżnicowanie kultury ludowej charakterystyczne dla ziemi włodawskiej coraz bardziej maleje, głównie pod wpływem rozwoju cywilizacji kultury masowej. Pomimo to obszar włodawski w porównaniu z innymi terenami Polski zachował wiele elementów tradycyjnej kultury ludowej. Jedno z zadań pogranicza polega na tym, aby region ten obronić jako pogranicze właśnie, w którym nie ma takiej dzielącej, izolującej granicy. Musimy się starać, aby taki mur nie zaistniał. Byłoby to wbrew temu, czego oczekujemy. Europę ogarnia znoszenie granic. Pogranicze może odegrać w tym procesie bardzo ważną rolę. Może być istotnym regulatorem tych zmian. Bo jeśli ludzie są na to nieprzygotowani, znoszenie granic czy ich zacieranie może przynieść więcej szkody niż pożytku, może prowadzić do czegoś wręcz przeciwnego, niż oczekiwaliśmy; może rodzić poczucie zagrożenia. Pogranicze stwarza jednak pewną mentalność kulturową, która pozwala ludziom w takim właśnie świecie spokojnie żyć. Wyobrażam sobie, że to nasze pogranicze może być jednym z istotnych wkładów w dziele budowania wspólnej Europy. Wartość pogranicza okaże się jedną z najcenniejszych rzeczy, spowoduje bowiem, że dane miejsce stanie się dla nas ważne, że będziemy mogli w nim zakotwiczyć.
Z wielu wspomnień, które zachowały się w pamięci obecnych mieszkańców Włodawy wyłania się historyczny obraz względnego ładu i swoistej równowagi, z rzadka tylko przerywanej bulwersującymi ówczesną społeczność wydarzeniami, opisywanymi dzisiaj w wielu opowieściach wierzeniowych, podaniach, przysłowiach, anegdotach i legendach. Ci, którzy przetrwali, stworzyli nową społeczność, zetknęli się z rzeczywistością, która postawiła na głowie to, do czego przywykli, co rozumieli. Świat miniony jest przedstawiony jako świat szczęśliwy, chociaż ubogi w dobra materialne, świat uporządkowany, logiczny, przez co bliski. Niezależnie od dzielących społeczność kwestii, podkreśla się wspólny los. Ten charakteryzuje bieda, która nie znała pojęcia narodowości. W biedzie żyli zarówno Żydzi, jak i Ukraińcy czy Polacy. I ten fakt jest stale podkreślany przez pamiętające owe czasy pokolenie mieszkańców regionu. Nie przeszkadza to oczywiście w dokonywaniu gradacji stanu majątkowego poszczególnych nacji. Dopiero w takim kontekście zrozumiałe są wypowiedzi o bogactwie zajmujących się handlem, lichwą i drobną produkcją Żydów i ubóstwie „zapożyczonych” u nich Polaków i Ukraińców. Z tej perspektywy dość zabawnie brzmią znane i do chwili obecnej przechowywane w pamięci, chociaż zupełnie innej proweniencji i w innym celu głoszone jakoby przez Żydów zwroty: „Wasze legiony, nasze miliony”, „Wasze ulice – nasze kamienice” itp. Swojsko natomiast, bo mieszcząc się w znamiennych dla opisu „obcych” obraźliwych kategoriach, brzmią sformułowania: „Przed wojną mówiło się, że koza to żydowska krowa, stąd nazwa ulicy Koziej” czy „Żyd nie zjadł śniadania, jak goja nie oszukał”. Pojęcia bogactwa i biedy są więc kategoriami umownymi. Naczelną wartością dla okolicznych chłopów odwiedzających Włodawę była ziemia i praca na niej, a nie kram i handel.
Okres II wojny światowej zniweczył istniejący dotychczas porządek i społeczny ład. Opisywany jest w licznych relacjach jako świat chaotyczny i niezorganizowany, gdzie przewartościowaniu uległy funkcjonujące dotąd normy. Masowa eksterminacja Żydów, zbrodnie o skali dotąd nieznanej, konflikty narodowościowe – to obraz małej apokalipsy. Z chaosu winien powstać nowy porządek. Ten ukształtowały lata powojenne. Zmieniła się nie tylko władza, ale przede wszystkim struktura narodowościowa i społeczna Włodawy oraz okolicznych wsi. Z pejzażu zniknęli nie tylko Żydzi, ale większość wysiedlonych Ukraińców. Część z opustoszałych wsi zaludnili przesiedleńcy ze Wschodu, inne, zazwyczaj spalone, porosły lasem. Dawne układy przestały być aktualne. Przemiany polityczne lat dziewięćdziesiątych znowu postawiły na głowie to, do czego zdążono się przystosować. Znaczną część mieszkańców miasta i jego okolic ogarnął stan swoistej apatii, braku umiejętności przystosowania się do nowych warunków, podejrzliwość i niewiara w trwałość zachodzących zmian. Sytuacja ta, obserwowana w ciągu ostatnich kilku lat, powoli zaczyna ulegać zmianie. Większość mieszkańców Włodawy opowiada się dzisiaj po stronie przemian, zwłaszcza gospodarczych, identyfikując je z rozwojem, a nie jak jeszcze kilka lat temu, z upadkiem miasta i regionu.
XX wiek rozdzielił polskie, białoruskie i ukraińskie tradycje szczelną granicą i ograbił kulturę Polesia z tradycji. Świadectwo wielkiej różnorodności obyczajów i obrzędów tego terenu przechowało się jedynie na pożółkłych fotografiach, a unikalność gwar i dialektów poleskich znana jest już tylko wąskiej grupie naukowców. Nie spotkamy z uczuciem odnawianych chat krytych słomą, dumy z podwórkowego żurawia, czy z drewnianej skrzyni. Spotkamy bezrobotnych, sfrustrowanych chłoporobotników, sztuczne kwiaty, meblościanki i znicze na święto zmarłych, przypominające postać Matki Boskiej. Nie ma już świata „Konopielki”. Tradycyjna kultura chłopska Polesia utraciła naturalny grunt, na którym mogła kwitnąć. Nie dało się tego wszystkiego zatrzymać. Na powrót nowych fascynacji kulturą chłopską też bym nie liczył. Być może polityka kulturalna lokalnych samorządów z czasem zaowocuje powrotem do korzeni. Powstają różnorakie stowarzyszenia, zespoły folklorystyczne, koła gospodyń wiejskich itp., które gotowe są nawiązać do tradycyjnej chłopskiej kultury. Brakuje tylko kompleksowego i przemyślanego programu oraz rzetelnej kampanii reklamowej. Elementy kultury ludowej powinny być chronione i przekazywane następnym pokoleniom. Proces sięgania „do korzeni” do małych ojczyzn powinien przybierać na sile dla ochrony własnej indywidualności i tożsamości:
Mało się o nim dzisiaj mówi, ale na Wigilię gotuje bez przerwy…
Kisiel z kaszy gryczanej według receptury Pani Elżbiety Jarmoszuk. Tradycyjna potrawa wigilijna przygotowywana na Polesiu.
Kaszę gryczaną należy zalać ciepłą wodą, dodać do tego kawałek suchego razowego chleba lub gotowego zakwasu chlebowego i pozostawić w ciepłym miejscu, na co najmniej 12 godzin. Drugiego dnia przecedzamy wszystko przez sitko i pozostałą, napęczniałą kaszę przekręcamy, to znaczy mielimy, w maszynce do mięsa. Otrzymaną masę przecedzamy przez sito, przelewając ją przegotowaną, letnią wodą. Powstałe mleczko gryczane wlewamy do garnka, dodajemy łyżeczkę soli, stawiamy na ogniu i gotujemy przez około 10 minut, aż do momentu, kiedy bąbelki zaczną się pokazywać. Cały czas cierpliwie mieszamy, aby nie przywarło do dna i nie przypaliło się. Otrzymaną, zgęstniałą masę kiślu przelewamy do miseczek i czekamy aż ostygnie. Do każdej porcji dodajemy troszeczkę, w kostkę pokrojonej, cebulki, solimy i okraszamy domowej roboty olejem.
Rybacy z Hanny i Kuzawki do dzisiaj wykonują i zachwalają dłubanki twierdząc, że doskonale nadają się do przewożenia na dalsze odległości i nie ulegają tak szybkiemu zniszczeniu jak łodzie deskowe.
Z listu Czesława Wawdejuka (wieś Dołhobrody, powiat włodawski) do autora:
„Łodzie wykonywane z jednego pnia drewna zwane dłubankami lub czółnami robi się od niepamiętnych czasów w północnej części powiatu włodawskiego. Miejscowości, w których wykonuje się je po dzień dzisiejszy to: Kuzawka, Hanna, Dołhobrody i Pawluki. Służą one głównie do rybołówstwa lub jako środek transportu na okolicznych terenach zalewanych przez rzekę Bug. Powodem, dla którego wykonuje się je z jednego pnia jest szczelność oraz brak ostrych krawędzi, co umożliwia łatwe prowadzenie po bystrym nurcie i zawirowaniach rzeki Bug. Materiałem, z którego są tworzone czółna to grube pnie drzew takich jak: lipa, wierzba, topola, osika. Jednak ze względu na dostępność drewna, najpopularniejszym surowcem są wszelkie odmiany topoli. Do wykonania takiej dłubanki potrzebne jest zdrowe drewno, bez grzyba i dziupli o średnicy ok. 120-150 cm i długości 5 m. Drewno to powinno być ścięte w porze zimowej ze względu na zatrzymane procesy życiowe (brak soku). Czas wykonania czółna od momentu rozpoczęcia pracy wynosi ok. 30 dni. Narzędziami używanymi podczas pracy są: piła, siekiera, siekiera zwana cieślicą, dłuta półokrągłe, heble, strugi. Wykonuje się je najczęściej w porze zimowej.
Wykonanie: po okorowaniu drewna odrysowuje się od starej łodzi kształt nowej, następnie nacina się pień drewna i odłupuje się go siekierą. Po uzyskaniu zbliżonego kształtu hebluje się część zewnętrzną łodzi, następnie odrysowuje się ściany boczne i przegrody. Kolejno do dłubania używa się siekiery cieślicy i półokrągłych dłut, po czym hebluje się część wewnętrzną. Uzyskawszy odpowiedni kształt czółno parzy się wrzątkiem wody w celu uniemożliwienia pękania dłubanki (co nie zawsze się udaje). Następnie z przodu i z tyłu ściąga się je śrubami, po środku okuwa się paskiem blachy, co zapobiega rozsychaniu się czółna. Do dzioba mocuje się łańcuch, a z tyłu uchwyt przeznaczony do sprawniejszego przenoszenia, a oprócz tego umieszcza się i przytwierdza deskę, która ułatwia wypuszczanie i zbieranie sieci, a ponadto chroni kończyny dolne przed zamoczeniem wodą z sieci. Następnie konserwuje się je po wyschnięciu gotującym się pokostem. Po wciągnięciu pokostu przez drewno maluje się je farbą olejną. Tak wykonane czółno nadaje się do użytku (przewozu ryb lub ludzi). Ze względu na wywrotność takiej łodzi, co jest spowodowane półokrągłymi bokami mogą przepływać ją dwie dobrze zgrane osoby lub rybak i ok. 200 kg ryby. Podczas pływania dłubankami używa się długich, wąskich i jedno piórowych wioseł, najczęściej okutych metalową skuwką. Część dziobowa (przednia) dłubanki zwana „dziobakiem” podwinięta jest ku górze, zwykle bardziej niż rufa, czyli tzw. „tył”. Wnętrze czółna składa się z trzech części oddzielonych od siebie przegrodami pozostawionymi podczas drążenia. Tylnia część służy rybakowi do siedzenia na ławeczce z podwiniętymi nogami lub stania w czasie połowów. Przed rybakiem przymocowany jest „stoliczek” z dwóch desek przybitych do wyżłobionych występów na burcie oraz do przegrody. Po bokach stolika znajdują się wyżłobienia zwane „spływkami”, które pełnią funkcję rynienek odprowadzających ściekającą wodę z wyciągniętej sieci do środkowej części łodzi, tzw. „skrzynki”. W niej przechowuje się świeże ryby, które po śnięciu przerzuca się do części dziobowej. Sprzętem pomocniczym są również kaganki do połowów nocnych oraz szufle do wylewania wody z łodzi”.
Barbara Redde z Dubeczna piękne robi perebory
„Zawijki, koszule, zapaski lniane, spódnice lniane włodawskie, wełniane burki zdobiono haftem tkanym na warsztacie. Haft taki miał rozmaite nazwy: zabory, perebory, pribory lub wybierany. Haft ciągły, nie przerywany nazywano przetykanymi. Zaborami ozdabiano zawijki, rękawy u koszul kobiecych i przytamki, a także lniane zapaski. Lniane włodawskie spódnice i wełniane burki, a także pojasy ozdabiano przetykanymi. Zabory i przetykanki łączono razem. Haft nadbużański tkano w kolorach: czerwonym, wiśniowym, ciemno brązowym, granatowym z przewijającymi się dla kontrastu, pojedynczymi lub podwójnymi nitkami żółtymi i białymi. Haft tkany na warsztacie o dwu nicielnicach na splot płócienny wymagał wyboru miejsca w osnowie na motyw haftu. Tkaczka przebierała nici osnowy i stąd powstała nazwa tego haftu. Wybieranie miejsca w osnowie na motywy haftu powoduje to, że haft jest jednostronny, druga strona tkaniny wypełniona jest zwisającym wątkiem, nie splecionym z osnową. Na warsztacie z większą ilością nicielnic wzór haftu widoczny jest po jednej i po drugiej stronie tkaniny”. [Janusz Świeży, Strój Podlaski (nadbużański), Polskie Towarzystwo Ludoznawcze, Wrocław 1958, 34-35.].
Z rozmowy [lipiec 2013] autora z Panią Barbarą Redde:
„[…] od dziecka jeździłam z mamą, do Chełma, na wojewódzkie przeglądy zespołów śpiewaczych, na których ocierałam się o stroje ludowe, o perebory. Pamiętam pierwsze rozmowy o tkaniu ze śp. Marianną Segerową z Wyryk. Miałam wtedy, może dziesięć lat. Stroje ludowe zawsze przyciągały moją uwagę, bardzo mi się podobały. Interesowały mnie rzeczy nietypowe, które rzadko, ktoś robi. Później w Domu Kultury w Hańsku pani Basia Mazurkowa uczyła mnie robić makramy. Mam 34 lata. Tkać zaczęłam 10 lat temu. Kupiłam wtedy warsztat tkacki od pana Oleszczuka z Holeszewa Nowego. Jest to warsztat dębowy, ciężki. Został wykonany przez ojca pana Oleszczuka. Na jednym z boków jest wyryta data 1890. Zaczęłam próbować. Pierwszych lekcji tkania udzielała mi śp. pani Stanisława Baj z Dołhobród. Później wiele nauczyłam się od śp. Antoniny Waszczeniukowej z Dołhobród. Chciałam, żeby ktoś pokazał mi i wytłumaczył, jak robić perebory. Niestety pani Antonina rozchorowała się i nie mogła mnie uczyć. Wiedziałam, że bez pomocy osoby doświadczonej w tym fachu nie dam sobie rady. Miałam szczęście i udało mi się nawiązać kontakt z panią Stanisławą Kowalewską, której w tym roku przyznano Nagrodę im. Oskara Kolberga. Pani Stasia wytłumaczyła mi, na czym polega tkanie pereborów. Od tego czasu minęło już 6 lat. Nie traktuję tego, jako pracy zarobkowej, jest to moja pasja. Chciałam się tego nauczyć, robić coś, co mnie bardzo interesuje. Gdy siadam za warsztat, to widzę obraz tego, co chcę zrobić. Wiem, jak będzie wyglądać ten strój, czy koszula, zapaska lub spódnica. Często się zdarza pruć, kilka razy zaczynać od nowa, tkanie wymaga czasu, spokoju i bardzo dużej uwagi. Pierwsze rzeczy, które wytkałam, to były chodniki. Aby opanować sztukę tkania, należy uczyć się na czymś prostym. Nie zrobi się od razu pereborów, jeśli się nie wie, jak wziąć czółenko do ręki, jak trzyma się deski, czy przerzuca pedały i jednocześnie rzuca się cewką i przybija ladą. Pierwsze były chodniki, ale cały czas dążyłam do tego, aby nauczyć się pereborów. Widywałam je na strojach. Panią Stasię poznałam na Dniach Wiosny w Hannie, było tam również wielu innych twórców, wszyscy ubrani w tradycyjne stroje. Miałam z nimi kontakt, ponieważ moja mama była współzałożycielem Stowarzyszenia Twórców Ludowych we Włodawie. W 2005 r., do WDK we Włodawie przyjechali Holendrzy. Byli także u mnie, akurat na warsztacie miałam chodnik i jeden z nich podarowałam im na pamiątkę. Później jeździłam na kiermasze, jarmarki, zauważyłam, że nie ma tkaczy. Od wielu lat w Pawłowie organizowany jest duży festyn ludowy, od kiedy tam jeżdżę, zawsze byłam jedyną osobą z pereborami. Perebory tkają jeszcze pani Kowalewska z Nowego Holeszewa oraz pani Ela Zalewska ze Stawek. Moje pierwsze perebory wykonałam w 2007 r. Nie były całkowicie samodzielnie zrobione, pani Stasia podpowiadała mi, jak tkać, ale mogę powiedzieć, że to moja pierwsza praca. Nasze babcie, prababcie, chciały mieć coś innego, wszystkie ubrania były podobne, więc zaczęły wymyślać i składać perebory na koszule, spódnice, ręczniki i zapaski, tak żeby się wyróżniać od sąsiadek. Perebory powtarzają się, jest to ciąg jednego wzoru, raz za razem, jeden przy drugim. Podstawa powtarza się cały czas. Przebiera się nitki, jedną do góry i trzy do dołu, dwie do góry i pięć do dołu i powstaje wzór. Jeżeli człowiek pomyli się raz przy przebieraniu może powstać całkiem coś innego. I wtedy, niestety, trzeba pruć. Każda okolica miała inny wzór, np. na terenie włodawskim występuje 4-6 par odstępów nitek. W innych regionach jest inaczej. Jeżeli robię strój, to muszę opierać się na tym, co było. Jak coś wyjdzie inaczej, pomylę się, to mogę wykorzystać ewentualnie na bieżnik, zakładkę, czy poduszeczkę. Odtwarzając strój muszę trzymać się wzoru. Jeżeli biorę jakąś koszulę do ręki, to potrafię rozczytać wzór. Np. tutaj mam rękaw damskiej koszuli z kryzą i marszczonym mankietem, tak jak kiedyś noszono. Muszę odczytać, spisać wzór, aby go przełożyć i samemu zrobić. Perebory tkane są poziomo. Szerokość zależy od ilości pasem, które się nasnuje na warsztat oraz gęstości berdka. Na moim warsztacie ich szerokość to 110 cm, tyle ile wynosi długość berdka. Mogę rozłożyć ten warsztat na duży, żeby zrobić np. narzuty, wówczas szerokość wynosi 160-170 cm. Pereborów, aż tak szerokich nie robi się. Niektóre przebiera się łatwo i szybko, zrobię je w 2-3 godziny. Niektóre w pół godziny, w zależności od szerokości i tego, ile razy jest przebierany oraz czy jest to perebor przerabiany od środka, czy do środka, czy mogę go sobie odłożyć po nitkach, czy muszę przebrać w całości. Dla tej zapaski potrzebowałam dnia. Robię to już kilka lat, więc mam pewne wyczucie. Wiem, kiedy będą trzy pary, a tu pięć. Kiedyś musiałam liczyć po jednej nitce. Prywatnie w tym, co zrobiłam nie chodzę. Takie stroje kupują artyści, śpiewacy, zespoły śpiewacze. Jeżdżę także na jarmarki do Holi, Zawieprzyc i Pawłowa. Jak uda się sprzedać, to dobrze. Nie robię tego, aby zarabiać. Tkam, ponieważ to lubię. Dwa lata temu w Pawłowie miałam na sobie spódnicę, którą sama sobie utkałam. Tkaczka powinna mieć strój. Przyszła pewna pani i tak jej się spódnica spodobała, że musiałam jej sprzedać. Dotychczas robiłam koszule, raczej drobne zamówienia. Pomagałam pani Kowalewskiej robić stroje na zamówienie dla zespołu „Promni” działającego przy Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego. Jest to zespół z tradycjami i ich wymagania są bardzo duże. Mówią, że wszystko, co zrobiłyśmy jest piękne, śliczne jak cukiereczki, ale jakby pomarańcz był trochę mocniejszy lub czerwone troszkę inne. Jak mam teraz znaleźć inne czerwone, gdy wszystkie nici dostępne na rynku są farbowane i nie da się z nich robić i w ogóle nie ma takiego koloru, jaki zamawiający chciałby widzieć. W końcu mówię im – jeżeli nie chcecie wziąć tego, co mamy, dajcie odpowiedni materiał i nici. Ciężko jest z materiałem, włóczką, są drogie. Sama czasem chciałabym, żeby nitka była np. cieńsza, nie farbowała i lepiej się układała. Bardzo często jest tak, że włóczki jednej firmy, jednej nazwy, raz układają się dobrze, a drugi raz jakby nie te same. W ubiegłym roku zamówił u mnie ręcznik z pereborami ksiądz prawosławny, ale nie zgłosił się i nie odebrał. Ręcznik leży i czeka. Takie ręczniki często w cerkwi wykorzystują. Do tej pory do konkursów nie przystępowałam. Do STL-u nie należę jeszcze. W tej chwili nie mam zamówień. Chcę ostatecznie sama się ubrać. Zrobić sobie strój. Dużo zawdzięczam mamie. Nieraz są chwile, gdy chcę to zostawić, robota mi nie wychodzi, a mama podtrzymuje mnie na duchu. Mieszkam tu od urodzenia i pamiętam, że niedaleko nas mieszkała pani Hołodowa. Miała stary, codzienny strój ludowy i perebory różne. Chodziła w tym do obrządku. Spotykam się w swoim środowisku z tym, że ludzie śmieją się z tego, co robię. Nie przeszkadza mi to. Jeżeli warsztat jest już założony, jest osnowa, to po pierwsze muszę zatkać go nicią lnianą, białą lub szarą. Na początek trzeba zatkać, aby równo szło. Następnie trzeba zrobić jakiś pereborek, jakiś ząbek, parę razy przerzucić na prosto nicią, dobierając odpowiednie kolory. Jak siadam, to mam pomysł w głowie, widzę jak to może wyglądać. Rzucam parę razy na prosto, wiadomo, że paseczek musi być dobranego koloru – bordowy, bordowy z czarnym, bordowy z białym. Na początku jest jakiś pas, taka podstawa i dopiero perebor. W zależności, co robię, dobieram szerokość. Jak zaczynam robić perebor, to mam ściągawkę z boku, żeby się nie pomylić. Cały czas patrzę i liczę. Muszę uważać, w którym momencie jestem. Najgorzej jest, jeśli siadam pierwszy raz do nowego wzoru, a jeżeli już go robiłam kilka razy, to wiem i szybko przebiorę i rzucę, wiem czy się pomyliłam, czy nie. Na pomyłkę trzeba bardzo uważać, bo może wyjść całkiem, coś innego. Jeżeli pomyli się jedną nitkę, to tego, aż tak nie widać, ale jeżeli na całej szerokości perebora, to wychodzi coś innego lub brzydkiego i trzeba pruć. Za pereborem odbijam, robię wzór do połowy i od połowy, jak na tym fartuszku: jest jeden perebor – ząbek, drugi – szlaczek i znowu ząbek. Na podnóżkach są też robione drabinki. Jest główny perebor szeroki i od jego połowy odbijam wszystko z powrotem. Ale na przykład na koszuli, którą odrabiałam z muzeum włodawskiego, wszystko po kolei jest inne. Nie ma symetrii i trzeba robić cały czas. Przeważnie jest bordo lub czerwień, czarny, biały i czasem drobniutki paseczek żółtego lub pomarańczy, 4-5 kolorów maksymalnie. Czasem 3 kolory. Zabieg zakończenia nie jest jakiś specjalny. Trzeba zatkać, żeby perebor, później, jak się wytnie, wypierze i wyprasuje, nie rozszedł się. Trzeba delikatnie podszyć. Zakładam i fastryguję nitką. Dlatego, że nie tka się całego materiału tylko doszywa. Później trzeba na maszynie obrzucić, poobrabiać i dopiero można przyszywać. Kiedyś robiono wszystko ręcznie, ja teraz robię maszynowo. Dawniej kobiety tkały całościowo. Widziałam spódnicę, pięknie pomarszczoną, cała ma około 2,40 -2,80 m, na 7-8 nitek przymarszczona pod paskiem, skąd wychodzą kwiatuszki. Coś wspaniałego. Stare spódnice były też cudownie plisowane. Jest to bardzo pracochłonne i nie dziwi, że kobieta miała kiedyś tylko jedną odświętną spódnicę. Ale za to, jaką. Jakie on piękne były. Wykonanie ich zajmowało wiele czasu. Mama występuje w spódnicy swojej babci, zrobionej w 1910 r. (lub 1909) na Wielkanoc, jest to wełniana spódnica. Moja prababcia wełnę na nią zbierała przez trzy lata. Teraz można pójść do sklepu, bierze się dany kolor, a kiedyś trzeba było naprząść, ufarbować i ta farba nie blakła, nie puszczała koloru. Więcej czasu mam zimą, nieraz cały tydzień nie siadam za warsztat, a czasem wrócę z pracy o 22 i posiedzę jeszcze do drugiej w nocy. Ostatni raz tkałam dwa miesiące temu. Pracuję w hucie na szlifierni na zmiany, w domu mam dziecko, są zwierzęta, kozy, konie, kury. Ukończyłam Technikum w Szkole Rolniczej w Korolówce. W tym roku zakupili tam warsztat, pojechałam do nich w lutym i ustawiałam krosna. Dziewczynom założyłam chodniki, aby mogły się z tym oswoić, uczyć się. Porozmawiałam z panią Ewą Krzywoniową, która prowadzi zespół teatralny w szkole i umówiliśmy się, że jeśli będą jakieś osoby zainteresowane, to pokażę jak się tka. Niestety, prawdą jest, że tkanie to fach nie tyle ginący, ile już zginął. Ci, którzy próbują warsztatu, robią to raczej dla zabawy, ale dłużej się tym zająć, to nie. Jak było Poleskie Lato z Folklorem, przyjechał zespół z Białorusi i na takim ręczniku podawali chleb Staroście. Ta kultura u nas zanika. Na dożynkach chleb podają na samej tacy. Przez ostatni miesiąc zrobiłam bieżnik, tak aby nie zapomnieć jak się robi. Pojadę do Pawłowa czy Holi, może trafi się zamówienie. Są to rzeczy dosyć drogie, czasochłonne, muszą mieć specjalnego klienta. Parę lat temu ludzie chętniej kupowali. Daje się odczuć, że każdy się zastanawia. Jedyne, co dobrze się sprzedaje na jarmarkach to piwo i kiełbasa. Byłam w tym roku na Dniach Pszczelarza w Okszowie i rozmawiałam z rzeźbiarzami – Sylwkiem Sową, znajomym ze Stowarzyszenia i Janem Pawłowskim… i nic, postali i pojechali. Tak samo w Białej Podlaskiej, każdy podejdzie, poogląda, popyta ile kosztuje, to może przyjdę później i chodzi tak pięć razy i w sumie nic nie kupi. Kiedyś na jarmarku pewna pani zapytała mnie, czy nie chciałabym robić takich pereborów na poduszeczki i jasieczki. Jak powiedziałam jej ile to będzie kosztować, to zrezygnowała. W tym roku byłam w Okszowie i w Białej Podlaskiej, nie zwróciło się nawet za paliwo. Jednak nie wyjeżdżam tylko z nastawieniem, że muszę coś sprzedać. Ja po prostu chcę tam być. Nie wyobrażam sobie roku, żeby nie pojechać do Pawłowa. Organizatorzy wielu imprez zapraszają nas. Niestety coraz częściej, już po zakończeniu jarmarku czy kiermaszu, zapominają podziękować”.
Epilog
Niepowtarzalny Polesia czar. Nadbużańskie wrota Europy, unikalne pogranicze, dzieje Europy między wschodem a zachodem. Sanguszkowie, Leszczyńscy, Czartoryscy i Zamoyscy. Polacy, Rusini, Żydzi, Ukraińcy, Podlasiacy, Poleszuccy, Małopolanie, Mazurzy, Chachały. Kościoły, synagogi i cerkwie.
Dużo spokojnych dróg. Oczekujące na przyjezdnych kapliczki. Pełne ciekawości i życzliwości oczy gospodarzy. Spokój, czysta woda, nieodkryte zakamarki i cudownie pachnące łąki. Ławka przed chałupą, babcia i dziadek z laską i trochę, jakby czas wstrzymał oddech. Dzieci tu zawsze mówią dzień dobry, a do drzwi chałupy pukać nie musisz. Drogę Ci zawsze wytłumaczą. Cerkiew nie jest zabytkiem. Zdziwisz się jej pięknem, a rozmowę z Popem będziesz długo pamiętał. Kościół to ważne miejsce. Ksiądz Ci doradzi. Rzeka Bug, nie dasz wiary, ale piękniejszej nie ma. Synagogi tu być musiały. Choć Żydów już nie ma, to długo będziesz o nich rozmyślał. Nocleg zawsze dostaniesz, a jedzenie jakie. Spokój, cisza i chęć szukania. Przecież tu trzeba przyjechać na kilka dni. Pośpiech nie jest tu zegarem. Znajdziesz czas na szklankę mleka w ogrodzie i spieczone ziemniaki z ogniska. A i parę grzybów na wigilię zostanie. Będziesz szukał i znajdziesz. Bocian to sąsiad, orzeł herbowy tu ciągle czuwa, a łoś spokojnie wędruje. Ryby w wodzie nauczysz się rozróżniać. Po kilku dniach czorta Dytko, co mieszka w Bugu, bez trudu przechytrzysz. Gdy w trawie znajdziesz zmurszały krzyż lub zapomnianą macewę… zastanowisz się. A za cudowną mgłą nieustanne misterium się rozgrywa. Słońce będzie Twoim przewodnikiem, a radość każdego dnia pamiętnikiem. Krzyż na rozstajach dróg zada Ci kilka pytań i drogę wskaże uczciwą. Czekałeś na to i to tu odnajdziesz – „bo przecież musi być stół i dobre oczy nad stołem, ulica kręta w dół i łuna ponad kościołem”.
dr Marek Bem
Marek Bem – doktor nauk humanistycznych, autor publikacji o historii niemieckiego obozu zagłady w Sobiborze, wieloletni dyrektor Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego oraz Festiwalu Trzech Kultury we Włodawie, etnograf, niezależny badacz, kurator licznych wystaw z zakresu kultury tradycyjnej i obrzędów Ziemi Poleskiej, jak i upamiętniających Holokaust.
*Fragment tekstu wejdzie do publikacji EtnoPol(e)ska kawalkada. Rozważania nad kulturą, tradycją i tożsamością mieszkańców Ziemi Poleskiej, ISBN 978-83-945712-0-7, Włodawa 2019, wyd. Miejska Biblioteka Publiczna we Włodawie. Nakład 500 szt. nieodpłatnie przekazywany do bibliotek, szkół, instytucji kultury. Publikacja w ramach projektu „EtnoPol(e)ska kawalkada” realizowana w ramach programu „EtnoPolska 2019” ze środków Narodowego Centrum Kultury.
Kultura Enter
2019/04 nr 90–91
Poleski diabeł i czarownica, rzeźby artysty włodawskiego Jana Pawłowskiego. Ze zbiorów autora.
Rzeźba Jana Pawłowskiego. Fot. M. Kapustian.
Perebory nadbużańskie miały różne wariacje w poszczególnych miejscowościach na Polesiu. Muzeum Tradycji w MBP w Wyrykach. Fot. M. Kapustian (i kolejne).
Okładka publikacji wydanej w ramach programu "EtnoPolska 2019", prowadzonego przez Narodowe Centrum Kultury.
Spis treści publikacji wydanej w ramach programu "EtnoPolska 2019", prowadzonego przez Narodowe Centrum Kultury.