FELIETON. Katalonia jako wyzwanie
W jednym z najlepszych artykułów dotyczących tzw. kryzysu katalońskiego Jonathan Powell, komentator opiniotwórczego dwutygodnika „The New York Review of Books”, porównał tamtejsze wydarzenia do wypadku samochodowego oglądanego w zwolnionym tempie. Obserwujemy je bowiem niejako w hipnotycznym transie, nawet nie zastanawiając się nad całkiem możliwym powstrzymaniem tego kryzysu.
Jego zaostrzenie rozpoczęło się co najmniej przed siedmiu laty, gdy hiszpański Trybunał Konstytucyjny na wniosek opozycyjnej, wówczas konserwatywnej, Partii Ludowej unieważnił najważniejsze zapisy Statutu Autonomicznego Katalonii uzgodnione w 2006 r. z ówczesnym rządem socjalistycznym, i zatwierdzone w referendum przeprowadzonym w Katalonii. Poparcie dla niepodległości nie przekraczało wówczas poziomu kilkunastu procent. Złamanie ustaleń spowodowało jednak potężne protesty w Barcelonie i innych miastach pod hasłami „Jesteśmy narodem, to my decydujemy!”. Zwycięstwo Partii Ludowej w wyborach do parlamentu i wycofanie się powołanego przez nią rządu z jakichkolwiek negocjacji z Katalończykami na temat rozszerzenia autonomii w sposób przewidywalny zradykalizowało społeczeństwo katalońskie i przyczyniło się do zwycięstwa bardziej radykalnych partii w wyborach lokalnych.
Zdaniem Jonathana Powella Unia Europejska zajęła jak zwykle krótkowzroczną postawę nieingerowania w „sprawy wewnętrzne”, rezygnując tym samym z funkcji pośrednika i z możliwości zachęcenia hiszpańskich i katalońskich nacjonalistów do dialogu. Europejczycy, jak twierdzi, zbyt pochopnie zapomnieli o konfliktach międzyetnicznych, które jeszcze całkiem niedawno temu doprowadzały do rozlewu krwi – przy czym nie tylko na Bałkanach, lecz także w całkiem „porządnej” Wielkiej Brytanii (Ulster), Francji (Korsyka) czy tejże Hiszpanii (Kraj Basków). Skierować konflikt na drogę eskalacji, jak pokazuje doświadczenie, jest o wiele łatwiej, niż zażegnać go lub przynajmniej złagodzić.
Zresztą, „kryzys kataloński” obnażył nie tylko tradycyjną instytucjonalną niewydolność UE i jej niezdolność do skutecznej realizacji wspólnej polityki międzynarodowej. Pokazał także brak jasnego i konsekwentnego, logicznie uzasadnionego podejścia do rzeczywiście skomplikowanego problemu suwerenności narodowej, która z jednej strony – przewiduje nienaruszalność aktualnych granic państwowych, z drugiej zaś – raz po raz wchodzi w sprzeczność z nie mniej ważnym prawem narodów do samostanowienia i posiadania własnego państwa.
Dla Ukrainy, która utraciła Krym na podstawie fikcyjnego „referendum” i kontynuuje walkę z tzw. „separatystami” na Donbasie, dylemat ten nabrał szczególnej aktualności, mimo uspokajających mantr patriotycznych publicystów o tym, że Katalonia to jest całkiem inna bajka i jakiekolwiek analogie z Donbasem i Krymem są tu nie na miejscu. Katalończycy, jak twierdzą, są odrębnym narodem z własnym językiem i kulturą, z tradycją państwowości i własną historią, podczas gdy żaden naród „krymski” czy „donbaski” nie istnieje w naturze – istnieją jedynie osadnicy osiedleni w tych regionach przez imperium oraz ich potomkowie, istnieją także rosyjskie wojska okupacyjne wspierające tych zbuntowanych osadników i wykorzystujące ich w walce przeciwko Ukrainie.
Spostrzeżenie to jest rzeczywiście słuszne, aczkolwiek z liberalnego punktu widzenia nie nadaje się do roli poważnego argumentu przeciwko emancypacji tego czy innego regionu, tej czy innej grupy mniejszościowej, która raptem wyobraziła siebie jako inny, odrębny względem dominującej większości „naród” – czy donbaski, czy krymski, czy choćby nawet marsjański. W ostateczności bowiem każda jednostka ludzka ma prawo do określenia własnej tożsamości, własnej przynależności do tego lub innego „narodu”. A zatem to nie my, obcy, mamy decydować za innych o tym, czy istnieje „naród”, do którego się zaliczają, i czy mają do tego prawo. Każdy naród jest w pewnym sensie produktem wyobraźni, przede wszystkim intelektualistów; każdy naród powstaje dopiero wtedy, gdy pewna liczba ludzi zaczyna wyobrażać siebie jako wspólnotę, którą łączą jakieś ważne – pod względem zarówno praktycznym i symbolicznym – cechy wspólne. Wspólnota ta może nie posługiwać się osobnym językiem (jak Urugwajczycy czy Argentyńczycy), może nie posiadać pisanej historii (jak większość narodów Afryki kolonialnej), może w ogóle składać się z potomków katorżników wysłanych z metropolii (jak Australijczycy) lub potomków afrykańskich niewolników przywiezionych na Haiti czy Jamajkę. Najważniejsze jest to, czy ci ludzie sami uważają się za odrębny naród i czy są gotowi bronić swojej odrębnej tożsamości mimo naszego sceptycyzmu, czy wręcz wrogości.
Zasadnicza różnica między „separatystami” z Donbasu a tymi z Katalonii (czy też ze Szkocji, Quebecu albo Czarnogóry) polega nie na tym, że jedni są „narodem”, inni natomiast nie są. Nie naszą sprawą jest decydować, kto jest „narodem”, a kto jedynie klubem kibiców „Szachtar” Donieck. Jest to sprawa (i prawo) wyłącznie tych, którzy się do tego lub innego „narodu” zaliczają. Różnica między Krymem-Donbasem z jednej strony, i Szkocją-Czarnogórą-Quebekiem z drugiej, polega przede wszystkim lub wyłącznie na procedurach [podkreślenia – M.R.] ich samostanowienia.
To właśnie procedury są kluczem do skomplikowanego problemu – sprzeczności, jak się wydaje, nie do pogodzenia między prawem narodów do suwerenności i nienaruszalności granic, a nie mniej istotnym prawem narodów do samostanowienia i posiadania własnych suwerennych państw. Kategoria narodu – kto nim jest, a kto nie – nie może tu pełnić roli kryterium, ponieważ narody są produktem wyobraźni (wyobrażenia) i odpowiedniego konstruowania, a zatem kategorią dość arbitralną. Możemy, na przykład, nie uważać Rusinów Zakarpackich za odrębny naród, ale wszystkie nasze argumenty przeciwko ich istnieniu są tak samo sztuczne jak argumenty rosyjskich imperialistów przeciwko odrębności Ukraińców. Zarówno Rusini i Ukraińcy w dominującym dyskursie nie mają odrębnego języka, tylko śmieszny dialekt; nie mają nowoczesnej i konkurencyjnej we współczesnym świecie kultury, tylko egzotyczny folklor; nie mają własnej woli, tylko są przedmiotem manipulacji złowrogich obcych sił – w pierwszej kolejności Rosji, w innym przypadku Austrii, Polski, Niemiec, a także Stanów Zjednoczonych. Wszystkie te argumenty, nawet jeśli są do pewnego stopnia słuszne, nie unieważniają prawa ludzi do nazywania się Rusinami (jeśli tego chcą) – dokładnie tak samo, jak nie unieważniają naszego prawa do nazywania się Ukraińcami, choćby nie wiem jak długo nazywał nas „jednym narodem z Rosjanami” Władimir Putin oraz wszyscy jego carscy i bolszewiccy poprzednicy.
Jeżeli my, humaniści, uznajemy osobę ludzką za naczelną wartość, to logicznie przyjmujemy także tezę o prymacie osoby nad zbiorowością, czyli w danym przypadku interesów i praw człowieka nad abstrakcją zwaną „państwem”. Prościej mówiąc, uznajemy, że państwo jest stworzone dla ludzi, a nie na odwrót (o ile, rzecz jasna, nie jesteśmy wyznawcami totalitarnej ideologii broniącej odwrotnych wartości). Jeżeli zaś to państwo ogranicza, narusza prawowite interesy obywateli (zbiorowe lub indywidualne) i nie daje możliwości bronić tych praw oraz interesów w sposób zgodny z prawem, ludzie mają prawo do opuszczenia takiego państwa, zbiorowego lub indywidualnego. (Mają ponadto prawo do zmiany takiego państwa na drodze rewolucji, ale to jest osobny temat). Indywidualne opuszczenie państwa z reguły sprowadza się do emigracji, zbiorowe zaś do secesji.
I tu zaczyna się najciekawsze. Uznajemy, że „państwo” samo w sobie, jego terytorium, zasoby oraz instytucje nie są „święte”. Mają wartość o tyle, o ile służą ludziom, którzy to państwo tworzą i wspierają, zatrudniając w tym celu odpowiednią obsługę, czyli urzędników. Uznajemy, że zarówno poszczególne osoby i grupy ludzi mają prawo do opuszczenia tego państwa w przypadku, gdy ono narusza ich prawa i nie daje im możliwości samorealizacji. Jeżeli chodzi o jednostki, wszystko jest jasne: głosują przeciwko nielubianemu przez nich państwu nogami (samolotami, pociągami, autokarami czy nawet łódkami dmuchanymi). Kwestia grup jest o wiele bardziej skomplikowana.
Większość państw, w swej istocie nacjonalistycznych, nie przewiduje możliwości odłączenia się od nich poszczególnych grup i zamieszkałych przez nie terytoriów, znajdując usprawiedliwienie w dwóch mitach: w micie świętości, a zatem nienaruszalności granic narodowych (jak gdyby były kategorią odwieczną, nie zaś późnonowoczesnym konstruktem, wynikiem rozmaitych uzgodnień i przypadkowości) oraz w stwierdzeniu, że ta lub inna grupa w rzeczywistości nie jest żadnym narodem (jak gdyby samoidentyfikacja nie była wyłączną kompetencją tejże grupy). Tymczasem trzymając się zasad liberalnych, humanocentrycznych (nie zaś państwocentrycznych /totalitarnych), powinniśmy przyznać, że prawo do samostanowienia ma każda grupa, która uważa się za „naród” i jest gotowa do tego, by tego prawa bronić nawet w warunkach powszechnego nieuznawania lub wręcz izolacji.
Głównym kryterium w tym przypadku jest nie status „narodu” (bardzo konwencjonalny i arbitralny), tylko przestrzeganie pewnych procedur secesji, których celem jest zminimalizowanie negatywnych skutków tej secesji dla pozostałej części kraju (narodu, państwa). Przypominam, jak swego czasu w apogeum pieriestrojki, gdy rozpoczęła się tzw. „parada suwerenności”, dziennikarz rządowych „Izwiestii” zapytał austriackiego dyplomatę (ewidentnie próbując zapędzić zachodniego liberała w ślepy zaułek), czy jego rząd przystałby na odłączenie się od Austrii tego lub innego terytorium. Nieoczekiwanie dla dziennikarza dyplomata odpowiedział, że najprawdopodobniej – owszem – rząd zgodziłby się z wolą większości mieszkańców danego kraju związkowego i, rzecz jasna, nie zacząłby utrzymywać go siłą, uważając, że żaden skrawek ziemi nie jest wart strzelania do siebie. Z tym że najpierw, powiedział dyplomata, spróbowalibyśmy wyjaśnić z „separatystami”, co im nie odpowiada w naszym wspólnym państwie i czy nie dałoby się w jakiś sposób zaspokoić ich potrzeb i pretensji bez separacji.
Tak właśnie – przypomnę – postąpił rząd ukraiński na początku lat 90., nadając daleko idącą autonomię dla Krymu (niewątpliwie podjudzanego przez Moskwę); tak właśnie uczynił rząd kanadyjski, przyznając maksymalnie możliwe prawa i kompetencje buntowniczemu Quebecowi; tak właśnie Brytania stłumiła szkocki i północnoirlandzki separatyzm; w ten właśnie sposób rząd hiszpański mógłby prawdopodobnie uniknąć kryzysu katalońskiego, gdyby w pełni zatwierdził statut tamtejszej autonomii w roku 2006.
Niepodległość powinna jednak pozostać świętym prawem wszystkich narodów (albo grup, które za odrębny „naród” się uważają) pod warunkiem – przypomnijmy jeszcze raz – ścisłego trzymania się procedur secesji. Procedury te polegają zaś, po pierwsze, na próbie porozumienia się z centralnym rządem i rozwiązania bolących problemów bez jeszcze bardziej bolącej separacji. Po drugie (jeżeli nie dojdzie się do porozumienia), procedury przewidują walkę o zmianę konstytucji przy użyciu wszystkich legalnych środków (strajki, pikiety, akcje nieposłuszeństwa obywatelskiego) – z tym, by przewidywała możliwość separacji tego lub innego terytorium na podstawie referendum nadzorowanego przez wspólnotę międzynarodową. Po trzecie zaś (i to jest chyba najważniejsze), takie referendum powinno zostać poprzedzone przez długotrwałą kampanię medialną, podczas której zarówno zwolennicy i przeciwnicy separacji powinni przedstawić współobywatelom swoje argumenty, liderzy separatystów zaś mieliby tymczasem ustalić z centralnym rządem wszystkie parametry techniczne separacji: prawa własności, podział dóbr i zobowiązań, prawa mniejszości pozostających na odłączonym terytorium, które nie mogą być węższe, niż dotychczas. Zresztą – uzgodnienie możliwości poddania wszystkich spraw spornych pod międzynarodowy arbitraż.
Nic podobnego, rzecz jasna, nie wydarzyło się ani na Krymie, ani na Donbasie, gdyż nigdy nie było tam żadnych prawdziwych separatystów, gotowych do walki o niepodległość własnej wspólnoty bez wsparcia rosyjskich czołgów, rakiet i oddziałów dywersyjnych. To właśnie brak należytych procedur (nie zaś obecność czy brak „narodu” jako podmiotu mającego stanowić o sobie) w sposób zasadniczy odróżnia sytuację na Krymie i na Donbasie od sytuacji w Quebecu, Szkocji czy Katalonii. Gwoli sprawiedliwości jednak powinniśmy przyznać: Katalończycy popełnili co najmniej dwa błędy proceduralne. Po pierwsze, zamiast referendum konsultacyjnego w sprawie niepodlegości przeprowadzili referendum stanowiące, nie mając ku temu wystarczających podstaw. Po drugie zaś, zamiast walczyć o zmianę konstytucji zaczęli od razu walkę o niepodległość, mimo że konstytucja (póki co) takiej opcji nie przewiduje.
Z całą pewnością Katalończycy w demokratycznej Hiszpanii wcześniej czy później wywalczą zadowalający kompromis – albo jako pełną niepodległość, albo też w postaci możliwie najszerszej autonomii. Tak samo nie ulega wątpliwości, że donbascy i krymscy „separatyści” nie osiągną nic, gdyż nigdy nie stawiali sobie tego za cel, nie będąc od samego początku (niestety) żadnymi separatystami, tylko narzędziem Moskwy w wojnie z Ukrainą.
Mykoła Riabczuk
Tłumaczył Andrij Saweneć
Mykoła Riabczuk – ur. 1953 r. w Łucku, ukraiński krytyk literacki, eseista i publicysta, poeta, tłumacz polskiej literatury. W latach 90. był gościnnym profesorem na kilku uniwersytetach amerykańskich. Założyciel opiniotwórczego kijowskiego miesięcznika „Krytyka”. Współpracownik Centrum Studiów Europejskich Uniwersytetu Akademia Kijowsko-Mohylańska. Jego teksty publikowano w Polsce m.in. na łamach „Więzi”, „Tygodnika Powszechnego”, „Akcentu”, „Dekady Literackiej”. Wyróżniony nagroda Polcul Foundation za działanie na rzecz dobrych stosunków polsko-ukraińskich, w 2002 r. laureat polsko-ukraińskiej Nagrody Pojednania Polsko-Ukraińskiego. Od 2014 r. jest przewodniczącym jury Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”.
Barcelona w obiektywie Romana Kravchenko.