Strona główna/ROZMOWA (ŁABA). „Elbe”. Opowieść o rzece widzianej z roweru

ROZMOWA (ŁABA). „Elbe”. Opowieść o rzece widzianej z roweru

Dwa lata temu czeski dziennikarz Luboš Palata* przejechał rowerem prawie tysiąc kilometrów wzdłuż Łaby, od czesko-niemieckiej granicy do ujścia rzeki. Swoje przeżycia opisał w książce właśnie wydanej w Czechach.

Aureliusz M. Pędziwol: Napisałeś o Łabie, rzece, która płynie przez twój kraj i Niemcy. I choć pisałeś po czesku, dałeś książce tytuł „Elbe”. Dlaczego? To przecież niemiecka nazwa rzeki, po czesku nazywa się ona Labe.

Luboš Palata: To po to, by pokazać Czechom, że oprócz Łaby, które płynie przez Czechy, za Rudawami zaczyna się inna Łaba, którą nazywają Elbe, bo jest w Niemczech. Zupełnie inna, zupełnie nieznana i ogromnie interesująca. Połowa książki jest o czeskim „Labe”, połowa o niemieckiej „Elbe”. Chodzi o to, by zainteresować Czechów tym, co znajduje się poza Czechami, niemiecką częścią rzeki. Kiedy z kolei książka wyjdzie w Niemczech, będzie miała tytuł „Labe”, bo mam nadzieję, że także Niemcy zainteresują się czeską Łabą.

No właśnie! Zawsze myślałem, że „Labe” to kobieta. Jednak w trakcie czytania twojej książki w jakimś momencie dotarło do mnie, że to imię męskie.

To jest trochę bardziej skomplikowane. Po czesku jest to „to Labe”.

Aha!

Tak więc ma to jeszcze inną wymowę. Ale podstawowe znaczenie, z którego powstało zarówno czeskie „Labe”, jak i niemiecka „Elbe”, pochodzi z celtyckiego nazewnictwa pierwotnych mieszkańców naszego kraju i oznacza „wielką rzekę”, co jest podtytułem mej książki. Chociaż nam w Czechach Łaba nie wydaje się aż tak wielką, i nawet tam, gdzie wypływa z Czech, zwłaszcza latem, nie robi zbyt wielkiego wrażenia.
Ale już w Niemczech jest to naprawdę ogromny nurt. Za Hamburgiem, gdzie do morza brakuje jeszcze stu kilometrów, Łaba staje się tak szeroka, że z jej jednego brzegu już nie widać drugiego. Aż w końcu z ogromną mocą zanurza się w Morze Północne i rzeźbi tam przez dziesiątki kilometrów za swoim ujściem głęboką bruzdę, którą można zobaczyć na wszystkich mapach morskich. A na końcu jest wyspa Helgoland. Dopiero tam kończy się moja podróż, bo dopiero tam Łaba rozpływa się w morzu i oceanie.

To była wyprawa na rowerze. Skąd taki pomysł?

Na rowerze jeżdżę już dziesiątki lat po Europie. Ale tym razem było to spełnieniem marzeń. Z Czech wzdłuż Łaby do Morza Północnego, do Oceanu Atlantyckiego, to prawie tysiąc kilometrów. Zajęło mi to trzy tygodnie, ponieważ powiedziałem sobie, że to będzie „podróż literacka”. Od samego początku miałem zamiar nie tylko przejechać wzdłuż tej rzeki, ale także coś przeżyć. Miałem więc prawie 20 przystanków i zaznałem wielu interesujących przygód.
Prawdopodobnie najbardziej zainteresowała mnie Wendlandia, część Niemiec zwana też Słowiańszczyzną. Udało mi się spotkać tam ludzi przywracających słowiański język zwany drzewiańskim lub wendyjskim [a także połabskim lub załabskim – przyp.], który zanikł w XVIII wieku. Oni to robią naprawdę, spotykają się i utrzymują lokalne słowiańskie tradycje. Są tam również stare słowiańskie wioski zbudowane w układzie okolnicy [gdzie zagrody tworzą zwarty krąg wokół środkowego placu zwanego nawsiem, lub majdanem – przyp.], które dziś są zabytkami chronionymi prawem. To jest także coś, o czym Czesi nic nie wiedzą.

Piszesz nie tylko o tym, co widziałeś i przeżyłeś, ale sięgasz też do historii tych ziem, przez które przepływa Łaba. W czeskiej części często wracasz do kwestii wypędzenia Niemców sudeckich z Czechosłowacji. Co ona dla Ciebie znaczy?

Wypędzenie Niemców sudeckich to był, moim zdaniem czas, z którym my, Czesi, sobie nie poradziliśmy. Strach i żądza zemsty wzięły wtedy u nas górę nad współczuciem i rozsądkiem. Wypędziliśmy z Czech i Moraw trzy miliony ludzi, głównie kobiet, dzieci i osoby starsze, ponieważ pod koniec wojny na tym ich pograniczu nie było już prawie nikogo innego poza nimi. Niemal wszyscy mężczyźni byli w wojsku.

Bo, jak napisała Radka Denemarková w „Koboldzie”, naziści uciekli.

Naziści oczywiście uciekli. A ci, którzy zostali, których wypędzono, w większości mieli czyste sumienie.

A niektórzy z nich to byli Żydzi, którzy właśnie wrócili z obozów.

To jest kompletnie szalona historia. Tak, tym najgorszym, co mogło się człowiekowi przytrafić od końca lat 30. do 1947 roku, to być niemieckojęzycznym Żydem w Sudetenlandzie. To była straszna sytuacja. Tak, takie historie też się tam zdarzały. Jeszcze straszniejsze były czeskie obozy dla Niemców, które poprzedziły ich wypędzenie lub, jak my, Czesi, eufemistycznie mówimy „odsun” [termin wojskowy oznaczający przesunięcie wojsk – przyp.]. Najstraszniejsze jednak były te miesiące mordowania, które się zaczęło zaraz po zakończeniu II wojny światowej. Miesiące morderstw, które objęła amnestia uchwalona przez Tymczasowe Zgromadzenia Narodowe w ’46 roku. W czasach pokoju wymordowaliśmy 20 tysięcy ludzi, 20 tysięcy Niemców. To była jedna z największych porażek czeskiego narodu w historii. To miała być zemsta za zbrodnie okupacji. Ale to nie jest żadne usprawiedliwienie.

Piszesz też o żydowskim getcie w Terezinie, także nad Łabą.

Getto w Terezínie chyba nie było największe, ale trochę mąciło w głowie. Do dziś jest to całkiem piękne miasto, zbudowane pod koniec XVIII wieku jako pokazowa twierdza. Ma nawet swoisty urok. Można sobie wyobrazić, że da się tam żyć. W końcu i dziś mieszkają tam tysiące Czechów.
Zbrodnia polegała na tym, że naziści wysiedlili najpierw czeskich mieszkańców tego małego, kilkutysięcznego miasteczka, a potem nazwozili tam z całej Europy dziesiątki tysięcy Żydów, czyniąc z niego miejsce, które nie nadawało się do życia. A gdy się okazało, że tych ludzi jest już zbyt dużo, zaczęli ich wywozić do obozów zagłady.

Przeważnie do Auschwitz.

Przeważnie do Auschwitz. Nocowałem w Terezinie, a potem spędziłem dzień w Muzeum Getta. Człowiekowi dreszcze chodzą po plecach, gdy w końcu zda sobie  sprawę, że żydowskie dzieci żyły tam przez kilka lat, chodziły do szkoły, a potem je wywieźli razem z ich nauczycielami do obozów zagłady i pomordowali.

Potem, już z Niemiec, piszesz o Dreźnie i porównujesz je z Warszawą. Nie przesadzasz?

Zależy w czym. Zarówno barokowa drezdeńska Wenecja, jak i znaczna część Warszawy mają te same korzenie w XVII i XVIII wieku. Z kolei pod koniec II wojny światowej oba te miasta przeszły piekło – najpierw to nazistowskie Warszawa, a potem Drezno piekło alianckich bombardowań.
A ja stawiam je obok siebie, żebyśmy o tym nie zapomnieli. Żeby było w nas współczucie dla ludzi, którzy zginęli w tym strasznym bombardowaniu Drezna. Żeby nam było szkoda zniszczonych zabytków Drezna, nawet jeśli część z nich jest dziś odrestaurowana. Ale nie wolno nam też zapominać, co było przyczyną. Bo jednym z powodów zbombardowania Drezna były zbrodnie, których naziści dopuścili się na przykład w Warszawie.

A to wcale nie jest koniec tej historii, bo to samo dzieje się i teraz, że wspomnę Ukrainę i takie miasto jak Mariupol.

To także przeżyłem podczas tej wyprawy. A mianowicie tam, gdzie w 1945 roku po raz pierwszy spotkali się żołnierze amerykańscy i sowieccy. Dziś o tych ostatnich mówimy Rosjanie, ale po sowieckiej stronie mógł być przecież także Ukrainiec.
Gdy latem 2022 roku tam dotarłem, ujrzałem trzy powiewające flagi: amerykańską, rosyjską i niemiecką. To było bardzo dziwne uczucie, ponieważ w tym czasie agresja Rosji przeciw Ukrainie była już w pełni. Już wiedzieliśmy o strasznych potwornościach, których Rosjanie się dopuszczali, o okrucieństwach wokół Mariupola, znane już były zbrodnie w Buczy i na innych przedmieściach Kijowa.
A ja musiałem myśleć o tym, co się tam działo w ’45 roku. Dlaczego ówczesne przekonanie, że nic takiego nie może się powtórzyć, nie jest już aktualne? Dlaczego to się powtarza kilkaset kilometrów od Czech i Polski?

Wcale się nie dziwię…

To były smutne przemyślenia. O nieprawości ludzi, o powracaniu nieludzkich reżimów, tylko w innym przebraniu. O tym, że Hitler i Putin nie są do siebie niepodobni. I o tym, że podobnie jak na początku II wojny światowej nie traktowano zbyt poważnie Hitlera i istniało przekonanie, że można z nim negocjować i nie ma potrzeby powstrzymywania go siłą, takie przeświadczenie przez wiele lat mieliśmy co do Putina.
Okupacja Ukrainy zaczęła się w 2014 roku. A my jeszcze przez dziesięć lat z nim handlowaliśmy, poklepywaliśmy się po plecach, inwestowaliśmy w Rosji. I to my jesteśmy współodpowiedzialni, obywatele Unii Europejskiej, Zachodu, za to, że był on w stanie rozpocząć tę olbrzymią agresję przeciw Ukrainie. Natomiast przez to, że nie pomagamy Ukrainie tak, jak by tego potrzebowała i na ile mogliśmy to zrobić, do dziś ciąży na nas wina, że wciąż nie wygląda na to, że Putin jako agresor zostanie ostatecznie pokonany.

Czy pomyślałeś, gdy pierwszy raz depnąłeś na pedały, by ruszyć w podróż wzdłuż Łaby, że może ci ona przynieść takie refleksje?

Trasę miałem wprawdzie drobiazgowo zaplanowaną, ale sporo rzeczy mnie zaskoczyło. To właśnie sprawia, że każda taka podróż jest ważna. Ale oczywiście, gdy jechałem wzdłuż Łaby, wojna Rosji przeciw Ukrainie już trwała. A ja byłem na niej wielokrotnie. To jest zaś coś, co się potem wozi ze sobą, dokądkolwiek się jedzie.
Nie, nie spodziewałem się, że odkryję to aż w takim wymiarze. Nie spodziewałem się, że na niemieckim pomniku sowieckich wyzwolicieli w Torgau zobaczę gieorgijewskie lentoczki, wstążki świętego Jerzego, wyrażające sympatię dla reżimu Putina. To mnie w byłej NRD zszokowało. Ale i takie rzeczy tam zobaczyłem.

Bardzo dziękuję.

Aureliusz M. Pędziwol

Rozmowa była przeprowadzona 5 września 2024 roku podczas Forum Ekonomicznego w Karpaczu
* Dziennikarz i fotograf Luboš Palata (urodzony w 1967 roku) jest europejskim redaktorem ukazującej się w dziesiątkach regionalnych mutacji czeskiej gazety „Deník”, współpracuje też z publicznym Czeskim Radiem Plus, Deutsche Welle, a także dziennikiem „SME” i tygodnikiem „Týždeň” na Słowacji, oraz „Gazetą Wyborczą” w Polsce. Pracował dla niemal wszystkich najważniejszych gazet czeskich, jak „Hospodářské noviny”, „Lidové noviny”, czy „MF DNES”. Był zastępcą redaktora naczelnego słowackiej gazety „Pravda”. Jest laureatem kilku dziennikarskich nagród.

Kultura Enter
2025/01 nr 112

Czeski dziennikarz Luboš Palata na XXXIII Forum Ekonomicznym w Karpaczu we wrześniu 2024 roku, chwilę po pierwszej prezentacji swojej książki „Elbe”, opowieści nie tylko o jego prawie tysiąckilometrowej wyprawie na rowerze wzdłuż Łaby od czesko-niemieckiej granicy aż po jej ujście do Morza Północnego. W tle Śnieżka. 20 km od niej na zachód zaczyna swój bieg rzeka, która jest główną bohaterką opowieści Palaty. Fot. Aureliusz M. Pędziwol.

Ostatnie 160 km Łaby to jej estuarium - koło Cuxhaven oba brzegi dzieli 15 km rzeki, fot. A. M. Pędziwol.

Labská louka, czyli Łabska Łąka w czeskich Karkonoszach, gdzie na wysokości 1387 m znajduje się „Źródło Łaby”. Tak nazywana jest znajdująca się tam murowana studnia. Prawdziwe źródło znajduje się nieco wyżej, w odległości co najmniej 150 metrów, ale nie dalej niż 300 metrów, bo tam już przebiega dział wodny między zlewiska Morza Północnego i Bałtyckiego. Fotografie (i następne) Luboš Palata.

Polabí, czyli Połabie, równina ciągnąca się wzdłuż biegu Łaby od miasta Jaromierz w Czechach Wschodnich po Średniogórze Czeskie na zachodzie. Widok ze szczytu niezbyt wysokiej (456 m. n.p.m., około 200 m. ponad otaczającą ją równinę), ale za to legendarnej góry Rzíp w Czechach leżącej około 50 km na północ od Pragi. To tu „praojciec Czech” miał postanowić założyć swoje państwo, które na jego cześć nazwane zostało jego imieniem.

Porta Bohemica, Brama Czeska. Trzykilometrowy przełom Łaby przez bazalty Średniogórza Czeskiego.

Dolní Żleb, dzielnica miasta Dieczin. To tu zaczęła się niemal tysiąckilometrowa wyprawa Palaty. Po lewej stronie to już Niemcy i Elbe, na wprost Saska Szwajcaria, po prawej wciąż jeszcze Labe i Czechy, a już poza zdjęciem Czeska Szwajcaria i leżące u jej stóp Hrzensko.

Selfie z promu na Łabie poniżej Magdeburga.

Opuszczona wieża strażnicza przypomina, że kiedyś środkiem nurtu Łaby biegła wewnątrzniemiecka granica. Ta rzeka była wtedy synonimem żelaznej kurtyny, choć stanowiła niezbyt długi jej odcinek – dzieliła świat na komunistyczny Wschód i demokratyczny Zachód.

Tangermünde w Saksonii-Anhalt znajduje się 60 km za Magdeburgiem w dół biegu rzeki. Palata znalazł tam trzymetrowej wysokości pomnik czeskiego króla Karola IV z brązu. Tego samego, którego imię nosi słynny kamienny most w Pradze i praski uniwersytet. Za Tangermünde Łaba, która od czeskiej granicy aż niemal po Hamburg jest rzeką nieuregulowaną, rozlewa się szeroko i meandruje po Nizinie Północnoniemieckiej.

Leżące nad rzeką Hawelą hanzeatyckie miasto Havelberg w Saksonii-Anhalt było jednym z ważnych miejsc w dziejach Słowian Połabskich. Łaba, z którą Hawela łączy się kilka kilometrów dalej, przepływa w odległości około kilometra od tego miejsca.

Słowiańska wieś koło powiatowego miasta Lüchow w położonym nad lewym brzegiem Łaby dolnosaksońskim Wendlandzie. Do połowy XVII wieku żyli tam Drzewianie – połabscy Słowianie, to był najdalej na zachód wysunięty obszar osadnictwa słowiańskiego. Posługiwali się wymarłym w 1756 roku językiem drzewiańskim. Palata opisuje usiłowania napotkanych tam miejscowych entuzjastów odtworzenia tego języka i wpisania tamtejszych słowiańskich wsi okolnic na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. „Tutaj wszyscy jesteśmy Słowianami”, powiedział mu jeden z nich, świeżo upieczony wówczas emeryt Ernst Stellte.

Pomnik szypra w portowym mieście Lauenburg w Szlezwiku-Holsztynie, 40 km na południowy wschód od Hamburga. Także z brązu, jak ten Karola IV w Tangermünde. Łaba płynie na wprost, w prawo odchodzi ponad 60-kilometrowej długości kanał łączący Łabę z Lubeką, a tym samym i z Bałtykiem.

Inne spojrzenie na szypra z brązu, tym razem w górę rzeki.

Kugelbake, historyczny znak nawigacyjny z kulą (po niemiecku Kugel, stąd nazwa) w Cuxhaven, wskazujący miejsce, gdzie Łaba uchodzi do Morza Północnego. To tu skończyła się wyprawa opisane w książce „Elbe”.