ROZMOWA (LITERATURA). Pustka w kłębku ciszy
Rafał Kasprzyk: Robercie, przyznam szczerze, że po przeczytaniu twoich książek, które zrobiły na mnie piorunujące wrażenie, bardzo chciałem z tobą porozmawiać, bo ich tematyka jest niezwykle ważna, ale i bardzo trudna, bolesna wręcz. Dlatego wdzięczny jestem, że pomimo wielu zajęć zgodziłeś się na rozmowę.
Robert Gmiterek: Rozmowa jest jednym z żywiołów, które są tworzywem mojej literatury, i nie tylko literatury, a więc jeśli była jakaś zgoda, to tylko formalna, rytualna, grzecznościowa. I to z tego względu, że ubiegłeś mnie w prośbie o rozmowę. Czasu dla rozmów mam dużo. I nigdy nie jest to czas stracony. A szczególnie z ludźmi, którzy wiedzą, co znaczy słowo „niespiesznie” i praktykują to na co dzień.
Niespieszność jest w dzisiejszym rozedrganym świecie towarem bardzo deficytowym – myślę, że się ze mną zgodzisz – i kiedy wszedłem w przestrzeń książki Oikoumene – bo to od niej zacząłem zgłębiać świat Pogranicza widziany twoimi oczyma – to właśnie ta niespieszność tak mnie urzekła. Ta precyzja słowa. Ta cisza „międzysłowia”, która momentami była nie do zniesienia, właśnie przez ową niespieszność, a nawet w pewnym stopniu zawieszenie, unieruchomienie słowa w jakimś „międzyświecie”. Niejednokrotnie odnosiłem takie wrażenie, że pomimo krótkich tekstów pomieszczonych w tej książce, zamykasz czytelnika w przepastnym labiryncie tego „międzysłowia”. Generalnie tego „między” jest w twoim pisaniu dużo. Czy to jakiś wytrych do zrozumienia twojej twórczości?
Musisz być przygotowany na to, że sposób, w jaki odczytasz Oikoumene i inne moje teksty będzie dla mnie w wielu przypadkach zaskoczeniem, że twoje pytania będą wprawiały mnie w konsternację, że od ciebie będę się dowiadywał o kluczach i wytrychach, których ja używałem do pisania, a teraz czytelnik tych samych używa do czytania. A to dlatego, że, tak sądzę, zanim zacząłem pisać, po pierwsze byłem czytelnikiem w, jak mniemam, borgesowskiej imaginacji, gdzie czytanie jest sztuką. Z czytania zrobiłem sobie sztukę. Świat definiowałem przez lektury. Z czasem po czytaniu w s z y s t k i e g o nauczyłem się tak dobierać lektury, aby definiowane przez nie uniwersum było mi najbliższe. Nie oznaczało to, że zamknąłem się w jakiejś hermetycznej bańce. Nie. Po prostu nauczyłem się czytać według własnego klucza, za pomocą wytrychów i adaptować historie „nie z tej ziemi” do tej. Może dlatego, kiedy zacząłem poważnie pisać, kiedy czytanie, które uważam za trudną sztukę (bardzo cenię tych, którzy nie tylko potrafią czytać, ale i pisać o tym, co czytają) przestało być jedynym konstruktem mojego literackiego i nie tylko literackiego świata, zacząłem pisać z pozycji czytelnika. To znaczy, że wyobrażam sobie (zanim je sobie wyobrażę), że moje teksty są już gotowe, istnieją w tym złożonym świecie, zanim jeszcze je napiszę i moją jedyną rolą jako twórcy, jako pisarza, jest poutykanie między słowami tych tekstów przestrzeni niewymownych. Tych przestrzeni, które będą czytelnika chłonąć i wchłaniać, i zmuszą go do poszukiwania wyjścia, do zrozumienia gdzie jest i dlaczego się w tym miejscu znalazł, a ostatecznie do tego, aby stał się jednym z bohaterów opowieści. To dla niego pozostawiam tak wiele, jak mówisz, „międzysłowia”. Zwróć uwagę na to, że to czytelnik ważniejszy jest od autora. Czytelnik bez autora zawsze będzie istniał, autor bez czytelnika nigdy. No może w jakiejś wysublimowanej, nieczytelnej i hermetycznej bańce zanurzonej w międzygalaktycznej pustce.
To bardzo mądre, co mówisz – czytanie jako swego rodzaju sztuka sama w sobie. Ale zanim zacząłeś pisać – jak twierdzisz – bardzo dużo czytałeś. Czytałeś, obserwowałeś, pewnie też dużo milczałeś, co niewątpliwie ma swoje odzwierciedlenie w tekstach. Bo twoje książki są – paradoksalnie – bardzo milczące. Pomimo mniejszej lub większej ilości słów one cały czas wysyłają w stronę czytelnika strumień ciszy, która wymaga od niego „czegoś więcej” podczas lektury. Zastanawiające jest, skąd się to bierze? Skąd w tobie ta ogromna świadomość czegoś, co nazwałem „ciszą słowa”? Wiem też, że zajmujesz się fotografią. Czy w twoim przypadku może być tak, że ta „cisza stron” jest pewną implikacją widzenia świata przez okienko obiektywu? Bo, jak sądzę, zanim zacząłeś pisać, również fotografowałeś?
„Cisza słowa” jako odbicie obrazu na matrycy „stron”? To bardzo frapujące. I intrygujące mnie już od czasu Snu na Kniaziach, mojej pierwszej książki, bo fotografowanie i pisanie w tamtym przypadku, i potem w Oikoumene, było jednoczesne. Nigdy wcześniej poza młodzieńczą, jednodniową, dwudziestoczteroklatkową przyjaźnią z aparatem o imieniu Ami, nie miałem do czynienia z fotografią z tamtej strony obiektywu. Ten czas, w którym się pojawiły moje pierwsze dojrzałe teksty opublikowane potem, to czas iluminacji, czas obrazu i słowa. Ale nie na zasadzie ekfrazy, czyli opisu obrazu, ale jednoczesności, interakcji, wyzwolenia z formy. Wyobraźmy sobie fotografa z drugiej połowy XIX wieku, który do wykonywania zdjęć w słabym świetle używa lampy błyskowej z magnezją. Wyobraźmy sobie eksplodujące, białe światło nocy, które w ułamku milisekundy wydobywa z cienia, postaci, rzeczy i ich zmarszczki, do tej pory ukryte w ciemności i zatrzymuje je w jednym, jedynym z możliwych grymasów istnienia, a raczej uśmiechów istnienia w przypadku zdjęć portretowych, bo o takie nam przecież chodzi, o portrety znikającego, znikomego świata, o piękno zmarszczek, o czas nieutracony. Takie też było, jest, moje pisanie. Iluminacyjne, epifaniczne. Czasem pojawiał się obraz, kadr, który długo nosiłem zapisany na matrycy oka jak na matrycy aparatu fotograficznego, i w pewnej chwili doznawałem olśnienia i pojawiały się słowa, słowa obrazy, z obrazu wysnute. Innym razem długo noszone słowa, najczęściej frazy, zalążki tekstów, tkwiły gdzieś głęboko, na dnie pamięci, albo w pamięci podręcznej pełnej innych niezapisanych słów. I w momencie widzenia, w chwili obrazu, który pojawiał się w zasięgu wzroku, który działał jak wywoływacz, jak lampa błyskowa, oświetlając tą konkretną frazę i rezonując z nią, iluminował ją, a ja odnajdywałem gotowy już tekst, tuż pod powierzchnią rzeczy. Moja rola sprowadzała się wtedy do zapisania, do nadania kształtu iluminacji. I jest jeszcze jeden, trzeci rodzaj tworzenia. Słowo i obraz w jednym. Mam kilka takich tekstów, które powstały jednocześnie z obrazem, o których nie mogę powiedzieć, co było pierwsze. Klasyczny dylemat jajka i kury. Nie jestem tak do końca przekonany, że „na początku było słowo”, choć słowo to przecież moje tworzywo, moja materia uniwersum. Wyobrażam sobie niekiedy akt tworzenia, pisania, fotografowania, malowania jako proces, działanie na wzór opisany w modelu Wielkiego Wybuchu, gdzie w pierwszej milisekundzie wszystko ściśnięte jest w jednym punkcie, materia, obraz, słowo i twórca, a sam akt tworzenia jest Wielkim Wybuchem, iluminacją, epifanią. A gdzie tu cisza? Spójrz w głęboki wszechświat, posłuchaj – cisza. Nic nie słyszymy, ani radiowych fal, ani gadania mgławic. A przecież stamtąd jesteśmy, krążą w nas te same atomy od początku wszechświata, pierwszy obraz i pierwsze słowo. Ta cisza niesie wszystko. Cisza jest materią, z której możemy tworzyć światy.
Widzę, że wchodzimy na poziom „hard” (śmiech). Oczywiście ja mogę na tym metapoziomie komunikacji z Tobą się porozumiewać, bo moją ogromną fascynacją była i jest nadal filozofia przyrody nieożywionej, a konkretnie kosmologia, więc tematy okołokosmiczne są mi bardzo bliskie. I w sumie dobrze, że o tym mówisz, bo właśnie o ten metapoziom chciałem zapytać, w kontekście twojego zmagania się ze słowem i obrazem. Czy nie masz czasem takiego przekonania, przeczucia, a może nawet pewności, że te iluminacje, jak to nazywasz, nie pochodzą gdzieś z zewnątrz? Że coś lub ktoś w jakiś przedziwny sposób prowadzi twoje myśli? A ty jesteś jedynie swego rodzaju medium, zapisującym to, co ci się pojawia w głowie? Bo czytając twoje teksty, miałem cały czas poczucie, że są one pisane w taki sposób, jakbyś znajdował się w jakimś zewnętrznym strumieniu świadomości wszechświata. Strasznie mnie to nurtuje.
Może nie jest to poziom medium, tak jak go rozumiem, jako rodzaj przekaźnika, ale raczej coś, co możemy nazwać rezonatorem. Moje teksty rezonują z przekazami z zewnątrz, z tego, co ty nazywasz strumieniem świadomości wszechświata, a ja wszechświata podszewką. W pewien sposób przypomina mi to interferencję fal. Bo tu jeszcze nakładają się inne warstwy. Warsztat literacki, technika, forma, moja wrażliwość, moje ego, jaźń, zbiorowość, której jestem orędownikiem. Tekst, który powstał wywołała ta pierwotna fala Wielkiego Wybuchu, ale nie jest to ten sam tekst. Jest on już wzbogacony o wszystko, co stało się we mnie i w innych po drodze. Tak, rezonator, będzie lepszym słowem niż medium.
Wszechświata podszewką, czyli „genetyczną pamięcią miejsc i zdarzeń”? Bo tak nazwałeś swój debiut – Sen na Kniaziach. Ale to, o czym mówisz przypomniało mi słowa francuskiej filozofki Simone Weil, której wybór pism tłumaczył sam Czesław Miłosz. Napisała, że „sprzeczność jest dźwignią transcendencji”. I tak sobie myślę, że bez obecności tej szeroko pojętej transcendencji nie da się dobrze zrozumieć twojego pisania. Bo po pierwsze nacechowane jest ono bardzo szeroką metaforyką, symboliką wręcz – choćby opowiadanie Troska w twojej najnowszej książce – która wznosi się daleko ponad logikę świata. Po drugie zaś, sprzeczności, w które wrzucasz czytelnika – i tu znowu przywołam opowiadania z Epifanii pana Eliasza, a mianowicie: Eliszka Bomersbach i Ognie bengalskie – doprowadzają go do tak zwanych sytuacji granicznych egzystencji, za którym pytania o wszelką logikę tracą sens, bo tam już jest tylko miejsce na pytania religijno-filozoficzne. Krótko mówiąc, w tych wszystkich książkach na gruzach materialno-egzystencjalnych, tworzysz lepszy świat i to właśnie największy paradoks, ale i niewyobrażalna siła słowa.
I znów, gdy próbuję odpowiadać na twoje transcendentne pytania (dobraliśmy się w korcu maku), uderza mnie to, że każde znane mi pojmowanie transcendencji, metafizyki, symboliki, metafory, trochę nie przystaje do tego, co można znaleźć w moich tekstach, i w Epifanii pana Eliasza także. I choć tak właśnie jest, jak zauważyłeś, jest metaforyka, symbolika, nie-logika i metafizyka, wszystko to jest lekko przesunięte w inne rejony, nakłada się na siebie, zmienia się. Wydaje mi się, że dostaje mój osobisty rys, znacznik, odcisk palca, dwie literki więcej, jedną linijkę mojego kodu kulturowego i genetycznego. Zresztą teksty te po powstaniu żyją już własnym życiem i powoli oddalają się ode mnie. Zmieniają się, nadpisują i nadczytują, interpretują, z czasem stworzą swoje niezliczone warianty. Z czasem coraz trudniej będzie mi je komentować.
Spójrzmy na Eliszkę Bomersbach. Ty mówisz, że to opowiadanie pełne sprzeczności. Tak, ale jednocześnie to prosta historia. Opowieść, która choć trwa niemalże przez wiek cały, a pozwala się zamknąć w jednym spojrzeniu. Opowieść bardzo imaginacyjna, metaforyczna, zbudowana z wielu opowieści. A tak naprawdę nie musiałem jej napisać, aby istniała. Bo trzeba Ci wiedzieć, że da się ją zmieścić w jednym zdaniu. To motto opowiadania, słowa Elżbiety Isakiewicz pochodzące z literackiej i jednocześnie osobistej korespondencji, jaką prowadzimy w naszych tekstach od czasu Snu na Kniaziach. Pozwolę sobie je przytoczyć z pamięci. Kiedy ją odwiedzam, wspomina wczesne lata z tęsknotą, której refleks odbija się i we mnie, i wiem, że gdy Adeli już na tym świecie nie będzie, to jej tęsknota mnie nie opuści. Tak, Eliszka Bomersbach to prosta opowieść o wieczności zamkniętej w oczach nieskończonego korowodu córek i matek, które nawet gdy ostatnia córka bezpotomnie umiera, nie umierają nigdy, bo bywają objaśnione pismem, aby w pamięci ludzkiej na potomne czasy zostawali jak wspomina cytowany przeze mnie w opowiadaniu Semen Martynowicz w swym testamencie. Ale jest w tej prostej historii coś, co spowodowało, że przestała ona być dla mnie prostą opowieścią i stała się tym, czym między innymi definiuje się słowo „transcendentalny”, to znaczy – będący warunkiem zaistnienia czegoś. Otóż wydawało mi się, że opowiadanie w momencie napisania ostatniego słowa jest już skończone i istnieje raz na zawsze w jakimś miejscu i czasie. Nic bardziej mylnego. Kiedy wysłałem je Elżbiecie, pragnąc podzielić się z nią imaginacją wysnutą przecież z jej słów, odpisała, że zna tę historię, że wydarzyła się już, może nie taka sama, ale tak samo, nie tu gdzie ja ją umieściłem, ale zupełnie gdzie indziej, ale to jest ta historia, którą zna z zaledwie kilku zdań, tonu głosu i oczu. A więc prawdą jest to, co często powtarzam, że wszystkie historie wydarzyły się, właśnie się wydarzają, albo wydarzą się w przyszłości.
A Troska? Jest tak daleka od logiki świata jak tylko było można od niego odejść, nie zrywając z nim więzi. A to dlatego, że jak zauważyłeś stwarzam lepsze światy, dla moich bohaterów w nie najlepszej kondycji, pogrzebanych pod materialno-egzystencjalnymi gruzami światów nieudanych, okrutnych i strasznych. Jeżeli zna się siłę słowa nic nie stoi na przeszkodzie, aby je w dobrej wierze i jeszcze lepszym celu wykorzystać.
No tak, coś z tym „korcem maku” jest na rzeczy. Ale może faktycznie zostawmy na chwilę te wszystkie transcendentne rzeczy, bo musielibyśmy wejść na poziom rozważań o naturze świadomości, nie tylko wszechświata, ale i świadomości jako takiej. Musielibyśmy dokonać pewnej transpozycji w kwantowy świat – choćby teorii Johna Wheelera czy Davida Bohma – co z kolei nieuchronnie doprowadziłoby nas wreszcie do refleksji na temat fraktalnej struktury rzeczywistości. Jej niewidzialnej ciągłości, jej poza linearności. Świat to jednak wielka Tajemnica, o której nawet filozofom się nie śniło…
Ale zejdźmy może na poziom bardziej horyzontalny, przyziemny. Zastanawiam się dlaczego w tytule pojawia się akurat Eliasz? Ma to jakąś ukrytą symbolikę? Oczywiście ja mam pewne swoje przypuszczenia, skojarzenia, czy implikacje wynikające z historii przez ciebie opisywanych wewnątrz książki.
Zwróć uwagę na dedykację opowiadania. „Panu Eliaszowi – on żyje”. Z informacji jakie posiadam, żyje, i zbliża się do wieku matuzalemowego. Epifania pana Eliasza było pierwszym opowiadaniem, które napisałem. Pan Eliasz z człowieka z krwi i kości, który opowiedział mi mapę swojej nieistniejącej już wioski stał się symbolem. Jego imię, zaczerpnięte z kalendarza greckiego, jednoznacznie wskazuje na Wschód jako teatr wydarzeń. A że historia proroka Eliasza jest gotowym zbiorem symboli pasującym do apokaliptycznych wydarzeń w miejscu, które ja opisuję, imię wydaje się nieprzypadkowe. Zważ, że w apokryficznej wersji jego historii Eliasz zostaje zabity, leży trzy i pół dnia na rynku, a potem zmartwychwstaje. Odniesienia do mojej historii Grochów, Żuków i Kuryji są w takim rozumieniu oczywiste. Ale w odniesieniu do całej książki, do dwunastu opowiadań ważne jest tu połączenie imienia z iluminacją, Eliasza z epifanią. Można nazwać te wszystkie opowiadania epifaniami wschodu, albo wschodnimi epifaniami.
Jedna rzecz nie daje mi spokoju. Mam nadzieję, że to nie będzie zbyt osobiste pytanie, ale nie potrafię się powstrzymać, aby go nie zadać. Jak ty, jako człowiek, Robert Gmiterek, poeta i pisarz wrażliwy do granic możliwości, tak nieprzeciętnie czuły na szczegół wszelki, radzisz sobie z tymi wszystkimi historiami ludzi, którzy doświadczyli tak wielkiego zła i niesprawiedliwości? Przecież żyjesz na otwartej ranie świata.
To nie jest otwarta rana. Już nie, przynajmniej ja tak widzę. Czuję to przez pryzmat czasu, pamięci i niepamięci, kiedy gwałtowność łagodnieje, krew krzepnie, tworzą się strupy, blizny, wreszcie powstaje nowa skóra. Takie jest moje Pogranicze, dla którego zło i niesprawiedliwość nie jest niczym nowym. Nosimy wszystko pod skórą i jesteśmy przygotowani na nieuchronne. Historia bowiem będzie się powtarzać i jeśli łacińska dewiza historiae magistra vitae chciałaby być prawdziwa, na miejscu vitae powinno stać mors. Wydaje mi się, że korowód krwi moich przodków wytworzył we mnie szczególną wrażliwość na śmiertelne historie ludzi. Jestem w stanie pogodzić się z nimi tak, jak oni się z pewnością pogodzili i jestem w stanie ich słuchać, bo po wielokroć ich już kiedyś doświadczałem „pod własną skórą”. Jedno jest ważne, najważniejsze, opowiadając te historie ani na chwilę nie można pozwolić na ich zwulgaryzowanie, na pornografię śmierci, tak ostatnio popularną np. w tzw. „literaturze obozowej”. Oni potrzebują spokoju i przywrócenia godności, nie krwawej rekonstrukcji i wiwisekcji śmierci, ale śmierci czystej, zamkniętej np. w piórku ptasim, w kamieniu, w słowie. Jeżeli ten warunek będzie spełniony, nikt nie powinien się obawiać, że nie zniesie ciężaru i okrucieństwa śmierci.
Zero wulgaryzowania i pornografii śmierci – pełna zgoda. Ale w Epifanii pana Eliasza jednak widać trochę tej krwawej rekonstrukcji i śmierci, z tą tylko różnicą, że w twoim przypadku warunek, o którym mówisz, jest spełniony i pewnie dlatego nie czuje się tej agresywności i pornografii. U ciebie rzeczywiście przez te wszystkie śmierci w książce, pomimo niejednokrotnie atomowych ładunków emocjonalnych, przechodzi się jakoś tak – sam nie wiem, jak to nazwać – spokojnie, czując właśnie twe pogodzenie z zaświatem, które udziela się czytelnikowi. Martwi mnie natomiast coś innego: fobie, podziały i uprzedzenia, z których próbujesz oczyścić maksymalnie tyle, ile się da i to ci się udaje. Chciałem zapytać właśnie o to, czy spotkałeś się kiedykolwiek z jakimiś negatywnymi reakcjami w kontekście twoich udanych prób oczyszczania i przywracania godności człowiekowi? Sprawy Pogranicza, i nie tylko, są sprawami wywołującymi dużo emocji w różnych środowiskach i niestety nie każdy ma tak czyste podejście czy intencje jak ty.
Przyznam ci się, że z rzadka takie negatywne reakcje się zdarzają, a jeśli już się zdarzą, co dla mnie charakterystyczne, padają jakieś wyimaginowane zarzuty z każdej ze stron „sporu” o Pogranicze. Ale cieszy mnie, że choć rzadko, jednak pojawiają się. Bo ich brak oznaczałby, że moje teksty są „letnie”, nie niosą niczego nowego, innego, nie drażnią tych, którzy wyobrażają sobie ten świat inaczej. Szkopuł w tym, że jak zauważyłem, ci, którzy się ze mną nie zgadzają, a znam takich wielu i jest ich na Pograniczu większość, mają problem z moimi tekstami. Nie wiedzą, jak mają to ugryźć. Wiem, że taka wizja Pogranicza, która łączy wszystkich więzami zielonej krwi darni – „chlorofilem”, jest dla nich nie do przyjęcia, ale nie potrafią odpowiedzieć mi w moim języku. Boją się metafory. Metafora to bardzo skuteczna broń przeciw stereotypom i uprzedzeniom. Celowo używam tu języka walki, choć jest to walka unikająca bezpośredniej konfrontacji. Metaforą, kuchennymi drzwiami, bocznymi uliczkami możemy wprowadzić w zakamarki ludzkich umysłów idee, które jeśli dostaną potem szansę na uzewnętrznienie, oparcie w rzeczywistości sprawczej, dużo łatwiej i szybciej zakorzenią się i zaczną zmieniać postrzeganie świata. Nie łudzę się, że będą to jakieś rewolucyjne zmiany, ale mam nadzieję, że będą. To przeświadczenie wynika po części z dość dobrego przyjęcia mojej wizji Pogranicza wśród bardzo zróżnicowanego kręgu odbiorców.
Czyli wziąłeś na siebie ogromne brzemię, niejednokrotnie z góry skazane na niepowodzenie, a mianowicie coś takiego, jak praca u podstaw, u źródła. To cholernie trudne i rzeczywiście wymaga odrębnego języka, odrębnych tonacji i semantyki, dlatego nie dziwi mnie to, że nie wszyscy ten język rozumieją, a co dopiero mówić o posługiwaniu się nim. Ale ty cały czas przecież podejmujesz tę nierówną „walkę” w imię czegoś wyższego. Może to zabrzmi głupio, ale nie masz czasem dość? Nie dopadają cię chwile zwątpienia? Bo wiesz, to trochę jak walka z wiatrakami.
Czas pokaże, co i czy w ogóle coś z tego wyniknie. Zwłaszcza, że nie traktuję tego, co piszę jako posłannictwa. To prawda, że pracuję u źródeł, ale to są moje źródła i podstawową pracą jest praca nad moją tożsamością, a dopiero w dalszej perspektywie nad tożsamością miejsca i czasu. Po prostu piszę. Bo tak trzeba, bo to mój sposób na życie, bo nikt o tym i tak nie napisał, bo opowieści potrzebują opowiedzenia, bo potrzebują wysłuchania i słuchaczy. Na razie krąg słuchaczy nie jest jakiś szczególnie wielki, ale powoli rozszerza się. Widać znajdują w moim pisaniu echa swoich słów i doświadczeń, a to chyba dlatego, że w historiach Pogranicza skupiają się jak w soczewce wszystkie historie. A odpowiadając wprost na twoje pytanie: nie mam dość. „Walka z wiatrakami” nie musi być skazana z góry na niepowodzenie. W moich tekstach bardzo często dekonstruuję mity, zmieniam wektory znaczeń, używam starych symboli do tworzenia nowych. W moim świecie pogodzonym i sprzężonym z nieustannymi zmianami donkichoteria jest dobrze widziana. Bo skoro nie ma nic trwałego na tym świecie, to i te rzeczy z gatunku niemożliwych, będąc równie nietrwałe stają się możliwe. I nie jest powiedziane, że „walka z wiatrakami” będzie miała zawsze i wszędzie ten sam znany nam rezultat.
Krótko mówiąc, wydobywasz z popiołów tę dziwną księgę o dziwnym języku, zwaną manuałem, niczym bohater jednego z twoich opowiadań i dopełniasz go swoimi historiami? Przynajmniej tak to widzę. Myślisz, że to dobre porównanie?
Cóż. Tak nas czytają, jak nas piszą. Nie mam nad tym władzy. I to jest dobre. Nawet nie mogę się nie zgadzać. Nie chcielibyśmy przecież, aby w ostateczności naszą twórczość sprowadzano do pytania: „co autor chciał przez to powiedzieć?”. Chciejstwo autora nie ma nic do powiedzenia. W chwili, gdy książka zmaterializuje się opuszcza świat autora i trafia do świata czytelnika, albo czytelnika–autora stając się tworzywem innych, osobistych światów. Historie, które przywołuję, pochodzą z miejsc mających wszelkie cechy palimpsestu, i to palimpsestu wielokrotnego. Na ich żywej tkance zapisywane są jedna na drugiej. Jedne na starannie wygumkowanych, inne bezpośrednio na sobie, po sobie. Co jakiś czas zdarza się też przecież rytualne palenie zakazanych ksiąg, stąd tyle popiołu. Twoje porównanie nie jest więc bezpodstawne.
Robercie, kończąc, życzę ci, aby twoja praca nad własną tożsamością przynosiła same dobre owoce i aby te owoce stawały się przyczynkiem do budowy lepszego świata. Bardzo ci dziękuję za tę rozmowę.
Kultura Enter
2025/01 nr 112
2025/01 nr 112