Strona główna/ESEJ PODRÓŻNY. Wyzwolić imiona

ESEJ PODRÓŻNY. Wyzwolić imiona

emet ezell
Z języka angielskiego przełożył Andrij Saweneć

Przyciskam swoją dorosłą twarz do szyby i rozmazuję widok. U progu zimy wzdłuż polskich kolei ciągną się olbrzymie kopce. Buraki cukrowe. Tegoroczne zbiory wyniosły dwa miliony osiemset tysięcy ton. Na pierwszy rzut oka wydały mi się kamieniami. Następnie wydały się czaszkami przerywającymi monotonię wychudzonych sosen. Zamykam oczy i zmuszam śnieg, by spadł na ziemię, ale on tylko porusza się we mnie, wiruje, a potem dryfuje. Małe dziecko ze Świnką Peppą na iPadzie. Jej nagły wybuch rozrywa ciszę wagonu: „Nie, Peppa, nie!”. Na zewnątrz rosną kopce buraków. Dwukrotnie wyższe od naszego wagonu, trzykrotnie wyższe od mijanego gospodarstwa. Jama zimy rozgarnia łapami ziemię, a ból w lewym ramieniu narasta. Migają kamienie. Migają czaszki. Z grymasem spinam się do podróży.

Kiedy nasz pociąg w końcu dociera na miejsce, horyzont wybucha pojedynczym promieniem słońca. Niebo obramowane pomarańczem, obramowane kawiorem. Noc kluczy z powrotem. Międlę w ustach polskie słowa. Dzięki, Dzień dobry, Do widzenia, Garść. W mojej klatce piersiowej rozkwita bezruch. Gorzkie pytania o powrót spadają na mnie jak larwy na gnijący owoc. Co sprawia, że wracamy do jakiegoś miejsca? Noc przynosi sny o rybiej ikrze.

Rano wypełniam mieszkanie światłem świec. Wielki Wóz blednie w błękicie. Tysiące kawek nad głową. Kjak, kjak, kjak – chwieją się w locie. Z zapałem odtwarzam własne ślady. Zamieszkuję to samo mieszkanie co wcześniej. Mały ceglany budynek w dawnym żydowskim getcie, upchany nad lodziarniami i restauracyjnymi sieciówkami. Lublin tak chętny, by wymazać siebie w blasku obietnicy stolicy. Na Lubartowskiej toczą się spychacze i dźwigi. Błysk, błysk, zysk. Wszystkie te pieniądze przeplatają się ze śmiercią. Luksusowe apartamenty zastąpią cały świat. Kto w nich zamieszka?

O świcie kawki krążą dokładnie nad miejscem zniszczonej synagogi. Piórowy ślad miejsca, gdzie Żydzi nie są. W oszołomieniu z powodu hałasu kawek, moszczę się na parapecie. Chciałoby się być kawką wtopioną w zgraję kawek. Zamiast tego dane mi było zostać echem. Odbijam się od rozpadających się ścian z rozbrzmiewającym świstem. Nudna powtarzalność jakoś bardziej mnie osłania. Staje się grubszą poduszka między mną a niepocieszonym gniewem. Do mojego pokoju wlatuje zapach pieczonego mięsa. Wypełnia ulicę.

Trzy razy do roku pielgrzymuję do tego miasta, by pobierać naukę w warsztacie zecera Roberta Sawy. Spotkaliśmy się cudem, innymi słowy absolutnie przypadkowo. Od niego uczę się ręcznego składu i typografii. Skład typograficzny jako rzemiosło niemal zniknął. W odlewniach nie produkuje się już czcionek, maszyny idą na złom, a mistrzów, którzy przekazują tradycyjną technikę, pozostało już niewielu. Uważam, że mam szczęście, że udało mi się spaść do lubelskiej piwnicy. Skorodowane przeznaczenie.

W drodze do pracowni zatrzymuję się, by spojrzeć na miasto z dawnego placu parafialnego. Powietrze wilgotne i złośliwe. Skroplona rosa na liściach. Chmury chwieją się nad budynkami. „Żadnych nowości!” – wołam w niebiosa. Wyłapuję wzrokiem wciśnięty między szerokie pasy dróg stary cmentarz żydowski. Z brzegu wpycha się kostka Lidla. Nie ma miejsca, gdzie przeszłość nie pozbywałaby się teraźniejszości. Lakierowany cukierek nostalgii wypada mi z zębów, a ja schodzę do pracowni, łomocząc stopami po metalowych schodach. Kiedy pstrykam włącznik światła, prąd migocze, a potem rozbryzguje się z nagłą furią. Stoję w zatłoczonym cieniu, potem w nagłym świetle. Luźne skrzydło. Piwnica tętni znajomym animizmem, a maszyny wydają z siebie magiczny pomruk. Ostry zapach rozcieńczalnika do farb uderza w moją pokiereszowaną twarz. Do końca miesiąca stracę połowę rzęs. Ani mi w głowie, żeby było inaczej.

W XIX wieku średnią długość życia drukarza szacowano na 28 lat. Do 1900 roku średnia ta wynosiła około 41 lat. Podobno zecerzy umierali nawet wcześniej na skutek wdychania pyłu zanieczyszczonego ołowiem. Powszechną praktyką zecerów było trzymanie podczas pracy metalowych czcionek w ustach; ja robię to samo. Zalecano specjalne diety, aby ograniczyć choroby. Pokarmy, które pomagają organizmowi oprzeć się zatruciu ołowiem. Seler, mleko, alkohol. W piwnicy drukarni zamieszkuję monastyczną intensywność. Pracuję godzinami, piję za dużo kawy i jem tylko gotowane jajka. Niezrównana przyjemność. Wysuwam kaszty z hebrajską czcionką, pozwalam palcom lizać metalowe oczy. Frank-Rühl. Początkowo zlecony przez Ewangelickie Towarzystwo Publikacji Pisma Świętego, krój czcionki został zaprojektowany przez kantora synagogalnego i skrybę Rafaela Franka (1867–1920). Litery zostały po raz pierwszy odlane przez C.F. Rühla w Lipsku w 1908 roku. Litery będące mieszanką form sefardyjskich i aszkenazyjskich łączą mocne prostopadłe linie ze skromnymi szeryfami. Pieszczę ołowiane czcionki. 12-punktowe, 24-punktowe, 48-punktowe.

W tradycji żydowskiej to, co duchowe i materialne, spotyka się na poziomie litery. Zohar stwierdza: „A gdy stanęło przed Jego obliczem życzenie stworzenia świata, zgromadziły się przed tronem Jego chwały wszystkie litery” (Sefer ha-Zohar 2b) [1]. Tylko Litera jest z B-giem poza czasem narodzin i śmierci. Łączę się z Literami, unosząc się w nieumarłym królestwie. W Zoharze B-g jest działającą obecnością w świecie, okiełznaną przez przepisy liter. Dusze są obmywane w rzece ognia, patriarchowie przodków reinkarnują się, a ptaki przynoszą zwiastunów z nieba, aby ogłosić zbliżającą się śmierć. Po wypowiedzeniu słowa powstaje anioł. Litery należy dobierać z wielką ostrożnością.

Robert wkłada przez głowę skórzany fartuch i zawiązuje go. Opiera przedramiona o drukarską szafkę. „Na co czekasz?” – pyta. Składanie tekstu jako sposób wołania i bycia przywołanym. Gonię za alfabetami, próbując złożyć z hebrajskiej czcionki tajemne Imiona B-ga. Początkowo chciało mi się poprzeplatać swoje wiersze boską mocą. Użyć hebrajskiego mimo kulawości swojego języka.

Większość Imion to zgraja nie do odszyfrowania – układy, które wymykają się słownictwu i znaczeniu. W kabalistycznej kosmologii wypowiedzieć Imię oznacza zmienić świat. Magiczne formuły wypełnione tajemnicami. Istnieją Imiona chroniące oraz Imiona uzdrawiające. Imiona pomagające w poczęciu dziecka. Imiona wypowiadane podczas konfrontacji z demonami oraz Imiona chroniące przed inwazją myszy. Kluczowe dla architektury tych Imion jest ich przekazywanie – nie były one swobodnie nadawane, ale przekazywane, często ustnie, małej i wybranej grupie mężczyzn. W ten sposób Imiona tworzyły łańcuch skoncentrowanej wiedzy i mistycznej mocy. Z ust do ust; Imię do Imienia.
Oto co pisze wybitny badacz żydowskiej magii Gideon Bohak:

„W tradycji rabinicznej powstał zestaw specjalnych Imion, opisanych jako Imiona czterech, dwunastu, czterdziestu dwóch i siedemdziesięciu dwóch liter. Rabini uważali je za ściśle strzeżone tajemnice swojej własnej klasy, przekazywane tylko wybranym osobom, które miały zachować je w czystości i nigdy nie nadużywać…”.

Pracuję z każdym z tych Imion: Imię czterech, dwunastu, czterdziestu dwóch i  siedemdziesięciu dwóch liter. Często tłoczę Imiona na sucho, czyli bez farby. B-g działa wtedy jako widzialna i niewidzialna siła, dostępna tylko poprzez wgłębienie. B-g ładunkiem zarazem obecnym i usuniętym. Wytłoczenie zmysłowym śladem.

Hebrajski alfabet działa jak ezoteryczny szyfr do światów poza światem. Litery przechodzą transmutację o niebiańskim wydźwięku. Przyjemność (oneg) staje się plagą (nega). Doskonałość (tam) staje się martwa (met). X staje się Y. I tak dalej, i tak dalej. Przeorganizuj litery, a przeorganizujesz B-ga. Stawką w mowie zawsze jest bóstwo. Ale gdzie spotykają się skończoność i nieskończoność? Co w ogóle wyraża język? I jak wiele przeszłości zawiera? Dla Waltera Benjamina Imiona B-oga funkcjonują jako zbieżność między językiem ludzkim a językiem boskim, pomost między rozdzielonymi rzeczywistościami. Dotykam brzęczącego przekroju z czcionką w zębach.

Na początkach układania „świętego i budzącego grozę” Imienia siedemdziesięciu dwóch brakło mi pewności, czy w kaszecie znajdzie się wystarczająco liter. Kiedy pracuję z ograniczonym zasobem, często kończy mi się to, czego potrzebuję – ale nie wiem tego na pewno, dopóki nie zacznę już procesu. Układam litery do góry nogami i od tyłu. Imię siedemdziesięciu dwóch składa się z siedemdziesięciu dwóch zestawów trójliterowych kombinacji – razem dwieście szesnaście liter. „To było Imię, którego Mojżesz nauczył się przy gorejącym krzewie i którego użył, by rozdzielić Morze Czerwone… a później Arcykapłan wypowiadał [to Imię] w Świątyni, gdy błogosławił lud” (Trachtenberg, 96) [2]. Pracuję naprzeciwko Roberta, nasze ciała są pochylone nad matrycami. Powoli wyciągam metal z kaszty, stawiając każdą trójliterową sekwencję na stole. To trwa przez tyle godzin, że moje lewe ramię pulsuje ostrym bólem, nadwyrężone ciężarem ołowiu i powtarzalnym ruchem. Wzdrygam się dla B-ga.

Wszystkie lamedy w kaszecie są połamane. Flagi wcięte w kolczaste maszty. „Co się stało?” – pytam Roberta, podnosząc literę. „Takie przyjechały – odpowiada – niestabilne”. Obracam literę w palcach, przyglądam się jej anatomii. Lamed to jedyna hebrajska litera, która wystaje ponad środkową linię – sięga wyżej niż wszystkie inne. Dzięki temu wierzy się, że łączy niebo z ziemią, spina górne wody z dolnymi. Jedyna litera, która potrafi latać. Ptakolitera lamed; pasuje do mnie. Buduję B-ga z roztrzaskanych części, uchwytuję stanowczą klęskę B-ga w próbie połączenia nieba z ziemią.

Tradycyjnie zwyczaje i techniki zecerskie były przekazywane ustnie, nigdy drukiem. Pracownia Roberta nie jest wyjątkiem. Wiedzę chłonie się przez bliskość: moją pielgrzymkę do Lublina. „Musisz zapisać to, czego się uczysz” – mówi Robert. Robię notatki w swoim dzienniku, zapisując historie czcionek i wzory projektów, drobne szczegóły, które są zarysem mojego procesu. „Jesz tylko jajka?” – pyta. „Myślę o wierszach” – odpowiadam. Kiwa głową i miesza kawę metalową pęsetą. „Do roboty”.

Zestrojony z ustnym przekazem uczony talmudyczny i mistyk Eleazar z Wormacji (ok. 1200) opisuje inicjację w następujący sposób:
„Zanim mistrz nauczy [Imienia] swojego ucznia, obaj muszą się zanurzyć i obmyć w czterdziestu miarach płynącej wody, następnie przywdziać białe szaty i pościć w dniu nauczania. Potem obaj muszą stanąć po kostki w wodzie, a mistrz powinien odmówić modlitwę kończącą się słowami: «Głos Boga ponad wodami! Błogosławiony jesteś, Panie, który objawiasz swą tajemnicę tym, którzy się Ciebie boją, Ty, który znasz tajemnice». Następnie obaj powinni skierować wzrok ku wodzie i recytować wersety z Psalmów, wysławiając Boga ponad wodami”.
Znam te wody, o których mówi Eleazar. Przejechawszy rowerem trasę między Moguncją, Spirą i Wormacją, widziało się to wielkie ujście, gdzie Men wpada do Renu, zderzając się w wirze przy brzegach miasta. Woda z pamięcią równie głęboką jak język. Gęste cudo, rzucające się przeciw własnej kwaśnej fali.

To, czego Eleazar nie mówi: zapomnij o miejscu, zapomnij o Imieniu.
Wkładam złożoną formę w ramę i ustawiam odstępy. Ponieważ każda litera ma inną szerokość, dużo trudniej ułożyć spacje niż samo Imię. Uspokaja mnie podwojenie. Pustkowia między B-giem są bardziej przerażające niż Jego obecność. Wyrównanie tekstu okazuje się wyjątkowo trudne; Robert schodzi po południu, by mi pomóc, gdy moje oczy się poddają, nie mogąc przestać mrugać. Dałem B-gu zbyt dużo przestrzeni — musiałem wymienić cały justunek 36 x 2 na 24 x 2. Robert przygląda się złożonej formie. Obserwuję, jak trzymając ręce za plecami, lustruje perymeter mojej pracy. „Czego szukasz?” — pytam. Milczy przez chwilę — wystarczająco długo, by wywołać napięcie niepewności. „równowagi” — odpowiada.

Zamykam czcionki w metalowej ramie. Mocuję papier w bębnie i kręcę. Nanoszę farbę, jeszcze raz. Następnie kręcę. Potem znów farba. Potem kręcę. Potem farba.​ Żadna odbitka nie jest dokładnie taka sama. Każda zmienna wpływa na końcowy efekt, tworząc subtelne i drobne różnice.​ Jeśli farba jest świeża, bardziej prawdopodobne, że litery przytyją i się rozmażą.​ Jeśli farba postała godzinę lub dwie, wchodząc w reakcję z tlenem, litery zyskują bardziej matowe wykończenie, są wyraźne i wchłonięte.​ Jeśli nie nałożyłem na formę wystarczająco farby, odbitka wychodzi blada, tekst migocze i jest słabo widoczny.​ Robert zagląda mi przez ramię i mruczy: „Za mało miłości” – mamrocze. Muszę nałożyć na formę dwa razy więcej farby.

Drukuję, i drukuję, i drukuję, zahipnotyzowany połyskiem Imion. Tym, jak spływają z maszyny. Jak je rozmazuję. Jak one rozmazują mnie. Oczy mnie pieką. Plecy bolą. Napięcie w ramionach i karku.​ „Duch” — mówi Robert, wskazując na mój wiersz. „Ciało” — dodaje, podnosząc literę. „Wkładasz Ducha w Ciało. To nie mogło być łatwe.”

Pełnia księżyca uderza w moje jednopokojowe mieszkanie. Leżę w niebieskim świetle, w oczarowaniu pulsującym blaskiem. Światło jest mykwą. Pamiętam swoje dzieciństwo. Pamiętam, jak światło księżyca przesuwało się po moich dziecięcych meblach, po moim dziecięcym ja. Jak wszystkie czasy splatają się w tym miejscu. Po deskach podłogi sunie stonoga, mrucząc za pomocą pola siłowego snów. Małe stworzonko – obserwuję, jak mija kępkę włosów. Mam wynieść śmieci. Sinead O’Connor w kółko. And I don’t want what I haven’t got.

​W niedzielę idę na Stary Cmentarz Żydowski, owinąwszy się w łachmany zażenowania. Moje kłopoty z hebrajskim. Moja anachroniczna wściekłość. Tyle dusz uwięzionych w języku, w alfabecie. Sięgam tępym i niezdarnym językiem, pragnąc wykrzesać ich imiona w swojej dłoni. Szczególnie przyciąga mnie jeden nagrobek, na którym lamedy ozdobione są ptakami. Niektóre lamedy karmią się roślinami. Inne splatają swoje dzioby w pocałunku.

Widzę coś takiego pierwszy raz w życiu. Nagrobek rabbiego Yosefa ben Zechariaha Mendla (zm. 1750). Przez lata Mendel był głównym sędzią w lubelskim bejt din. Był także autorem książki o obrzezaniu zatytułowanej Pieczęć Czteroliterowego Imienia. Książka została wydrukowana we Frankfurcie nad Odrą w 1743 roku. Kładę się na jego grobie i czekam na objawienie. Nad głową przemyka mała wiewiórka; zbijając ostatnie liście.
Po raz pierwszy Żydom zezwolono na zamieszkanie w Lublinie za czasów króla Kazimierza Wielkiego około 1336 roku. Istnieje słynna legenda o tym, jak król zakochał się w Żydówce z Bochotnicy, sąsiedniego miasta [Kazimierza Dolnego nad Wisłą – red.], tuż u podnóża wzgórza. Król Kazimierz zbudował więc podziemny tunel między dwoma miastami, aby Żydówka mogła bezpiecznie do niego dotrzeć. A król kochał ją tak bardzo, że kiedy umarła, wydłubał jej oczy i ozdobił nimi zagłówek swojego łóżka.

Przesuwam palcami po lamedach Mendla i głaszczę ich dzioby. W moim umyśle pojawia się wieża i krąży werset z Księgi Izajasza: „Gdzie ten, który spisywał wieże?”[3]. W Talmudzie rabini zastanawiają się nad tą wieżą. Co to jest, ten migdal? Raszi sugeruje, że wieża jest literą lamed. Następnie dodaje, że „niektórzy twierdzą, że jest to wieża pokolenia Babel” (Chagiga 15b:12).  Mordechaj Josef Leiner z Izbicy zaznacza, że wieża Babel została wzniesiona nad dołem z trupami. „Czy to czymś różni się od Bet ha-Mikdasz?” – zapytuje, odnosząc się do Wzgórza Świątynnego. Litery i kości, kości i B-g. Wracam do Rasziego, który kończy słowami: „ale dla mnie lamed jawi się jako szafa otwarta na niebo… wieża, która stoi w powietrzu”. Łzy płyną mi po policzkach. Niebo najbliżej i kamienne ptaki. Gdzie ten, który spisuje lamedy?

W piwnicy rozkładam B-ga. Sprzątnięcie liter zajmuje tylko godzinę, niszczenie zawsze jest szybsze niż składanie. Kiedy przeglądam swoje odbitki, układając je na ramach różnych starych maszyn, Robert stoi cicho obok mnie. Razem wpatrujemy się w mój dół Imion.
„Od prawie stu lat nikt w Lublinie nie wydrukował czegoś takiego” – mówi Robert.

Moja dusza to para oczu, która unosi się nad łóżkiem.
Powtarzanie, mój religijny odruch. Mój powrót bez powrotu. Eileen Myles powiedziała to tak: „Pisanie i rysowanie, rysowanie i pisanie. Kopiowanie, kopiowanie, kopiowanie. Bóg. Bóg jest czymś, co dzieje się w powtórzeniu, znowu i znowu. Muszę to pokochać w języku, aby to było prawdziwe. Moja umowa ze światem i z bogiem. Moim bogiem” (For Now, 24). Czy kocham to w języku? A co z moją ambiwalencją? Powtórzenie, wyraźne przeciwieństwo rozwiązania.

Wyjeżdżając z Lublina, zamawiam cebularza w starej piekarni w getcie. Ciasto jest kruche, posypane cebulą i makiem. Przejęty przez Polaków po II wojnie światowej sklep zmienił markę, zacierając wszelkie ślady po pierwotnych żydowskich piekarzach. Jednak pozostałość po jego dawnym życiu wciąż istnieje. Nawiedza sklep i jego żeliwne piece. Biorę placek zawinięty w papier i wychodzę, spowity zapachem cebuli i ciasta.
Rabban Szymon ben Gamliel powiedział: „Nie każdy, kto pragnie uchwycić Imię, może je wziąć”.

1 W tłumaczeniu Ireneusza Kani [Przypisy pochodzą od tłumacza].
2 Chodzi o książkę Joshui Trachtenberga Żydowska magia i przesądy
3 W tłumaczeniu Biblii Warszawskiej. 

Kultura Enter
2025/02 nr 113–114

"Stawką w mowie zawsze jest bóstwo. Ale gdzie spotykają się skończoność i nieskończoność? Co w ogóle wyraża język? I jak wiele przeszłości zawiera? Dla Waltera Benjamina Imiona B-oga funkcjonują jako zbieżność między językiem ludzkim a językiem boskim, pomost między rozdzielonymi rzeczywistościami. Dotykam brzęczącego przekroju z czcionką w zębach.". Fot. Aleksandra Zińczuk

Fotografie: Robert Sawa (Dom Słów w Lublinie)

Photo by Robert Sawa (Dom Słów in Lublin)