Strona główna/OMÓWIENIA (PROZA). Rzeka i wzgórze

OMÓWIENIA (PROZA). Rzeka i wzgórze

Rzeka i wzgórze

*

Trudno odpowiedzieć, co było pierwsze: podróż czy pusta kartka papieru? Pisarstwo Stasiuka pozostanie chyba zawsze wystawione na to pytanie o genesis,

Andrzej Stasiuk, o czym wspominał wielokrotnie, pisze jedną książkę, dlatego każdy, kto jechał do Babadag albo osiołkiem przemierzał żółte drogi na wschód, zabierze się z nim i tym razem nad rzekę. Nad Bug, po Polsce, bo to dla pisarza rzeka dzieciństwa, rzeka wschodnia, rzeka graniczna.

Jest w tej książce Stasiuk tradycyjny, który przeklina, złorzeczy, a w przerwach marzy o drodze za Ural. Bolesną struną odzywa się tęsknota za dalekim wschodem: „Kochałem przemysłowe potwory syberyjskie”. Ale wojna przestała być przeszłością. Może właśnie tak jest ze wschodem – człowieku, wyrwij się na step, chłoń bezkres, słuchaj ciszy pustyni, strącanych ziarenek piasku spod mrówczych nóg, dopóki możesz, bo później zapalą „ciemne światło wojny” i pozostaną nam sny o czasach pokoju, bo wojna rozdziela czas jak rzeźnik oddziela płat mięsa, na przedwojnie i powojnie.

*

Opisy Stasiuka służą ocaleniu; horyzont, czerwony kolor zmierzchu, samotne drzewo. To zaledwie zarys, chwila oddechu, kontrapunkt do chaosu, w którym zarządza człowiek. Przyroda jest jak dobrze zawiązany opatrunek, uczy zapominania, odrywa miejsca od przekleństwa historii. Pisarz próbuje tej trudnej operacji i podaje lancet – jedno, dwa zdania, jak tutaj: „Na skraju zarośli stał łoś. Wielki i nieruchomy. Jakby też czekał na słońce, które go ożywi. Było tak cicho, że słyszałem jak z liści spadają krople”. Ta księga jest sklejona z takich zdań jak witraż, co jakiś akapit prześwietla światło jasne. Stasiuk nie pielgrzymuje do miejsc świętych, omija kościoły, one się nie sprawdziły, zbawienie jest w kropli rosy.
Wojna tratuje ziemię, dosięga bezkręgowce i źdźbła (Ogień wojny, który nawet drzewa zanurzone korzeniami w wodzie.), dumnie pisana historia pozostawia skażone krajobrazy (Pollack), które doczekały się opisu, albo wciąż czekają. Niewiele zostało miejsc wolnych od jej promieniowania, ale zawsze warto szukać pasterzy i ich stad. Ocalenie w zmysłach: w oku (czerwień zmierzchu), w słuchu (wspomniana mrówka), w zapachu, i do tego zapomnienie – warunek konieczny. Ćwiczenia z zapominania są obowiązkowe – żeby odkrywać barwy, zapach, czuć słońce na skórze, musisz uczyć się pilnie zapominania.

*

pastusz

Pastusz jest wspomnieniem dawnym, przywołanym z dzieciństwa. Stasiuk brnie przez warstwy czasu w górę rzeki, chce dotrzeć do tamtych dróg, pól, zwierząt i ludzi, kiedy był częścią „tamtego”, kiedy nie był na zewnątrz. Ale na przestrzeń nie można liczyć, nawet Bergson tutaj nie pomoże, przestrzeń i czas zamiast współpracować srożą się na siebie. W rodzinnej wiosce nic nie zostało takie jak wtedy, piaszczyste drogi zalano asfaltem i wyryto na tabliczkach nowe nazwy. Krajobraz, kiedyś obłaskawiony, zostawia nas sierotami. Odwracamy się bez słów, ze ściśniętym gardłem, jakby zranieni przez kogoś, kto przysięgał nam kiedyś wierność.

Usiadłem w wędkarskiej budce na dziaderskim krzesełku o dwa kroki od ognia i blisko rzeki. Żeby patrzeć na ciemniejącą wodę. Na jej mroczny połysk. Na powolny ciężar fal. Czekałem aż wzejdzie księżyc. Niczego więcej nie potrzebowałem.

„Wędkarska jurta”, ogień i woda – pachnie szamanizmem. Pamięć zmieszana z ogniem i wodą przywołuje pastusza. Z narzuconym kapturem na głowę ma coś z fantastyczności.

Miał twarz taką, jak zapamiętałem, ale znacznie starszą. To znaczy rysy, bruzdy i zmarszczki pogłębiły się tak mocno, jakby sięgały do samej kości.

Pastusz, człowiek z pamięci, z tamtych dni, a więc, wbrew Heraklitowi, wchodzimy do rzeki. Wtedy pastusz należał do wszystkich, zabierał bydło z gospodarstw i pędził na pola. Właściwie, należał i nie należał, był dosłownie kimś z pograniczna, bo karmiony kolejno u gospodarzy, siadał na uboczu, nie ze wszystkimi, dawniej mówiło się „w progu” albo „na progu”. Niby wewnątrz, ale zawsze czujny na uchylone drzwi.

W rozmowie pojawiają się równoprawnie zwierzęta i ludzie. Pisarz podsuwa pastuszowi fantasmagorię „mojżeszowania” z całą trzodą. W tej mazowieckiej wersji trzoda powinna iść w procesji za ludem. Zwierzęta nas ocalą.

*

rzeka

Gdzieś na prowincji Polski B. Hotelik, przyjezdny pisarz pochylony nad kubkiem kawy w akompaniamencie telewizyjnej kakofonii, tuż obok firmowa kolacja. Tyle z życia. Na salony wchodzi „on”, jest mokry i zostawia ślad na podłodze i zna jedno słowo: „Germany”. „On” nie żyje, jest topielcem, wyszedł z rzeki i nie chce do nas, chce na Zachód. Początkowo wszyscy w hotelowej kawiarni tracą rezon, goście zdają się być zdezorientowani, ale szybko przytomnieją, ważne przecież, by w takiej sytuacji zachować się „jak trzeba”, wyjmują więc telefony i robią selfie. Tak wyglądają biedni Polacy patrzący na topielca, na rzekę, i na siebie – przecież na selfie jesteśmy przede wszystkim „my”, reszta tworzy tylko kontekst.

Przyjezdny deklaruje, że zabierze przybysza do Berlina. Opowieść Stasiuka jest jasna: za późno dla nas na rolę Samarytanina. Samarytanin się spóźnił, albo poszedł okrężną drogą, teraz została nam tylko rola Antygony, też niełatwa, bo przecież chrześcijańska ziemia może być nielekka dla brata o ciemniejszej karnacji.

*

wzgórze

Ale historia nas dopadnie, w Polsce zawsze, choćbyśmy chcieli ją ominąć jak procesję pod Bełżcem. Stasiuk widzi ten pochód i ona wywołuje ten spazm-fragment, chyba najbardziej literacki w całej książce. Bo w tym rozdziale jest o wstydzie, historia niechciana wychodzi spod ziemi.

„Ciemne światło” powraca w rozdziale Żmijowisko. „W ciemnych ogniach Piątku”; „W ciemnych świetle Piątku”; „Dlatego z ciemnym światłem szlimy przez piach na kolanach”. Wszystko, co w rytuale procesji drogi krzyżowej zostało zderzone z krańcowo inną rzeczywistością, której już nie ma. Ludzie wtedy szli z sitami, szli nie grzebać, a wygrzebywać umarłych. Chodziło się w sobotę, niedzielę. Noszenie krzyża „Nic nie znaczyło. Z tym wzgórzem zaraz obok”. Stasiuk pisze ciemny poemat, ten fragment jest jak muzyczny utwór ze zmianami tempa, podmiotem zbiorowym jest lud pobożny. Ponury poemat dla potomków kopaczy, którzy chcieliby odpocząć od pamięci pod drzewem krzyża. Ale przepływająca nieodległa rzeka nie da zapomnienia. Ciąży nam ta liczba mnoga i nie możemy się od niej uwolnić. Ale nie o rzekę tutaj chodzi, a o wzgórze. Zdania Stasiuka przyspieszają, odczytane na głos wpadają w rytm fugi Paula Celana. Pozwólmy, bez błogosławieństwa autora, złożyć eksperymentalnie jego prozę w wersy:

Jak popalone i pomlone,
to tylko siać
i patrzeć,
czy co nie zostaje.
Naród wszak rolny.
Na przetak brać
i siać. (…)

To już nie człek,
zbawion mokrego,
zbawion kostności,
tylko pył jakby
całkiem nieczłowieczy.
Nic tylko brać
i siać.

Przy ciemnych ogniach Piątku,
przy ziemi,
na kolanach,
jak lud rolny,
co mu niestraszne
na wiatr sianie,
niestraszne odplewianie,
żeby nicość poszła w nicość (…)

Pod Bełżcem zbiegają się ludowe podania o znajdowanych skarbach, o drogocennych kamieniach. Lubimy te dziecięce historie, dreszcz poszukiwań. Ale tutaj opowieści są diabelsko odwrócone, odwróciliśmy je własnymi łopatami, kopiąc doły na zbiorowej mogile, poszukując złota. Tak, pod Bełżcem tez jest wzgórze Czaszki. Wielka stacja drogi krzyżowej jest przez nas omijana, a znajduje się na wzgórzu zarzuconym ciemnym żużlem. Wyciągano twoje włosy, Sulamit, które nie zdążyły się zamienić w proch. I nie zbawi nas codzienność – stacja benzynowa z ciepłą kawą, ani nawet stacja męki pańskiej.

Kultura Enter
2025/02 nr 113–114

Fot. Krzysztof Bąk

Wydawnictwo Czarne: https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/rzeka-dziecinstwa