Strona główna/FINANSE. KPO, czyli koniec roku dla kultury

FINANSE. KPO, czyli koniec roku dla kultury

Krzysztof Księski

Pandemia, która ogarnęła Europę w marcu 2020 roku, położyła się wielkim cieniem na jej dalszym rozwoju. Pokiereszowane społeczeństwa z trudem wydostały się z marazmu i strachu, wciąż przechowując traumę tysięcy zmarłych i milionów osłabionych. Gospodarka Unii Europejskiej pogrążyła się w kryzysie, a dramat demograficzny Europejczyków dopełnił dzieła. Nie pomogły przy tym unijna biurokracja, nadmierna reglamentacja i szaleństwo zielonego ładu. Niemniej władze zjednoczonej Europy postanowiły, że trzeba dać bodziec stymulacyjny państwom europejskim, by weszły na drogę rozwoju. Stąd narodził się pomysł zaciągnięcia solidnych zobowiązań na dogodnych warunkach i w ten sposób opłaceniu bodźców, które miały pobudzić gospodarkę. Tak powstały Krajowe Plany Odbudowy.

Każdy kraj członkowski wynegocjował swój pakiet reform i środków, jakie miały go wspomóc, by wejść na drogę wzrostu gospodarczego i bogacenia się społeczeństw. Oczywiście również Polska jako członek Unii Europejskiej od 1 maja 2004 roku znalazła się w gronie beneficjentów KPO. Rząd Mateusza Morawieckiego z dumą pochwalił się wynegocjowaną kwotą, stawiając promocyjne bilbordy w całym kraju. Jednak w wyniku konfliktu z Komisją Europejska środki te do Polski nie trafiły. Dopiero powstanie rządu Donalda Tuska w grudniu 2023 roku zgasiło konflikt. Uznano, że partie należące do Europejskiej Partii Ludowej powinny się wspierać i uruchomiono pierwsze środki, niemałe, bowiem w kwocie bodaj 30 miliardów złotych. Miały one zostać przekazane na rozwój gospodarki, a więc rozmaitych podmiotów, jakie funkcjonują w społeczno-gospodarczej przestrzeni naszego kraju.

KPO nie ominęło kultury. Środki dla podmiotów działających w tej sferze również zostały przygotowane. Do wydania w 2024 roku przekazano blisko 120 milionów złotych, co było niebagatelną kwotą. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego jako dysponent tych środków postanowiło przekazać je w otwartym konkursie ofert, co bez wątpienia należy pochwalić. Uznało jednak, że nie będzie się tym zajmowało bezpośrednio, lecz wyznaczy podległe mu instytucje. Miało być ich kilka, ostatecznie jednak stanęło na jednej. Został nią Narodowy Instytut Muzyki i Tańca.
Na podstawie danych z jego strony internetowej można stwierdzić, że zatrudnia on łącznie około 60 osób. To raczej niewiele jak na instytucję rządową, podległą Ministrowi Kultury, której misją jest działalność na rzecz rozwoju polskiej kultury muzycznej i tanecznej, i która jest głównym podmiotem publicznym zajmującym się tą problematyką. Obciążenie przeprowadzeniem całego konkursu KPO dla Kultury tylko jej było ryzykowne. Niemniej władze tak właśnie postąpiły.

Problemy pojawiły się już na początku procesu. Pierwszym z nich były terminy. Konkurs ogłoszono około połowy czerwca, a datę składania wniosków wyznaczono na połowę lipca. Już to było dość niefortunne. Nowy program grantowy wymaga przygotowań, analizy dokumentacji konkursowej, udziału w szkoleniach. Gdzieś wreszcie trzeba znaleźć czas na napisanie samego wniosku. A przecież lipiec to najpopularniejszy miesiąc urlopowy. To już samo w sobie było niedogodnością, której jednak sprostano. Gorzej, że wyniki miały zostać ogłoszone w pierwszej dekadzie sierpnia. Każdy, kto choć trochę zna realia, wiedział, że dotrzymanie tej daty będzie bardzo trudne.

Czas jednak pędził. Wszystkie projekty miały zostać zrealizowane do końca roku, podobnie jak wydane wszystkie środki. Zwłoka w ogłoszeniu wyników jeszcze bardziej utrudniła sytuację. Wreszcie w pierwszej dekadzie września opublikowano wyniki. Lista przyznanych dotacji objęła około 1500 wniosków spośród około 8000 złożonych. Załapało się więc blisko 20% wszystkich złożonych wniosków, co jest całkiem niezłym wskaźnikiem. Trzeba przyznać, że uprawnione podmioty do ich składania bardzo się zmobilizowały, wietrząc dość łatwy pieniądz do pozyskania. Okazało się, że nie aż tak łatwy, niemniej niemal co piąty wniosek uzyskał finansowanie. Jednak zanim doszło do przekazania środków, wiele czasu jeszcze upłynęło, ale o tym za chwilę.

Drugim problemem KPO dla Kultury były założenia programowe. Nadrzędnym celem było tu zapobieganie długoterminowym negatywnym skutkom pandemii COVID-19 oraz zachęcanie do transformacji zielonej i cyfrowej w sektorze kultury i sektorze kreatywnym, zaś sam projekt powinien być inwestycją. Z założenia zatem nie tyle chodzi o realizację ciekawego i wartościowego projektu, po którym niewiele pozostanie poza wspomnieniami, ale o inwestycję, a więc taki projekt, który zrealizowany teraz, przyniesie wymierne korzyści w przyszłości, zapewniając organizacji zań odpowiadającej stabilizację i rozwój, możliwość wykorzystywania jego skutków w przyszłości, dając widoki na konkretne efekty na lata. Program ma być przy tym pewnego rodzaju rekompensatą za negatywne skutki pandemii, która dotknęła właściwie wszystkich. Jednocześnie owe inwestycje mają być ukierunkowane na ekologię, a więc być przyjazne, a przynajmniej neutralne dla środowiska. Powinny być także związane z cyfryzacją, co oznaczało, że całość lub przynajmniej istotna część projektu ma mieć charakter cyfrowy.
Powyższe założenia sprawiły, że duża część inicjatyw nie mogła znaleźć dla siebie finansowania w tym konkursie. Wymagały również zmiany sposobu myślenia grantobiorców, którzy musieli nieco inaczej podejść do tworzenia projektów. A czasu, jak już wspomniano, było niewiele.

Jednocześnie określono siedem segmentów, w ramach których mają mieścić się projekty. Każdy wnioskodawca musiał wybrać jeden z nich i jemu przyporządkować swój pomysł. Utrudniało to więc zgłaszanie projektów interdyscyplinarnych, co zresztą jest problemem w wielu konkursach grantowych. Urzędnicy muszą mieć szufladki, do których włożą każdy projekt, bez względu na to, czy rzeczywiście jest to zasadne.

Jednak większym problemem były owe segmenty: kultura ludowa i tradycyjna, muzealnictwo, muzyka, sztuki wizualne, taniec, teatr. Zabrakło tu najważniejszej części kultury, a więc literatury, i niewiele mniej ważnej, jaką jest film. Nie wiem, jak pokręconymi ścieżkami biegły myśli decydentów, że przeoczyły tak istotne części kultury. Może to przypadek, może celowe działanie, trudno stwierdzić, co gorsze. Niemniej zabrakło tych sfer, co należy uznać za duży błąd i mankament całego konkursu. Skoro miało być to wsparcie dla całego sektora kultury, to pominięcie tak istotnych części jest absolutnie skandaliczne. Widać, że założenia KPO dla Kultury nie były szerzej konsultowane.

Program podzielono na dwie części. Jedna dotyczyła grantów, o które mogły starać się organizacje: instytucje kultury, ngo, firmy, oraz drugi – stypendia, o które mogły ubiegać się osoby fizyczne, przede wszystkim artyści. Aby przybliżyć zawiłości konkursu zorganizowano w drugiej połowie czerwca webinary, zaś sam wniosek w formie elektronicznej udostępniono pod koniec miesiąca. Oznaczało to, że w praktyce na pisanie wniosków pozostało trochę powyżej dwóch tygodni.
Obok tych utrudnień pojawiły się kolejne. Każdy podmiot, który chciał złożyć wniosek, miał obowiązek dołączyć do niego zaświadczenia z urzędu skarbowego i Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, że nie zalega z płaceniem danin publicznych. Ci, którzy wybrali się do tych urzędów na krótko przed upływem terminu, mogli odejść z kwitkiem. Znam kilka przypadków, kiedy dana osoba nie zdążyła uzyskać odpowiedniego zaświadczenia i nie złożyła wniosku. Okazało się bowiem, że takie zaświadczenie nie zawsze można uzyskać od ręki, czasami trzeba czekać kilka dni, co dla niektórych oznaczało niemożność wzięcia udziału w konkursie.

Trzeba tu zaznaczyć, że standardem obowiązującym od wielu lat są oświadczenia o niezaleganiu ze strony podmiotów, które uczestniczą w takim konkursie. Różnica zasadnicza – tu podmiot oświadcza pod odpowiedzialnością prawną, że nie zalega z płatnością danin publicznych. W przypadku zaświadczeń – należy złożyć wniosek do urzędu i otrzymać z jego strony owo zaświadczenie.
Żądanie w KPO dla Kultury zaświadczeń było nie tylko złamaniem wieloletniego standardu i rzucaniem przysłowiowych „kłód pod nogi”. Było również naruszeniem przepisów ustawowych, a nawet Konstytucji RP, która nakłada na organy publiczne stosowanie zasady proporcjonalności, a więc w tym przypadku żądania tylko takich dokumentów, które są niezbędne dla przeprowadzenia procesu konkursowego. Zawsze bowiem można byłoby wymagać takiego zaświadczenia na etapie podpisywania umowy – tylko wobec podmiotów z przyznaną dotacją w konkursie albo jeszcze lepiej – NIMiT sam mógłby sprawdzać takie podmioty, w końcu pożądane informacje znajdują się w publicznych rejestrach, które prowadzą odpowiednio: urzędy skarbowe i ZUS.
Drugą największą bolączką KPO dla Kultury był wkład własny. Został on określony dla grantów na 20%, co oznaczało, że z dotacji można było pokryć 80% kosztów projektu. Można by rzec, że w projektach kulturalnych to standard, np. Programy Ministra Kultury co roku do prawie wszystkich programów wskazują podobną proporcję. Problemem był tu bardziej podatek vat. Otóż decydenci uznali w swojej światłości umysłu, że wydatek ten, w swojej podstawowej stawce wynoszący 23%, czyli całkiem sporo, będzie bezwzględnie niekwalifikowalny. Niekwalifikowalność oznacza, że nie wlicza się on do sumy poniesionej na projekt – zarówno tej po stronie dotacji, jak i wkładu własnego. W innych konkursach, również finansowanych ze środków unijnych, taka zasada dotyczy wyłącznie tzw. vatowców, a więc podmiotów, które są aktywnymi płatnikami vat. W praktyce to ci, którzy na wystawianej przez siebie fakturze do kwoty netto dodają kwotę podatku vat. To powoduje, że ostateczny odbiorca jest faktycznym płatnikiem vatu, a więc tym, który płaci cenę brutto. Vatowcy mogą odliczyć sobie vat od płaconych przez siebie faktury, co oznacza, że odzyskają różnicę między kwotą netto a brutto.

Nievatowcy nie mają takiej możliwości. Dlatego w każdym innym konkursie grantowym vat jest wydatkiem kwalifikowalnym dla nich. Na poczet wydatków w projekcie liczy się kwotę brutto wydatku, a więc cenę netto powiększoną o kwotę podatku vat. Ale nie w KPO dla Kultury. Tu uznano, że vat jest niekwalifikowalny bezwzględnie. W ten sposób w nieracjonalny i nielogiczny sposób dyskryminowano nievatowców. Dodać należy, że większość organizacji pozarządowych i wiele instytucji kultury vatowcami nie jest. Ale to trzeba wiedzieć, jak się określa zasady tak ważnych konkursów jak ten.

Podam przykład świetnie ilustrujący ten problem. Powiedzmy, że w projekcie miał być zakupiony laptop za 5000 zł netto plus 23% vat, czyli koszt końcowy dla takiego podmiotu to 6150 zł brutto. Skoro w konkursie finansuje się do 80% kosztów, to należy od 5000 zł odjąć 20%, a więc 1000 zł. 4000 zł finansuje KPO, 1000 zł – organizacja, i 1150 zł… też organizacja, bo przecież trzeba vat zapłacić. Ale koszt ten nie liczy się jako wkład do projektu. W rzeczywistości więc w takim przypadku grant pokrywa nie 80% kosztów, lecz jedynie 4000/6150, a więc 65%. Słabo.
W formularzu wniosku, który należało wypełnić, obok tradycyjnych rubryk i części, pojawiło się sporo nowości. Związane były one z tzw. zielonym ładem, a więc słynnym pakietem rozwiązań, mających rzekomo przekształcić funkcjonowanie państw członkowskich w niemal zeroemisyjne i przyjazne środowisku, kosztem drożyzny, załamania rozwoju gospodarczego i ubożeniem europejskich społeczeństw. Ozdobione unijną nowomową wymagały od wnioskodawców dowiedzenia, że nie są wielbłądami, a ich projekty są przyjazne dla środowiska naturalnego.
Trzeba było opisać na przykład, czy składany projekt jest zgodny z zasadą racjonalnego wykorzystywania zasobów naturalnych, nie wyrządza znaczącej szkody środowisku (DNSH – „do no significant harm”), „nie czyni poważnych szkód w zakresie łagodzenia zmian klimatu poprzez niedoprowadzenie do znacznych emisji gazów cieplarnianych” czy zapewnia „odpowiednie użytkowanie i ochronę zasobów wodnych i morskich, nie zagrażając dobremu stanowi lub dobremu potencjałowi ekologicznemu jednolitych części wód, w tym wód powierzchniowych i wód gruntowych, lub dobremu stanowi środowiska wód morskich”. W efekcie każdy wnioskodawca musiał odpowiedzieć na kilkanaście w gruncie rzeczy dość idiotycznych pytań, niektóre odpowiedzi przy tym uzasadnić. W praktyce przeciętny wnioskodawca odpowiadał, czy jego spektakl teatralny, koncert czy aplikacja na telefon nie zagrażają waleniom w Atlantyku lub populacji małpy bonobo w Afryce. To było całkiem bez sensu, zajmując czas i dręcząc nerwy wnioskodawców.

Do tego oczywiście znalazły się tu typowe dla projektów unijnych pytania związane z unijnymi politykami, np.: zasada równości szans i niedyskryminacji oraz z zasada równości szans kobiet i mężczyzn czy zasada zrównoważonego rozwoju. Zasady słuszne, ale czy akurat potrzebne jest ich akcentowanie w takim konkursie? Śmiem wątpić.
Były też pytania górnolotne, na przykład, jaki wpływ projektu będzie na rozwój sektora kultury i sektora kreatywnego albo na wydajność i odporność gospodarki polskiej. Takie pytania można zadawać w kontekście całego programu, ale raczej nie pojedynczych projektów. Niemniej każdy wnioskodawca główkował, jakie banialuki i komunały tu wpisać, aby dobrze brzmiało. Zastanawiał się, co napisać, jeśli np. zamierza zorganizować spektakl teatralny i umieścić go w sieci do bezpłatnego oglądania. Wiadomo, że powinien odpowiedzieć, że wpływ jego projektu na te sfery będzie żaden. Gdyby jednak tak napisał, to wniosek by najpewniej upadł formalnie. Tworzył więc wymyślone treści, w które sam nie wierzył. Na szczęście Chat GPT i inne podobne narzędzia mogły okazać się bardzo pomocne.

Po złożeniu wniosków w połowie lipca nastąpił czas kanikuły i oczekiwania na ogłoszenie wyników konkursów. Ludzie z branży zajęli się dopinaniem spraw w pracy lub wytęsknionym odpoczynkiem. KPO zeszło na plan dalszy.
Niezgodnie z zapowiedziami, choć zgodnie z oczekiwaniami, wyniki konkursu nie pojawiły się w sierpniu. Wnioskodawcy niecierpliwie wyczekiwali komunikatu ze strony NIMiT. Ten się ukazał, lecz nie wyszedł na wprost oczekiwaniom. Wręcz przeciwnie. Operator konkursu zmienił regulamin, przesuwając termin ogłoszenia wyników mniej więcej o miesiąc, a więc na wrzesień. Ludzie zaczęli się denerwować, wszak każdy projekt musiał zakończyć się wraz z upływem roku. Zaś zwłoka w ogłoszeniu wyników oznaczała skurczenie się czasu na realizację projektów. Bowiem przecież nikt przytomny nie weźmie się za to, nie wiedząc, czy będzie miał potrzebne środki.
Po wakacjach, w pierwszej dekadzie września, pojawiły się wyniki. Tym razem NIMiT dotrzymał słowa. Pojawiła się lista z punktacją i przyznanymi środkami. Z uwagi na niewielką ilość czasu zrezygnowano z przyznawania niepełnej kwoty w porównaniu z tą, o którą się starano. Tu był wóz albo przewóz – wniosek otrzymywał wnioskowaną kwotę w całości albo nic. W ten sposób uniknięto długich negocjacji i aktualizacji wniosków.
W ciągu tygodnia wysłano wiadomości via e-mail z informacją o otrzymaniu środków. Pojawiły się też wytyczne odnośnie dokumentów, jakie należy przesłać w formie papierowej, aby otrzymać środki. I tu doszło do paranoi oraz dowodu, że o żadną ekologię nikomu nie chodzi.
NIMiT wymyślił jakąś kosmiczną liczbę załączników. Wymagał, aby każdy z nich był w trzech egzemplarzach, z parafką na każdej stronie i podpisem na końcu. Co ciekawe, kiedy w grudniu zaczęły wracać podpisane przez dyrektor NIMiT egzemplarze dokumentów (jeden komplet), okazało się, że z ich strony są podpisane tylko na ostatniej stronie, bez żadnych parafek.
Był tam wniosek w formie papierowej, umowa i mnóstwo oświadczeń. Prawdę mówiąc wystarczyłoby, gdyby zastąpić je zobowiązaniem wnioskodawcy na jednej stronie do przestrzegania regulaminu konkursu jako załącznika do umowy. Niektóre dokumenty się dublowały, ale to przeszkadzało jedynie beneficjentom, operator nie widział w tym nic niewłaściwego. Na przykład trzeba było dodać załączniki w postaci odrębnego opisu szczegółowego projektu, harmonogramu oraz kosztorysu – każdy oddzielnie, mimo że to wszystko znajdowało się we wniosku, także wysyłanym w trzech egzemplarzach. Nie znalazłem żadnego logicznego wyjaśnienia tego wymogu.
Łącznie jeden projekt oznaczał konieczność przesłania 300 (!), a nawet więcej kartek. Ekologia pełną parą. Już widzę oczami wyobraźni te cięte sosny w Bieszczadach na potrzeby przemysłu papierniczego.

Problemem były jeszcze weksle. NIMiT nakazał, aby dla zabezpieczenia umowy wszystkie podmioty niepubliczne złożyły podpisane weksle in blanco, w których zobowiązywały się do zwrotu kwoty dotacji w razie niewykonania projektu. Tu również wynikła nierówność traktowania, ponieważ obowiązek nie objął instytucji kultury. I o ile zabezpieczenie umowy wekslem nie jest niczym nowym ani szczególnym, to wyjaśnienia dotyczące tego, jak należy ów weksel wypełnić były niejasne. I nie dało się dowiedzieć nic pewnego. W konsekwencji grantobiorcy z niepokojem odwiedzali notariuszy i podpisywali weksle, nie wiedząc, czy robią to dobrze, mimo asysty profesjonalnego prawnika.
I tu się zaczęły dziać prawdziwe cyrki. Ludzie dzwonili na infolinię, próbując się czegoś dowiedzieć, ale z rzadka mogli się połączyć z kimkolwiek. Zazwyczaj po długim, nawet kilkugodzinnym, oczekiwaniu połączenie się urywało. Na wiadomości e-mail odpowiadano nieczęsto i wybiórczo. Jedynie jeśli ktoś osobiście zawitał do NIMiT, mógł uzyskać jakąś odpowiedź, lecz nic wiążącego. Dodatkowo nieliczne komunikaty były ze sobą sprzeczne, jak również z dokumentami projektowymi, np. regulaminem. Ludzie zaniepokojeni dzielili się uwagami na wielu forach internetowych, choćby na Facebooku. Operator w ogóle nie radził sobie z komunikacją.

Zamiast opanować sytuację, chaos się pogłębił. Grantobiorcy i stypendyści zaczęli otrzymywać dziwne wiadomości z NIMiT. Informowano w nich o brakach w wysłanej papierowo dokumentacji. Zdarzały się nawet informacje jakoby dana osoba nie przesłała weksla, a to było przecież warunkiem podpisania umowy na grant czy stypendium. Okazało się, że operator ma u siebie ogromny bałagan, nie prowadzi prawidłowo dokumentacji, gubi dokumenty – tak przynajmniej wynikało z opowieści osób zaangażowanych. Niektórzy mówili nawet o zawiadamianiu odpowiednich organów o możliwości popełnienia przestępstwa. W końcu naruszenie przepisów o ochronie danych osobowych lub zgubienie weksla to są niebagatelne rzeczy. Jedni więc zaczęli toczyć spory z NIMiT, twierdząc, że wszystko dosłały. Z ilości ludzi, którzy tak twierdzili należy wnioskować, że to po ich stronie leżała prawda. Inni postanowili machnąć ręką i jeszcze raz przesłać rzekomo brakujące dokumenty. Pojawiali się również tacy, którzy postanowili zrezygnować z grantu lub stypendium, nie widząc możliwości prawidłowego zrealizowania swoich projektów.
Niestety, operator nie pomagał, a wręcz przeciwnie. Kilkakrotnie zorganizował webinary, które miały uspokoić nastroje i wyjaśnić liczne wątpliwości. Ich wynik był odwrotny od zamierzonego. Były zorganizowane nieprofesjonalnie, wyjaśnienia częściowe, a komunikaty nierzadko sprzeczne z postanowieniami regulaminu konkursu. Zaplanowany webinar rozpoczynał się na przykład z 20-minutowym opóźnieniem. Potem występowała dyrektor NIMiT, która kwadrans zapewniała beneficjentów programu, jak bardzo się starają i że wszystko będzie dobrze. I że problemy wynikają głównie z tego, że beneficjenci nie potrafią przesłać prawidłowych i kompletnych dokumentów, co generalnie było nieprawdą i próbą zrzucenia z siebie odpowiedzialności. Wystąpienie pełne okrągłych słówek i frazesów, z którego niewiele wynikało.

Potem były spotkania z rzekomymi ekspertami. Ci nie potrafili wyjaśnić wielu wątpliwości, a często wprowadzali w błąd. Zdarzyło się na przykład, że jedna ekspertka stwierdziła, że płatność dokonana w projekcie gotówką będzie wydatkiem niekwalifikowalnym. Siedzący obok wicedyrektor NIMiT ds. dotacji ochoczo potwierdził to stwierdzenie. Tymczasem w regulaminie jak wół stoi, że gotówka może jak najbardziej być formą zapłaty. Inna ekspertka najpierw przez godzinę opowiadała o KPO dla Kultury, nie wychodząc właściwie poza treści zawarte w prezentacji, która wyświetlała się na ekranie. Na czacie obok pojawiały się dziesiątki pytań i wątpliwości. Po czym zamiast na nie odpowiedzieć, szybko się pożegnała i rozłączyła przed czasem.
Dziesiątki czy nawet setki pytań i wątpliwości pozostawały bez odpowiedzi. Miano zebrać wszystkie i odpowiedzieć na nie w oddzielnym dokumencie. Po dłuższym czasie tak się stało, jednak na wiele pytań nie padły żadne odpowiedzi. I tak już pozostało do końca konkursu.

Zdeterminowani beneficjenci próbowali zainteresować sprawą Ministerstwo Kultury i parlamentarzystów. Pisali listy, skargi, prosili o interwencję. Pojawiło się kilka interpelacji poselskich, m.in. Pauliny Matysiak, czyli słynnej bestii z Kutna. O sprawie pisały media ogólnopolskie. Przedstawiciele ministerstwa zapewniali, że zajmą się sprawą, że wszystko będzie dobrze. Jednak nie przełożyło się to na nic konkretnego. Można by nawet powiedzieć, że beneficjenci spotkali się z lekceważeniem z tej strony. Na jednym z webinarów miała wystąpić jedna z wiceminister kultury. Niestety, pojawiła się dopiero po niemal półtorej godziny od jego rozpoczęcia, powiedziała trochę gładkich słów, z których nic nie wynikało, i się rozłączyła. Obrazu amatorszczyzny dopełnia fakt, że technicy rządowych instytucji nie potrafili jej dołączyć do spotkania bezpośrednio, tylko pani minister połączyła się z NIMiT, a tam postawiono laptop przed kamerą komunikatora i jej wypowiedź tak własnie była dostępna.
Zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, nie korespondowały z komunikatami z NIMiT. Zamiast pomagać i wyjaśniać, beneficjentów ostrzegano i grożono. Wielokrotnie podkreślano, że brak realizacji choćby niewielkiej części projektu będzie skutkował koniecznością zwrotu całości dotacji. Początkowo nie pozwolono na żadne przesunięcia w kosztorysie, po licznych protestach zgodzono się na 20% w ramach jednej kategorii. Na prośby o wyjaśnienia można było nawet usłyszeć komunikat: „my nie jesteśmy od pomagania tylko od kontroli, czy prawidłowo wykonujecie projekt”.

W takiej atmosferze trzeba było realizować projekty. Ale to jeszcze nie koniec. Wysłanie wszystkich dokumentów i załączników wcale nie oznaczało końca męczarni. Trzeba było jeszcze otrzymać środki. A z tym nie było tak prosto. Kontaktu z operatorem nie było. Niektórzy otrzymywali wiadomości o brakach w dokumentacji, ale nikt nie informował, kiedy wszystko było w porządku. Komunikacja była szczątkowa. Beneficjenci dowiadywali się, że wszystko jest w porządku, kiedy dostawali przelew środków na konto lub gdy otrzymywali e-mail z wiadomością, że umowa zmieniła status z „do podpisu” na „podpisana”. Co ciekawe, można było otrzymać środki bez zmiany statusu i odwrotnie – mieć status „umowa podpisana”, lecz wciąż czekać na przekazanie środków.
W związku ze znacznie mniejszym okresem, w jakim należało zrealizować projekty, trzeba było je zaktualizować. NIMiT wymagało uzasadnienia na piśmie i prośby do dyrektor o zgodę. Urzędnicy twierdzili, że opóźnienia ze strony operatora nie są wystarczającym powodem, by wnioskować o te zmiany, co jest aroganckie i zwyczajnie głupie. Niemniej to były główne powody tych przesunięć. Trudno jednak znaleźć kogokolwiek, komu NIMiT odpisałby w tej sprawie mimo upływu 2-3 miesięcy od wysłania takich wniosków.
Od ocen przyznających bądź nie środki dla danego projektu można się było odwołać. Jednak zawiadomienia przesłane pocztą przychodziły bardzo późno – od kilku tygodni do nawet kilku miesięcy od ogłoszenia wyników. Dopiero w drugiej połowie grudnia ogłoszono listę rozpatrzonych odwołań. Nie mam pojęcia, jak mogą ci wybrańcy skorzystać w tym roku ze środków z KPO, skro pozostało im 2 tygodnie na realizację, a nie mają przecież ani podpisanej umowy, ani środków. A wciąż oficjalne stanowisko NIMiT brzmi, że środki muszą być wydane w konkursie do końca 2024 roku.

Inna sprawa to same oceny projektów. Tu także można mieć wiele wątpliwości. Znam przypadek, gdzie na 100 punktów do zdobycia projekt otrzymał od oceniających od 52 do 96 punktów, a jeden z nich dał mu 0, uznając, że nie spełnia kryteriów formalnych. Taka rozpiętość ocen jest mało wiarygodna. Tu także było coś nie tak, ale trudno wniknąć bardziej w temat, nie mając dostępu do protokołów.
Same umowy w formie papierowej zaczęły spływać do beneficjentów dopiero w grudniu. Oczywiście nie wszystkie, tylko niektóre. Przy czym polepszył się nieco kontakt z NIMiT, choć przybierał kuriozalne kształty. Pracownicy na przykład pisali wiadomości lub dzwonili z pytaniami typu: „czy projekt jest realizowany”, „czy środki zostały przelane”, dlaczego umowa ma status do podpisu” itp. Tak jakby objęli zadania związane z pracą przy obsłudze konkursu po kimś innym i nie mogli zorientować się w sytuacji. Widocznie poprzednicy niewiele im przekazali.
Jednak największym problemem był brak środków i mało czasu. Nie da się realizować inicjatywy bez pieniędzy. Beneficjenci musieli więc najpierw wydawać wkład własny. Środki się jednak szybko kończyły. A wypłaty dotacji bardzo się przeciągały. Kto otrzymał dotację czy stypendium w październiku, mógł mówić o dużym szczęściu. Większość doczekała się pieniędzy w listopadzie, inni z grudniu, wielu zaś wciąż ich nie otrzymało, co piszę w drugiej połowie ostatniego miesiąca roku. Z tego powodu niektórzy zrezygnowali. Inni czekali, a teraz obawiają się, że nie zrealizują całego projektu. Nie wiedzą, co będzie. A przecież to nie ich wina, że cały konkurs został przeprowadzony tak fatalnie.

Teoretycznie beneficjenci mogli mieć nawet 7 miesięcy na realizację projektów. W praktyce ten czas skurczył się do 2-3 miesięcy, co jest absolutnym skandalem i ogromnym utrudnieniem. Z tego powodu niektórzy zrezygnowali ze swoich ciężko wywalczonych środków. Inni realizują swoje inicjatywy, lecz w stresie, czy na pewno zdążą. Jestem przekonany, że nawet jeśli nie wyniknie to ze sprawozdań, projekty będą wykonane gorzej niż gdyby operator konkursu trzymał się terminów i postępował prawidłowo, przeprowadzając konkurs.
Zgodnie z przepisami, ale i ze zdrowym rozsądkiem projekt powinno się realizować dopiero, kiedy umowa zostanie podpisana przez obie strony i każda z nich będzie miała swój egzemplarz podpisanej umowy. W KPO dla Kultury nie było to możliwe. Odsyłanie podpisanych umów przez NIMiT zaczęło się dopiero w grudniu, wiele osób i organizacji wciąż ich nie otrzymało. Podejmowanie więc działań przed otrzymanie umowy było ryzykowne, podobnie jak przed otrzymaniem środków. Z drugiej strony im dłużej osoba czy instytucja zdecydowała się czekać, tym mniej miała czasu na realizację projektu. Teoretycznie wydatki kwalifikowalne były od 31 maja, ale wątpię, by ktoś się na to zdecydował, nie wiedząc, czy będzie miał dotację. Tak naprawdę gwarancją było dopiero posiadanie umowy, ale w ten sposób większość projektów nie mogłaby się odbyć. Każdy więc szukał rozwiązania i większość zaczynała realizować projekt gdzieś w okresie pomiędzy otrzymaniem wieści o przyznaniu dotacji czy stypendium, a otrzymaniem środków czy umowy. Kompletny absurd, za który w 100% odpowiada NIMiT.
Pozostaje mieć nadzieję, że uda się pozytywnie zakończyć przedsięwzięcia i je rozliczyć. A to może nie być łatwe. I tu znów kolejny kamyczek do ogródka z napisem NIMiT. Zgodnie z regulaminem wszystkie sprawozdania muszą zostać złożone na odpowiednim formularzu w wersji elektronicznej najpóźniej do 8 stycznia 2025 roku. Oznacza to, że w przypadku projektów kończących się 31 grudnia 2024 r., a których jest sporo, beneficjenci mają na rozliczenie tylko 8 dni. Przy czym 1 i 6 stycznia to święta, a 4 i 5 to weekend. To bardzo mało czasu.
Dodatkowo wzór sprawozdania został udostępniony dopiero w połowie grudnia, by po kilku dniach zniknąć. Nie wiadomo, kiedy pojawi się znów i czy będą w nim zmiany. Niektórzy już zaczęli go wypełniać i teraz boją się, że godziny ich pracy mogą pójść na marne, jeśli wprowadzone dane nie zostały zapisane.
Standardem w rozliczaniu projektów jest okres dni trzydziestu. Zupełnie nie rozumiem, skąd ten pośpiech. W niejednej głowie i organizacji będzie nerwówka. Zamiast wykorzystać okres świąteczno-noworoczny na spędzenie czasu z rodziną i odpoczynek, beneficjenci będą domykać na gwałt projekty i je rozliczać. A wszystko przez niekompetentnych polityków i urzędników, bez wiedzy i wyobraźni, całkowicie nieprzygotowanych do zadań, za które otrzymują niemałe pieniądze z podatków, które jako obywatele płacimy.
Winą za powyżej opisany stan rzeczy należy obarczyć Narodowy Instytut Muzyki i Tańca. Okazał się on całkowicie niezdolny do poradzenia sobie z zadaniem przeprowadzenia konkursu. Nie mniejsza wina leży również na Ministerstwie Kultury. To ono ostatecznie odpowiada za prawidłowy przebieg i wydatkowanie środków z KPO w kulturze. Ani nie potrafiło odpowiednio przygotować instytucji sobie podległych do realizacji KPO, ani nie potrafiło nadzorować NIMiT i wspomóc instytucję, widząc, że ta nie radzi sobie. W efekcie straciliśmy na tym wszyscy – beneficjenci mnóstwo czasu i nerwów, a wszyscy obywatele – nie mogąc cieszyć się niektórymi projektami lub mając je w gorszej jakości niż planowano. Straciła na tym również władza, okrywając się wstydem i odium kompletnej indolencji.

Miejmy nadzieję, że kolejna edycja konkursu KPO dla Kultury, która ma odbyć się w 2025 roku, będzie przeprowadzona prawidłowo, a dokumentacja konkursowa dobrze przygotowana i uwzględniająca postulaty środowiska grantobiorców. Taki chaos, brak kompetencji i myślenia nie może się już powtórzyć. Siedzę w tematyce konkursów grantowych ponad piętnaście lat i nigdy nie widziałem ani nie słyszałem o tak źle przygotowanym i przeprowadzonym konkursie. Realista powiedziałby: gorzej być już nie może. Optymista odpowie: oj może, może. Nie wiem w sumie do której grupy należę.

Kultura Enter
2025/01 nr 112