ESEJ. Bobok z Bardo
ESEJ. Bobok z Bardo
Łukasz Marcińczak
Rozwarł oczy… Czas oczu minął niepochwytnie!
Już nie było błękitu, więc trwał bezbłękitnie.
Dróg nie było, więc drogi na pewno nie zmylił.
I z wozu gasnącego w bezświat się wychylił,
By stwierdzić jasnowidztwem ostatniego tchnienia
Możliwość innej jawy, niż jawa Istnienia!
Bolesław Leśmian, Eliasz
Cicho bądź, bo cię bobok weźmie! (słowa zanotowane przez
Kolberga w XIX stuleciu na wielkopolskiej wsi; bobok –
słowiański demon, którym straszono dzieci).
Skądś wiemy, że w życiu najważniejsza jest miłość, a najdziwniejsza jest śmierć. Nawet jeśli na tym padole miłość kończy się dość często, a śmierć skończyła się tylko raz, literatura woli trzymać się miłości. Tym cenniejsze, że w głośnej powieści George`a Saundersa uchwyciła się śmierci. Wyjątkowo kurczowo się uchwyciła, ani myśląc konstruować żadnego nowego Bołkońskiego, w zgodnej opinii najbardziej elokwentnego człowieka, który oddaje ducha. Postacie Saundersa zaczynają swą opowieść później, w ontologicznej przepaści między zgonem a świętych obcowaniem. W smudze cienia, o jakiej nie śniło się Conradowi. Zatem jeśli czytamy, aby empatować z bohaterami (czy literatura nie narodziła się głównie z tego powodu?), to tym razem będziemy musieli umrzeć.
Lincolna w Bardo pochłania się z emocjami, jakie przed laty towarzyszyły lekturze Życia po życiu Raymonda Moody`ego. Ten najpoczytniejszy psychiatra nie przejawiał nijakich ambicji literackich i po prostu zreferował przeżycia osób, które z medycznego punktu widzenia umarły, lecz niczym fale zmierzające już za horyzont, zostały życiu przywrócone. Nanizawszy je wszystkie na gładkie rzemyki wynikań, z kamienną twarzą informował nas, że umrzemy, ale wszystko będzie dobrze („wszystko będzie dobrze” – pisała mistyczka Julianna z Norwich). Skłonni byliśmy dać mu wiarę, w końcu medycy niezwykli żartować, choć oczywiście dałoby się udowodnić tezę wprost przeciwną, skoro obrzękłe śmiechem arcydzieła wyszły właśnie spod piór i stalówek lekarzy: Boya-Żeleńskiego, Rabelaise`a, Czechowa czy Bułhakowa. Natomiast Saunders opowiada o tym (a konkretnie: tamtym) świecie z ironicznym poczuciem humoru, ale z jego dzieła wieje groza i widzimy, że zbójecka książka lekarza, której zaufaliśmy, a wręcz ukształtowała ona nasze myślenie o, by tak rzec, technicznej stronie śmierci, zaczyna szeleścić literaturą. Bo cóż z tego, że Saunders napisał powieść, a więc z definicji tekst posiadający pewną nadwyżkę treści alegorycznej, skoro abstrahuje w niej od całej tradycji literackiej – książkę zupełnie niedantejską i wcale niehomerycką. Autor nie epatuje bóstwami ani nicuje rzeczy ostatecznych, jak kręgi piekła czy kolejne numerowane nieba. Mocno trzyma się życia, tyle, że tego po śmierci.
Nie chodzi o życie po śmierci będące kwestią wiary, lecz o życie tuż po śmierci, pozostające raczej domeną medycyny w swej najnowszej odmianie z przedrostkiem –neuro, aczkolwiek, tak naprawdę, jesteśmy w tej powieści w przededniu odkrycia jeszcze doskonalszej jej gałęzi, która pójdzie z pacjentem dalej. Owóż, diagnozując najstarszą chorobę ludzkości, ten współczesny nam Amerykanin dochodzi do pewnej starej recepty. Myślę o Tybetańskiej Księdze Umarłych, zawierającej ściśle określone teksty, należałoby chyba rzecz – poradnicze, kierowane do zmarłego przez jakiś czas po jego śmierci, mające mu pomóc w tym właśnie czasowym interwale, o którym mówi w powieści Saunders. Tybetańskie „Bardo” jest bowiem terminem na określenie świadomości zmarłego (tak właśnie), oderwanej od ciała i snującej się niczym babie lato wokół grobu, albo osób bliskich zmarłemu za życia, czy nawet związanych z nim przedmiotów. Autor Księgi twierdzi, że w tym swoistym stanie omroczenia trudną do pojęcia sytuacją, dusza pozostaje przez 49 dni. Dodajmy od razu, że jest tam również mowa o łagodnych, przyciągających jasnym światłem bóstwach, kulturowym wariantem których mogłaby być owa „świetlista istota”, o jakiej opowiadają po przezwyciężeniu śmierci klinicznej bohaterowie książki Moody`ego. Acz ludzie ci byliby zaledwie zwiadowcami na tym nieokreślonym obszarze, wydostającymi się stamtąd z pewną specyficzną wiedzą do żywych. Saundersa interesują natomiast ci, którym wycofać się nie udało. Ci, co poszli w bój naprawdę ostatni, aż do kresu nocy, jak powiedziałby Celine, też w końcu lekarz.
Tak więc bez cienia wątpliwości, Saunders przeczytał Tybetańską Księgę Umarłych, umieszczając w Bardo żyjących w XIX stuleciu Amerykanów (gdyby powieść taką napisał jakby stworzony do tego Jarosław Marek Rymkiewicz, mielibyśmy tam XIX-wiecznych Polaków). Na szczęście nie przypomina to dramatyzowanych utworów, skąd przemawiają światli obywatele z przeszłości; u nas biskup Krasicki pozostaje autorem Rozmów zmarłych, gdzie dyskutuje się może o rzeczach ważnych za życia, ale zupełnie nieistotnych po śmierci. Jednak choć zwornikiem akcji Lincolna w Bardo jest zmarły młodo Willi, syn prezydenta, utwór ten żywi ambicje naukowe, wcześniej ożywiające amerykańskiego medyka, który rozpisał swój tekst na głosy ożywionych, jak Saunders na umarłych ostatecznie. Po prostu – jak w każdej wielkiej powieści – autor penetruje nieznany obszar, a tak się złożyło, że potrzebne mu „okruchy” Saunders zbiera nie od kolegów-pisarzy, lecz z obitych blachą stołów koronerów i z miękkich amerykanek psychiatrów. Niewątpliwie jednak drzwi w murze odsłoniła przed nim Księga zredagowana w IX wieku po Chr. przez mnicha tybetańskiego Padmasambhavę – pierwszy „pośmiertny” traktat medyczny.
A przecież czytając Saundersa, przeżywałem deja vu – poznany jeszcze w dzieciństwie groteskowy utwór Dostojewskiego o intrygującym tytule Bobok, opowiada tę samą historię. Jego bohater, przyłożywszy ucho do kamiennego epitafium, przy którym przysiadł, usłyszał słowa zmarłej niedawno ekscelencji, a potem pełen pretensji głos pewnej również nieżyjącej, lekkodusznej za życia kobiety i zorientował się, że odkrył w sobie „zmysł” podsłuchiwania umarłych! Nadal jakoś żyjących i dalej rozplotkowanych, aczkolwiek ciała ich stanowczo przekroczyły już terminy możliwe do spożywania życia. Nie żyli, a wciąż się wyzłośliwiali – umarli, ale nie oderwali się od własnych myśli! Nurtuje mnie tym samym pytanie, czy również Dostojewski zetknął się kiedyś z Tybetańską Księgą Umarłych, co wydaje się zupełnie nieprawdopodobne, albowiem tekst ten pojawił się w kręgu naszej cywilizacji dopiero na początku XX wieku. Jednakże w inkryminowanym opowiadaniu istnieją z nim pewne zbieżności trudne do wyjaśnienia. Przede wszystkim Dostojewski twierdzi, że podsłuchane przez jego bohatera życie pośmiertne toczy się po zgonie jeszcze od dwóch do trzech miesięcy, gdy Księga czas ten określa na niespełna dwa miesiące. Poza tym odór ciała, który zmarli jakoś wyczuwają, nazywa „moralnym” – aby dusza „zdążyła się opamiętać przez te dwa-trzy miesiące…”, a w tybetańskim traktacie również chodzi przede wszystkim o coś w rodzaju opamiętania się. Jak to zatem możliwe, że teksty te, niespotykające się w czasie, przestrzeni i języku, przeglądają się w sobie niczym bracia syjamscy? Zresztą jeżeli się dobrze rozejrzeć, to i u Mickiewicza się coś znajdzie: Myśl z duszy leci bystro, nim się w słowach złamie (…) Gdzie pędzi, czy się domyślą? Raczej nie ulega wątpliwości, że pędzi tam, gdzie teraz zabiera nas Saunders. W tym najosobliwszym miejscu każdy „nowy” zmarły jest dla tubylców atrakcją, schodzą się, zlatują, w każdym razie gremialnie ściągają do niego. „Budzi się” on otoczony ciekawskimi zmarłymi. Bo ani namiętności, ani uczucia się tam nie kończą. W tej kwestii najzupełniej w zgodzie pozostaje mnich z Tybetu z lekarzem ze Wschodniego Wybrzeża oraz były katorżnik z rozrywanym na festiwalach literackich erudytą. I jest to, przyznajmy, niepokojące.
Stary Lincoln przychodzi do grobowca zmarłego syna i wyciąga jego ciało z krypty – jako kogoś bliskiego i coś obcego zarazem, a Willi lgnie do ojca, wnika w niego, poznając jego uczucia i myśli, lecz nie może się z nim naprawdę spotkać. Ta relacja między żywym i umarłym jest naprawdę wstrząsająca – nigdy wcześniej nie zapisano w sposób równie przejmujący przecięcia się miłości i śmierci, które trwają obok siebie, wykluczając się, ale wcale nie znosząc. W końcu ojciec i syn dojrzewają do rozstania, co wymaga ogromnego wysiłku po stronie życia – nie mniejszego jednak po stronie śmierci! Istotą tej pozornie tylko beletrystycznej opowieści jest bowiem perspektywa – i to świadczy o znajomości Księgi – że także t a m dokonujemy wyborów i również w t e d y przyszłość zależy od siły naszej woli. Z wyrafinowaną maestrią opisuje Saunders zmarłych (Dostojewski robił dokładnie to samo!), którzy nie tylko nie wyzwolili się ze swoich obsesji, bo one po śmierci jakby się zwielokrotniły, stając się zgoła karykaturalne. Wręcz jesteśmy tam sobą mocniej niż tutaj, nieokryci ciałem jeszcze bardziej sobą bezbronni! Uwolnienie się od życia jest warunkiem śmierci, lecz nie wystarczy umrzeć, by się od życia wyzwolić. Oto jest paradoks, przy którym opada nam szczęka, nim jeszcze nam naprawdę opadnie. A ponieważ staramy się tutaj mówić o literaturze, nieodłącznej od pewnej estetyzacji, z góry zobowiążmy bliskich, aby w swoim czasie nie zapomnieli nam jej podwiązać.
„Jej ciało”, „jego ciało” – czym jest naprawdę ta rzecz nie będąca nami, choć nam najbliższa? Gdzie są, jeśli są, ci, którzy patrzą z góry na swoją „szpitalną larwę”? Są w Bardo, gdzie pozbawieni ciał muszą dalej „żyć”, dopiero teraz się przekonując, jak wielką rolę spełnia to zwykle krnąbrne jak osioł narzędzie, będąc jednak w stanie zawlec duszę do miejsc, których się pragnie. Jak się okazuje, opowieści o zmarłych są zawsze rozważaniami o ciele – bo w ciele mamy problem z duszą, ale dusza ma, jak się zdaje, jeszcze większy problem z brakiem ciała! Chociaż pacjenci Moody`ego, po okresie dezorientacji, pragnęli nie wracać już do żywych, znajdując w tym nowym wcieleniu upragniony spokój i ład, to bohaterowie Dostojewskiego i Saundersa tęsknią do swojej ziemskiej powłoki, co świetnie zilustrowane jest w opowiadaniu Rosjanina w słowach skromnego obywatela, powtarzającego niczym mantrę: „Och, ja bym sobie jeszcze pożył!”.
Nie obiecujmy sobie jednak po tej książce, że rozwikła nam tajemnicę śmierci – ona nas po prostu prowadzi trochę dalej, w pośmiertną krainę, dokąd niebawem zapewne sięgną teleskopy nauki, ale to tylko etap. Saunders, Moody i Padmasambhava eskortują nas jedynie do kolejnej granicy – zmarli odchodzą jednak gdzieś dalej. W amerykańskiej powieści odchodzą w specyficzny, można by nawet rzec amerykański, sposób! – nie podobna po lekturze tej książki zapomnieć świdrującego w uszach huku, któremu towarzyszy „rozświt materii”. Miłośnicy literatury, czyli artystycznego przetworzenia intersubiektywnego oglądu świata, nie dysponowali dotąd niczym godnym uwagi na temat zaświatów, poza króciutkim tekstem Dostojewskiego, który nie wiadomo, skąd się wziął. Nie było niczego, co potwierdzałoby, w wielu punktach zbieżne, traktaty o tamtym świecie – lekarza Moody`ego i mnicha tybetańskiego Padmasambhavy, a pomiędzy nimi można by jeszcze dodać XVIII-wieczny „raport” Swedenborga. Teraz otrzymujemy przeżycie literackie dzięki komuś, kto uważnie przeczytał teksty źródłowe, jako się rzekło – nieliterackie; z wywiadów z nim nie wynika, że kiedykolwiek zetknął się z opowiadaniem Dostojewskiego, przyznaje, że nie czytał również Dziadów Mickiewicza. Co świadczy jedynie o tym, że sprawę umierania potraktował poważnie – naukowo, acz wyjaśnić mógł ją tylko – literacko. Rzecz bowiem w tym, że to literatura jest dziedziną odkrywającą głębszy, a więc prawdziwszy, obraz świata. Czy nie artyzmowi Biblii, zapożyczającej się w różnych starożytnych źródłach historycznych, krystalicznej kadencji Boskiej Komedii opartej o teksty ezoteryczne i kościelne, czy nawet epickości Pana Tadeusza, zapisującego „świat lat dziecinnych” odciśnięty w licznych silva rerum, zawdzięczamy najistotniejszego w istocie kształtu naszej tożsamości? Nie lekceważmy literatury! Ona daje nam „przeżycie”, a ono jest tym, co zabieramy do Bardo.
Dla rozszerzenia perspektywy przywołajmy jeszcze mieszkańca Brabancji, znanego jako Hieronimus Bosch, który w XV wieku namalował obraz ukazujący na szczycie jakby pionowej sztolni biały okrąg światła, dokąd odcieleśnione istoty, a zatem najpewniej dusze, próbują wzlecieć. Z pewnością nie ma nikogo, kto podjąłby się wytłumaczenia podobieństwa tej malarskiej fantasmagorii do wizji tunelu zwieńczonego jasnością, tak bardzo pasującego do konstatacji przyniesionych nam przez wielu pacjentów dr. Moody`ego. Lecz przecież tak samo pasowałby on do Tybetańskiej Księgi Umarłych, a teraz także do powieści Saundersa! (jest, swoją drogą, jakiś rodzaj ironii w tym, że obraz ten znajduje się w Wenecji, najbardziej odrealnionym na świecie mieście, powszechnie kojarzonym ze śmiercią). Jedno wydaje się być pewne – jest życie po śmierci, także towarzyskie, czyli będzie jeszcze ciekawie. Do zobaczenia się z Państwem w Bardo!
Łukasz Marcińczak