ŚWIADKOWIE. Oskarżam Auschwitz
Oleksandr Bojczenko
przeł. Julia Szewczuk
Przedmowa do ukraińskiego wydania Oskarżam Auschwitz Mikołaja Grynberga
Jak tylko usłyszałem o tej książce, pomyślałem, że chyba będę chciał ją przetłumaczyć. Zaraz po przeczytaniu już wiedziałem, że na pewno to zrobię. Więc oto jest po ukraińsku. Zanim został pisarzem – m.in. autorem nie zawsze strasznych, ale zawsze krótkich i mocnych fabuł, z wykształcenia psycholog, a z zawodu fotograf – Mikołaj Grynberg opanował sztukę komunikacji, nauczył się widzieć i słyszeć innych. Po dwóch albumach fotograficznych opublikował więc trzy książki z rozmowami. Ostatnia z nich, Księga Wyjścia (2018), tematycznie jest najbardziej „polska”: powstała jako próba zrozumienia, „dlaczego tak wielu Żydów wyjechało z Polski po wydarzeniach Marca sześćdziesiątego ósmego i dlaczego tylu zostało”. Z kolei ta pierwsza, Ocaleni w XX wieku (2012), to wpisany w światową „spielbergowską” praktykę zbiór świadectw ludzi, którzy bezpośrednio przeżyli Holokaust. Z jednym wyjątkiem: w finale tego zbioru, jako swego rodzaju epilog, umieszczono krótką rozmowę z córką ocalałego małżeństwa Schenirerów. Córka nie doświadczyła Holokaustu osobiście, ale dorastała i była wychowana pod jego niezaprzeczalnym wpływem.
Dwa lata później okazało się, że ten epilog faktycznie był prologiem dо następnej książki Oskarżam Auschwitz […]. Wszyscy jej bohaterowie, czyli rozmówcy autora, urodzili się po wojnie. Żadne z nich osobiście nie ukrywało się w piwnicach i na strychach przed obławą, nie czekało z rozpaczą czy apatią na likwidację getta, nie przejechało w przepełnionym bydlęcym wagonie przez łuk bramy w Birkenau, nie cierpiało na głód i chłód podczas Marszu Śmierci w głąb Niemiec. Jednakże wszyscy oni zostali ofiarami Holokaustu. Ktoś od wczesnego dzieciństwa szczegółowo znał historię swojej rodziny, ktoś nawet nie wiedział o swoim żydowskim pochodzeniu aż do dorosłości. Ale uniknąć traumy nie udało się nikomu, i na tym polega ich najważniejsza wspólna cecha.
Oprócz tego, że przez długi czas znajdowali się w cieniu bólu rodziców, wśród ich lęków, kompleksów i „dziwactw”, dla wielu z nich potężnym czynnikiem traumy Holokaustu była nieobecność rodziny poza domem. Zwykle dzieci ocalałych źle rozumieją znaczenie takich słów jak wujek i stryjek, ciocia i kuzynka, a czasem także dziadek i babcia, bo są to dla nich pojęcia czysto teoretyczne. W ich środowisku nigdy czegoś takiego nie było. Jak mówi jedna z rozmówczyń Grynberga, Towa, „to jest właśnie kwintesencja drugiego pokolenia. Nie ma do kogo się odezwać, bo wokół jest pusto. To jest mój Holokaust. Odziedziczona pustka”. Oczywiste są jednak nie tylko podobieństwa, ale i różnice pomiędzy różnymi przedstawicielami drugiej generacji. Dzieci ocalałych mają mniej więcej podobne rodzicielskie doświadczenia Zagłady, samodzielnie jednak nabyły własną tożsamość w warunkach dalekich od tych samych, co – jak wynika z trafnej obserwacji autorki przedmowy do polskiego wydania tego książki Anki Grupińskiej – w dużej mierze zależało od kraju zamieszkania. „Co to znaczy być dziećmi ocalałych?” – zadawałem sobie pytanie, podążając za Mikołajem Grynbergiem. I w końcu dostałem odpowiedź: bycie dziećmi ocalałych w Polsce, Izraelu i USA to jednak nie to samo.
Nie jestem pewien, na ile wypada stosować tu stopniowanie „trudniej” i „łatwiej”, ale właśnie w powojennej Polsce zdarzały się przypadki, bynajmniej nie pojedyncze, kiedy pewne osoby, często wychowane w rodzinach mieszanych, przez dziesięciolecia nie miały dostępu do swoich żydowskich korzeni i ledwie nie stawały się (albo też stawały się) antysemitami. Dość typowym polskim przykładem jest historia Zygmunta Stępińskiego – mieszkańca Warszawy urodzonego w 1947 roku, którego оjciec nie wahał się używać słowa „żydek” odnośnie tych, których nie lubił.
Po śmierci i pogrzebie ojca w 1982 roku Zygmunt wszedł do jego pokoju, otworzył kredens i nalał sobie szklankę whisky: „I na to weszła matka i pyta: «Co ty robisz?». Ja mówię: «Piję whisky». I ona zaczyna na mnie krzyczeć: «Jak możesz, to jest przecież whisky ojca!». Sytuacja chora, ojciec leży w grobie, ja sobie piję za jego pamięć i wspominki, a tu takie pretensje. Zareagowałem wyjątkowo gwałtownie. Rzuciłem jej: «Zachowujesz się jak żydowska kutwa». <…> I widzę, jak moja mama robi się blada jak ściana i pada na fotel, który na szczęście za nią stał. Siedzę ledwo żywa i pyta się mnie: «Skąd wiesz?». <…> To był jedyny moment, kiedy zdecydowała się na szczerą rozmowę. Zapytałem, dlaczego tyle lat to ukrywała. Powiedziała, że chciała nas chronić. Pytałem, czy zdaje sobie sprawę z tego, że jej zachowanie mogło mieć zasadniczy wpływ na podejmowane przeze mnie decyzje. Przecież inaczej bym się zachowywał, gdybym w 1968 i 1970 roku to wszystko wiedział”.
Nie jestem więc pewien, w jakim stopniu wypada stosować stopniowanie w rozumowaniu na temat konsekwencji Shoah, ale wydaje się, że dzieciom ocalałych, które dorastały w Izraelu, było jeszcze trudniej. Nie, oczywiście, żyły pod własnymi imionami i nazwiskami, chodziły do żydowskich przedszkoli i szkół, komunikowały się z rówieśnikami pochodzenia żydowskiego i uważały się za Żydów. Tylko w oczach przedwojennych przesiedleńców były Żydami z niższej klasy. Przed procesem Eichmanna, który rozpoczął się w kwietniu 1961 roku, młode państwo izraelskie po prostu odmawiało poruszania tematu Holokaustu, gdyż starało się budować nową świadomość narodową nie na biernych ofiarach i porażkach, ale na aktywnym bohaterstwie i zwycięstwach. Straciwszy rodziny i dobytek, załamani fizycznie i psychicznie, europejscy Żydzi udali się do ziemi obiecanej, gdzie nagle znaleźli się z powrotem w getcie i słuchali, jak Izraelczycy przezywają ich mydłem i owcami na rzeź.
Pogardzani i zdezorientowani, rodzili dzieci, których często albo nie wtajemniczali w szczegóły wędrówek po obozach koncentracyjnych, albo komunikowali się z nimi za pomocą aluzji, np.: „Zjadaj to i ciesz się, że nie jesteś w Auschwitz. Tam byś docenił, co to jest jedzenie”. „Zagotowałeś wodę, tak jak cię prosiłem? Nie? W Auschwitz już byś nie żył”. Nieświadomie dewaluując życie swoich dzieci, bo wszystkie ich, dziecięce, problemy wydawały się na tle Holokaustu błahostkami, jednocześnie chętnie poświęcali się dla dzieci, otaczali je nadmierną czujnością i sami nie zauważyli, jak zmienili się dla nich w strażników obozowych. Bolesny charakter takiego wychowania dostrzegły jednak dzieci, które w opowieściach o atmosferze swojego dojrzewania nieraz sięgały po metaforę zatrucia. Zatrucie nie do końca zrozumiałymi słowami lub ciszą, która jest jeszcze bardziej toksyczna niż słowa.
Chyba najbardziej radykalnie swoje wyrzuty pod adresem pokolenia rodziców formułuje bohater pierwszego rozdziału Jossi:
„– …uważam, że nie da się przeżyć Auschwitz.
– A ci wszyscy, którzy ocaleli?
– Oni właśnie są największym zwycięstwem Hitlera. Gdyby zginęli, to na nich wszystko by się zakończyło. Ale Hitler ich wypuścił. Pozwolił im rodzić dzieci i dalej psuć świat. <…> Uważam, że ci, którzy przeżyli i potem popełnili samobójstwa, zrobili więcej dla odrodzenia powojennego żydowskiego świata niż ci, którzy wyszli z obozów i pozakładali rodziny. Gdyby wszyscy postąpili tak, jak ci pierwsi, nie byłoby tego całego burdelu z drugim pokoleniem”.
Inna sytuacja była tych, którzy osiedlili się po wojnie w USA. W latach 60., kiedy Izrael dopiero uczył się wypowiadać się na głos na temat bezpośrednich ofiar Shoah, amerykańscy psychiatrzy już zajmowali się zaburzeniami drugiego pokolenia. Kiedy w latach 70. wspomniany Zygmunt Stępiński, wkraczając w czterdziestkę, nie podejrzewał, że był Żydem, w literaturze amerykańskiej już pojawiały się książki o drugim pokoleniu, takie jak Dzieci Holokaustu: rozmowy z synami i córkami ocalałych Helen Epstein.
Żydzi w USA okazali się żyć we względnie bezpiecznym i wspierającym środowisku, w którym można było nic nie ukrywać. Mogli zwrócić się do licznych psychoterapeutów, którzy pomogli im opowiedzieć o swoich tragediach. W konsekwencji niemal wszyscy amerykańscy rozmówcy Grynberga uważają, że zawsze, odkąd tylko pamiętają, wiedzieli, przez co przeszli ich rodzice. Wiedzieli i świadomie zdecydowali się wziąć na siebie obowiązek chronienia świadectw rodzicielskich dla przyszłych pokoleń, jak to robią Doron i Roger, synowie Krystyny Chiger, której Dziewczyna w zielonym sweterku stała się częściowo podstawą dla filmu W ciemności Agnieszki Holland.
Jednak umiejętność nieustraszonego i swobodnego wypowiadania się przy każdej okazji ma również swoje skutki uboczne, przyjmując postać a to zbyt wyuczonych przez ciągłe powtarzanie frazesów, a to fantazji niezgodnych z prawami fizyki, a to bezpodstawnej wyższości i kategorycznych osądów. Na przykład nietolerancyjna na wszystko oprócz własnego zdania Sara, którą Grynberg przypadkowo poznał na dworcu kolejowym, bez ceremonii nazywa go idiotą dlatego, że ten nadal mieszka w Polsce. I wyjaśnia: „Europa jest zepsuta przez tamtą wojnę. Wszyscy mają coś na sumieniu i ręce we krwi. <…> Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Szwajcarzy i cała reszta to narody morderców”. Ogólnie rzecz biorąc, jak przyznaje autor, najsilniejszą agresję w swoich wieloletnich podróżach po świecie czuł właśnie ze strony amerykańskich Żydów.
Czuł ją, a jednak ani w Ameryce, ani nigdzie indziej nie cofnął się przed zamiarem nagrywania rozmów z osobami, które przeżyły traumę zarówno przez doświadczenie, jak i odziedziczone cierpienie. Jako psycholog jest bowiem przekonany, że pomimo wszystkich potencjalnych niebezpieczeństw, pomimo wszystkich przykrości, łez i bólu, droga do pokonania traumy leży nie przez przemilczenie, lecz przez werbalizację. Przede wszystkim jednak Mikołaj Grynberg sam jest synem ocalałych, więc nie ma wątpliwości odnośnie celu swojej aktywności pisarskiej: „opowiadanie o tym, że siedemdziesiąt lat po wojnie ona dalej toczy się w naszych domach i głowach”. Ponadto opowiadanie w taki sposób, żeby historie rodzinne pokoleń okaleczonych przez Holokaust, nie tracąc wyjątkowego charakteru, zyskały uniwersalne brzmienie i znajdywały odzew i zrozumienie na ogólnoludzkim poziomie. My, Ukraińcy, mamy wiele powodów, aby uważnie słuchać tych historii.
Kultura Enter 2024/03
nr 110