Strona główna/ESEJ PODRÓŻNY. Niech żyją wszystkie narody

ESEJ PODRÓŻNY. Niech żyją wszystkie narody

Nikodem Szczygłowski

Kilka dni temu przeczytałem wiadomość o tym, że do 1 marca można wciąż obejrzeć wystawę pt. „Emil Korytko (1813–1839) – polski szlachcic, zesłaniec, poeta, etnograf” w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Wrocławiu.

Wystawa prezentowała postać Emila Korytki – Galicjanina, lwowianina, poety i działacza, który na początku XIX wieku w Galicji rozwijał działalność polityczną i kulturalną, przed epoką, kiedy Galicja zyskała dużo większą autonomię, tym samym wyprzedzając o prawie pół stulecia czas, który dla Galicji i rozwoju kultury polskiej (podobnie jak ukraińskiej), który jej przyniosła autonomia, wtedy jeszcze nie nadszedł.

Galicyjski zesłaniec

Za swoją działalność został ukarany przez austriackie władze w dość osobliwy sposób – mianowicie został skazany na zesłanie i przymusowe osiedlenie w odległej (z perspektywy Galicji) prowincji koronnej księstwa Krainy (słow. Vojvodina Kranjska, niem. Herzogtum Krain), gdzie w jej głównym ośrodku po niemiecku nazywanym Laibach, czyli Lublanie, w którym – w odróżnieniu od Lwowa językiem elit nie był wówczas rodzimy słoweński, lecz w większości właśnie niemiecki. Po przybyciu na miejsce Korytko potrafił szybko się odnaleźć w nowej dla siebie rzeczywistości i rozpoczął badania nad kulturą tego małego, najdalej na zachód wysuniętego narodu słowiańskiego, żyjącego w alpejskich dolinach na południowych obrzeżach cesarstwa Habsburgów.

We Lwowie Korytko był związany z Ossolineum, gdzie działał w konspiracji, co właśnie doprowadziło do jego aresztowania i zesłania. W Lublanie Galicjanin próbował tworzyć słoweńskie instytucje kultury, które dopiero kiełkowały w mocno zgermanizowanym wówczas społeczeństwie. Po zwalczeniu reformacji i zniknięciu ze sceny takich postaci jak Primož Trubar, który w drugiej połowie XVI wieku wydawał książki po słoweńsku i próbował rozbudzić ducha narodowego w oparciu o ojczysty język pisany w Krainie – region ten zamieszkiwali w większości Słoweńcy – stan posiadania kultury słoweńskiej w obliczu postępującej germanizacji elit i życia publicznego oraz całkowicie zgermanizowanego szkolnictwa i administracji przez dłuższy czas był raczej skromny.

Oprócz Krainy Słoweńcy zamieszkiwali także południowe tereny pobliskich prowincji Styria i Karyntia, a także austriackie Pomorze (Littoral) i północną cześć Istrii, miasto Triest i okolice oraz Książęce Hrabstwo Gorycji i Gradyski – wszędzie, poza pewnymi wyjątkami, ówczesna sytuacja pod względem rozwoju kultury słoweńskiej była podobnie trudna, gdyż jeden z najmniejszych narodów słowiańskich musiał stawić czoła nie tylko administracji potężnego imperium, lecz także wpływowi dwóch wielkich języków i dwóch budzących się nacjonalizmów – niemieckiego i włoskiego.

Dwa kongresy i jedna wiosna

Dwie dekady przed tym, jak do Krainy przybył Korytko, Lublana na 6 lat stała się głównym miastem ustanowionych przez Napoleona i włączonych do jego imperium po odebraniu Habsburgom Prowincji Iliryjskich, jednego z tworów idącego zwycięskim marszem po Europie Pax Napoleotana, wdrażającego w życie idee oświecenia i Rewolucji Francuskiej. Słoweński został językiem urzędowym, a sama nazwa wzbudziła działalność głosicieli idei iliryzmu – czyli haseł jedności Słowian południowych. Nie trwało to długo, Francuzi zostali szybko wyparci z Alp i znad Adriatyku już w 1816, słynny kongres Wiedeński, który odbył się w tym roku, ponownie przyznał tereny Austrii, a w 1821 w Lublanie odbywa się kolejny kongres zwycięskiego Świętego Przymierza, który ostatecznie przypieczętował absolutystyczne rządy w Europie.

Na uroczystym spotkaniu 12 maja 1821 r., które odbyło się na lublańskim placu, nazwanego później Kongresowym, absolutystyczne mocarstwa Austria, Rosja i Prusy przyjęły ostateczną deklarację, nie podpisały jej Francja i Wielka Brytania. Po latach oceniamy krytycznie działalność sojuszu, podobnie jak założenia kongresu. Nie brały one pod uwagę rzeczywistego obrazu Europy w tamtym czasie – przede wszystkim przebudzenia narodów, w tym zwłaszcza takich, istnienia których uczestnicy kongresu w ogóle nie brali pod uwagę – jak Słoweńcy w Krainie lub Ukraińcy w leżącej na drugim końcu monarchii Galicji. Polaków, co prawda, owszem, na odmianę dostrzegano, o Polakach, owszem, w Wiedniu i Lublanie dyskutowano, choć był to dla większości dyskutantów temat „żenujący”, jak wyraził się jeden z opisujących obrady w Lublanie pamiętnikarzy. Uznawano co prawda, że Polacy wykazali się „odwagą” w walce o swoją państwowość, lecz podkreślano przy tym, że nie może to podważać racji mocarstw, niektórzy zdobyli się nawet na ubolewanie nad tym faktem, mówiąc coś o „zakładnikach geografii”.

Cóż, sama odwaga nie wystarcza, gdy w grę wchodzą wielka polityka mocarstw. Wynik? Powstałe już po pierwszym kongresie Królestwo Polskie (później przyjęła się potoczna nazwa Królestwo Kongresowe, lub w skrócie Kongresówka) pod berłem Romanowów, które już w nazwie było kpiną. Późniejsza historia to czas dominacji Rosji, tragiczne i skazane na porażkę – powstania, represje, masowe wywózki na Sybir, całkowita rusyfikacja szkolnictwa i administracji, postępująca degradacja społeczeństwa. Jedynym miejscem, gdzie w drugiej połowie XIX wieku mogła się praktycznie bez większych przeszkód rozwijać kultura i nauka polska była – autonomiczna od 1869 – prowincja koronna Austrii Galicja i Lodomeria, gdzie wskutek wdrożenia zasad autonomii szkolnictwo i administracja zostały prawie w całości zrepolonizowane. W nieco mniejszym stopniu (gdyż nie obejmowało szkolnictwa wyższego) dotyczyło to prężniej rozwijającej się w Galicji Wschodniej kultury ukraińskiej, zmierzającej w kierunku emancypacji narodowej.

W międzyczasie, w pamiętnym 1848 roku przez Europę przetoczyła się Wiosna Ludów – jako bezpośredni skutek postawy układających się w Lublanie mocarstw, postawy zamkniętej na dążenia narodowe mniejszych narodów.

7 kwietnia 1848 roku Lovro Toman, prawnik, poeta i pisarz, który później zaangażował się w politykę i został wybrany do Zgromadzenia Narodowego w Wiedniu, po raz pierwszy wywiesił biało-niebiesko-czerwoną słoweńską flagę przy ulicy Wolfova 8 w Lublanie, gdzie zresztą znajduje się ona do dziś, utrzymywana przez stowarzyszenie Heraldica Slovenica. Wywieszenie flagi było odpowiedzią na zachowanie niemieckiej części Gwardii Narodowej Krainy, która podczas zamieszek w mieście wywiesiła niemiecką flagę narodową na wieży zamku w Lublanie.

Kolory flagi wywieszonej przez Tomana wywodziły się z herbu Księstwa Krainy, ale też – co później stało się bardzo istotne – zostały wkrótce powszechnie uznane jako barwy „pansłowiańskie”.

Słoweńskie pieśni narodu kraińskiego

Dziesięć lat wcześniej, 23 czerwca 1838 r. Emil Korytko wydaje w Lublanie odezwę do Słoweńców, dokument został opublikowany po niemiecku i zatytułowany Der freuden des Slaventhums in Krain. W tym manifeście Polak nawoływał przede wszystkim do zbierania i zachowania słoweńskiego dziedzictwa ludowego, aby stanowiło późniejszą inspirację do życia tworzenia narodowej identyfikacji. Galicjaninowi udało się to, czego w tym czasie nie zdołał zrobić prawie nikt z mieszkańców pogrążonej w letargu po kongresie lublańskim Krainy. Nie tylko nawiązał liczne korzystne kontakty i potrafił dotrzeć do ludzi, którzy – jak uważał – mogą i chcą zająć się sprawą słoweńską, lecz także natchnąć ludzi Słoweńców swoim zapałem i wiarą w to, że jest to działalność absolutnie konieczna i warta wszelkich poświęceń. Za pomocą nowych słoweńskich przyjaciół Korytko wydaje następnie rozprawę naukową dotyczącą słoweńskiej kultury ludowej – Ein Wort über das Volkslied in Krain, opublikowana pod koniec tegoż 1838 roku w czasopiśmie „Oust und West” – i od razu zapowiada, że praca ta będzie kontynuowana. Najważniejszym jednak dziełem Korytki stają się Sloveńske pésni krajnskiga naroda, wydane już po słoweńsku w pięciu tomach w latach 1839–1844.

Korytko umiera w roku 1839, nie dane mu było doczekać się wydania drukiem wszystkich tomów swojego dzieła, lecz ruch słoweński stopniowo krzepnie, słoweńscy działacze polityczni i posłowie w Wiedniu śmielej i głośniej upominają się o prawa narodu, kultura słoweńska wzbogaca się o takie postacie jak France Prešeren, którego Korytce udało się zainspirować twórczością Mickiewicza, za pośrednictwem kolejnego budziciela narodu – Matiji Čopa.

Pomnik Prešerena, który ma status wieszcza narodowego, stoi dziś w centrum Lublany, a dzień śmierci poety – 8 lutego (1849 r.), tzw. Prešernov dan jest świętem narodowym w Republice Słowenii, traktowanym jako dzień kultury słoweńskiej. Poeta przeżył Korytkę o dziesięć lat, w 1844 r. napisał m.in. wiersz Zdravljica (Toast), do którego w roku 1905 skomponował muzykę Stanko Premrl, tworząc w ten sposób przyszły hymn Słowenii.

Živé naj vsi naródi,
ki hrepené dočakat’ dan,
da, koder sonce hodi,
prepir iz svéta bo pregnan;
da rojak
prost bo vsak,
ne vrag, le sosed bo mejak!

Słowenia może poszczycić się hymnem, w którym – jako bodajże jedynym na świecie – pobrzmiewają słowa ku chwale nie tylko własnego, lecz „wszystkich narodów”.

Niech żyją wszystkie narody,
które pragną doczekać dnia
gdy wszędzie tam, gdzie słońce chodzi,
kłótnie zostaną wygnane ze świata;
gdy każdy rodak
będzie wolny,
za miedzą nie wróg, lecz sąsiad będzie!

Po śmierci Emila Korytki wymiana kulturowych doświadczeń polsko-słoweńskich już nie była tak intensywna, zabrakło postaci, które potrafiłyby i mogły to robić, wzajemne zainteresowanie też traci impet. Okrzepły narodowy ruch słoweński drugiej połowy i końca XIX w. w większości kierował się ideami panslawizmu i/lub iliryzmu, polski ruch w Galicji (pomijając idee niepodległościowe) natomiast raczej skłaniał się ku austroslawizmowi – tak więc, nie zważając na podobne doświadczenia cywilizacyjne i kulturowe wynikające ze współistnienia w tym samym państwie – monarchii austro-węgierskiej, polskich i słoweńskich polityków w tym okresie raczej więcej dzieliło niż łączyło. Słoweńcy nie rozumieli wyraźnej rezerwy Polaków wobec idei panslawizmu, który z kolei Polaków w sposób oczywisty irytował, gdyż w większości słusznie widzieli w nim jedyne kolejne narzędzie wpływu rosyjskiej polityki mocarstwowej, w praktyce zwalczającej kulturę polską w rosyjskiej Kongresówce.

Znad Drawy, Soczy i Sawy

„Nie ulega wątpliwości, że w większości przemówień przedstawicieli wszystkich ludów słowiańskich Austryi, z wyjątkiem Polaków, przebija nuta utopijnego panslawizmu, poza którą nietrudno doszukać się tu i ówdzie ukrytych lub nieśmiało wypowiadanych sympatyj rosyjskich”. – zapisał dr. Kazimierz Ostaszewski-Barański, publicysta ze Lwowa, jeden z założycieli pierwszego na ziemiach polskich Towarzystwa Dziennikarzy Polskich, powołanego do życia we Lwowie w 1893 r., którego był wieloletnim sekretarzem, wiceprezes Związku Dziennikarzy w Austrii, cieszący się dużą popularnością w kręgach dziennikarskich całych Austro-Węgier w swojej książce zatytułowanej „Znad Drawy, Soczy i Sawy”, wydanej we Lwowie w 1903 r.

„Z tego to względu, aby to tlejące się u naszych pobratymców słowiańskich zarzewie sympatyi rosyjskich nie wybuchnęło silniejszym ogniem, obecność Polaków na zjazdach prasy słowiańskiej jest nie tylko potrzebna, ale wprost jest postulatem narodowej polityki polskiej”. – przekonywał Ostaszewski-Barański.

Z typowo polskim zapałem nieco przesadnie jednak ocenia własne możliwości, uderzając w nuty mesjanistyczne: „Stanowisko nasze w Austryi daje nam w rękę broń silną, daje nam powagę i posłuch, zapewnia należne nam z tytułu naszych tradycyj historycznych stanowisko arystokracyi wśród ludów słowiańskich”.

W każdym razie szanowny w całej Cislitanii publicysta daje niedwuznaczny wyraz głębokiemu przekonaniu, że delegacja galicyjska (rozumiana przez niego jako polska) powinna wziąć udział w debacie panslawistycznej i jej głos powinien być wyraźnie słyszalny, gdyż „tę powagę naszą uznają i z nią się w wysokim stopniu liczą Słowianie austriaccy, a obecność dziennikarzy polskich paraliżuje w całej pełni wszelkie zapędy moskalofilskie”.

Książka Ostaszewskiego-Barańskiego jest rzetelnym opisem podróży delegacji dziennikarzy z Galicji na IV zjazd Dziennikarzy Słowiańskich Austrii, który odbył się w Lublanie pod patronatem ówczesnego burmistrza tego miasta Ivana Hribara. Świetnie się ją czyta również dziś, pomimo celnych uwag politycznych, Ostaszewski-Barański stworzył bardzo dobry reportaż literacki, który dość precyzyjnie opisuje zarówno krajobrazy, miasta jak i ówczesne społeczeństwo ziem, zamieszkiwanych przez Słoweńców, a podzielonych między kilka CK prowincji koronnych.

Czy rzeczywiście jednak wpływ polski na kształtowanie opinii publicznej u Słoweńców, którzy jako główne zagrożenie dla swojego bytu narodowego postrzegali wówczas skutki germanizacji mógł być tak znaczący, jak był przekonany publicysta ze Lwowa, rodak Korytki?

Za przykład tego, jak dalece stan posiadania języka słoweńskiego w głównych miastach „nad Drawą, Sawą i Soczą” odbiegał od tej pozycji, którą cieszył się język polski w Galicji czasów Ostaszewskiego-Barańskiego niech posłuży kolejny opis z jego książki:

Tam, gdzie ciemno-zielona Savina z szerokiej doliny wciska się nagle w poprzeczny wąwóz i wchłania w siebie bystre wody Voglajny, na lewym jej brzegu wnosi się miasto Cyleja, doskonale znane z rozpraw parlamentarnych nad sprawą słoweńskiego gimnazyum. Miasto to położone wśród Alp sawińskich, u stóp starego zamczyska z jednej, a góry mikołajskiej z drugiej strony jest nie tylko bardzo piękne, ale i bardzo zajmujące. Dzieje jego splatają się z dziejami potężnych panów Europy, losy jego władców zespalały się z losami najzamożniejszych w świecie rodów, że wymienimy tylko Piastów, Jagiellonów, Andegaweńczyków, Luksemburgów i Habsburgów. Gród to odległej sięgający przeszłości. Osada znaną była już dawno, gdy około r. 50 cesarz Klaudyusz założył tu kolonię Claudia Celeja, która niebawem wśród osad rzymskich w Alpach zajęła jedno z pierwszych miejsc.

[…] Podobnie jak Marybor, jest i Cyleja do dziś więcej niemiecką jeszcze, aniżeli słowieńską, ale czuć tu, że żywioł rodzimy wzrasta. Można żywić nadzieję, że za lat kilka miasto odzyska pierwotny swój słowieński charakter i pozbędzie się takich ozdób, jak n.p. plac Bismarcka i t.p. […]

Rozmaitemi drogami zdążali uczestnicy IV. Zjazdu dziennikarzy słowiańskich do „białej” Lublany: Polacy i Czesi jechali bądź na Bielak przez Karyntyę, bądź na Cyleję przez Styryę. I tam, i tu, na każdym niemal dworcu kolejowym byli goście przedmiotem serdecznej owacyi, która w Cylei przybrała imponujące rozmiary, jakby dla stwierdzenia faktu, że gród ten stary, mimo sztucznego pokostu niemieckiego, jest rdzennie słowieński.

Na dworcu zebrały się formalne tłumy, złożone z przedstawicieli wszelkich warstw, stanowisk i zawodów: nad odkrytemi głowami szumiały liczne sztandary korporacyjne, a z setek ust, za nadejściem i przy odejściu pociągu, płynęły okrzyki: „Niech żyją! Na zdar! i Żivio!” Piękne panie cylejskie obdarzyły nas miłą pamiątką, dekorując bukiecikami z róż i konwalii, związanych trójkolorową, narodową wstęgą, z napisem „Celeje 17/V. 1902”.

Uroczystość w Warszawie

Pomimo serdecznego przyjęcia, opisanego przez Ostaszewskiego-Barańskiego i obdarowywania delegacji z Galicji trójbarwnymi kokardami, źródłem wzajemnego niezrozumienia się Słoweńców i Polaków w kwestii panslawizmu nie było tylko odmienne podejście do sytuacji kultury i oświaty polskiej w Galicji, lecz sytuacja w Królestwie Kongresowym, w którym w praktyce od dłuższego czasu nie istniała żadna szkoła publiczna z polskim językiem nauczania, a wydawanie książek w języku polskim było utrudnione.

Czy taka perspektywa docierała do świadomości Słoweńców? Po części tak, czego świadectwem jest chociażby wiersz pt. Svečanost v Varšavi (Uroczystość w Warszawie) Ivana Cankara, największego przedstawiciela słoweńskiego modernizmu, który został przez niego napisany z okazji odsłonięcia pomnika Mickiewicza w Warszawie, w czasie tej uroczystości władze rosyjskie zakazały jakichkolwiek przemówień i zgromadzeń.

Nobena ustna niso se zgenila,
nobena solza ni oči rosila;
nad zemljo poljsko plavala je smrt.
Narod je mrtev.
Na njem leži mrtvaški prt,
ugasle so oči globoke,
na prsih sklenjene so vele roke,
na licih je ostala črna kri.
Narod je mrtev,
tam v bajonetov carjevih okvirju
na odru okrvavljenem leži,
ob njem stoje opričniki v špalirju.

I żadne usta nie porusza żaden grymas,
I żadnych oczu nie zrosiły żadne łzy;
Nad polską ziemią śmierć czarna się unosi.
Naród jest martwy.
W całun trupi owinięty leży,
głębokie oczy zgasły,
mocarne ręce złożone na piersi,
na licach czarna krew zakrzepła.
Naród jest martwy,
tam w szeregu carskich bajonetów
Na krwią skropionej scenie leży,
A obok opricznicy straż trzymają.

(przekład – Nikodem Szczygłowski)

Nie wszyscy jednak – jak choćby krytyczny pod wieloma względami Cankar – potrafili skonfrontować idee panslawizmu z rzeczywistością rządów (jednocześnie nieudolnych i brutalnych) słowiańskiego mocarstwa i prowadzonej przez niego wyraźnie kolonialnej polityki, mającej na celu wynarodowienie podbitych narodów – w tym również słowiańskich – w praktyce.

Mniej straszna długa noc…

Postać wspomnianego wyżej Ivana Hribara, wybitnego słoweńskiego działacza politycznego z okresu monarchii, publicysty, jednego z liderów Partii Narodowo-Postępowej może posłużyć za dobry przykład tego, jak odległe pod tym względem wówczas były postawy działaczy słoweńskiego i polskiego ruchu narodowego.

Hribar był posłem do lokalnego parlamentu prowincji Kraina w latach 1889-1908, Reichsratu w Wiedniu w 1907–1911, rady miejskiej Lublany od 1882 oraz w okresie 1896–1910 pełnił funkcję burmistrza Lublany – żeby wymienić tylko niektóre jego osiągnięcia, ograniczając czas działalności przed powstaniem Królestwa SHS, czyli do rozpadu Austro-Węgier. Poglądy Hribara tworzył cechował daleko posunięty, miejscami fanatyczny wręcz, panslawizm, w ciągu swojego życia odbył wiele podróży do Rosji, przy czym – biorąc pod uwagę, że przebiegały w większości przez tereny Galicji – nie zatrzymał się na dłużej nigdy ani we Lwowie, ani w Krakowie. Pełnił funkcję burmistrza Lublany mniej więcej w tym samym czasie, co Juliusz Leo – twórca Wielkiego Krakowa (pełnił ten urząd w latach 1904–1918), albo Michał Michalski – uczestnik powstania styczniowego, który osobiście brał udział w walkach z Rosjanami – był prezydentem Lwowa. Z żadnym z nich Hribara nie łączyły jednak relacje, które pozostawiłyby jakieś wyraźne świadectwa. Na korytarzach i w kuluarach parlamentu w Wiedniu Hribar spotykał wielu Polaków – jak chociażby, Godzimira Małachowskiego, prezydenta Lwowa w latach 1896–1905 i posła do Sejmu Krajowego i Rady Państwa w Wiedniu. Wśród posłów Reichstagu mógł w tym czasie spotykać także Ukraińców galicyjskich – jak na przykład Mychajłę Petryćkiego, pedagoga i działacza społecznego, który podczas pierwszej wojny światowej został internowany przez okupujące Galicję władze rosyjskie, a następnie jako zakładnik został wywieziony do Rosji, a po wojnie, w 1920 r. aresztowany przez komunistyczne władze i zmarł wskutek tortur w więzieniu w Charkowie. Albo Kostię Lewyćkiego – późniejszego premiera Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, aresztowanego 30 września 1939 przez NKWD we Lwowie i skazanego na pięć lat łagru, więzionego w Moskwie na Łubiance i w Butyrkach.

Piętnując panslawizm, wpływy którego wyraźnie odczuł na ziemiach zamieszkanych przez Słoweńców podczas swojej podróży, wspomniany Ostaszewski-Barański pisał m.in.:

„[…] Czuć tu silne wpływy rosyjskie i prawosławne i tzw. Słow. Tow. Dobroczynności w Petersburgu ma tu obszerne pole do działania. Wpływy rosyjskie ustałyby z pewnością, gdyby przyszedł rząd silny i bezstronny, a sprawiedliwy. Ale czy Wiedeń to zrozumie? Dziś nie rozumie szkody, którą sam sobie wyrządza, a liberalizm słoweński czem raz silniej brnie w panslawistyczne kałuży. […] Obydwa pisma słoweńskie wychodzące w Tryeście Edinost i Skrata są antikatolickie i moskalofilskie! A smutniejsze to tem więcej, że ogarnia czem raz szersze koła, bo Słowieńcy w okolicy z całą energią organizują się i czem raz więcej uświadamiają narodowo”.

Świat Hribara, który po rozpadzie CK monarchii zrobił zawrotną karierę w pierwszej Jugosławii, legł w gruzach razem z jej upadkiem, w momencie, kiedy doszło do podziału ziem słoweńskich między okupantów, a zgodnie z porozumieniem między Hitlerem i Mussolinim Lublana została przekazana do włoskiej strefy okupacyjnej.

18 kwietnia 1941, po powrocie do domu ze spotkania z nowymi faszystowskimi włoskimi władzami, które właśnie zaoferowały mu stanowisko burmistrza miasta, Ivan Hribar popełnił samobójstwo, skacząc, owinięty w jugosłowiańską flagę, do rzeki Ljubljanica. Pozostawił list pożegnalny z fragmentem wiersza France Prešerna Chrzest nad Sawicą (Krst pri Savici):

Manj strašna noč je v črne zemlje krili,
kot so pod svetlim soncem sužnji dnovi.

Mniej straszna długa noc w posłani czarnej ziemi
Niż żyć pod słońcem jasnym w ujarzmieniu!

(przekład – N.S.)

Miejska topografia kulturowa

W miejscu, w którym doszło do samobójczego skoku Hribara do Ljubljanicy dziś stoi jego pomnik, a w należącej go niego rezydencji podmiejskiej nieopodal parku Tivoli znanej jako Villa Zlatica dziś mieści się poświęcone jego osobie muzeum oraz Forum Kultur Słowiańskich.

W odległości ledwie 300 m od pomnika Hribara znajduje się plac Kongresowy, przy którym na frontonie narożnego gmachu jest wmurowana tablica pamiątkowa poświęcona Emilowi Korytce. Informuje przechodniów, że w tym domu mieszkał i zmarł polski zesłaniec, poeta, etnograf, którego badania nad twórczością ludową rozbudziły świadomość narodową i kulturową Słoweńców.

Sto metrów dalej biegnie ulica Wolfova, przy której Lovro Toman po raz pierwszy wywiesił trójkolorową słoweńską flagę, prowadząca do placu Prešerna, na którym znajduje się pomnik poety, kompozycją swą nieco przypomina on pomnik Mickiewicza we Lwowie, podobnie jak tam geniusz wznosi nad Adamem wieniec, również nad głową France czyni to muza. Z placu w kierunku wybiega też ruchliwy pieszy deptak zwany Čopova ulica – nazwany na cześć Matiji Čopa.

Lublana nie jest wielkim miastem, ścieżki Korytki, Čopa, Prešerna i Tomana krzyżują się nawet po ich śmierci, tworząc topografię kulturową słoweńskiej stolicy.

 

*

Inimice Preaeteri Hanc Domum

Pod koniec ubiegłego roku uczestniczyłem w odbywającym się w Lublanie seminarium dla tłumaczy. Miałem tam okazję podzielić się własnym doświadczeniem związanym z tłumaczeniem komiksu Folwark zwierzęcy Orwella, który dla kultury słoweńskiej zaadaptował już jakiś czas temu zasłużony dla niej Andrej Roza Rozman.

Wieczorem w jednym z pubów wywiązała się rozmowa z jednym z miejscowych. Również o kulturze, co prawda nie do końca słoweńskiej. Tej „wielkiej” i tej nie bardzo.
– Czy wiesz, że rosyjska kultura jest największa w świecie?
– Nie, nie wiem.
– Jesteś Polakiem, więc skąd miałbyś wiedzieć.
– A kto jeszcze o tym wie?
– Wszyscy wiedzą.
– Kim są ci „wszyscy”?
– To nieważne. A wiesz, co jest ważne? Dajmy na to Jesienin, najlepszy poeta…
– Dlaczego najlepszy?
– Bo najlepszy. Czy wiesz, co się z nim stało?
– Nie wiem, a co się z nim stało?
– No, nic nie wiesz. Ulicę jego imienia zmienili. Ukraińcy zmienili. I Majakowskiego również zmienili, a on jest uznany w całym świecie. Myślę, że to straszne.
– Katastrofa, powiedziałbym.
– Katastrofa, mało powiedziane, szaleństwo. A ty mi tu opowiadasz o „wojnie”.

Oczywiście rozmowa, jak każda podobna rozmowa gdziekolwiek, nie świadczy o niczym, i nie jest bynajmniej reprezentacyjna. Po co więc ją (z wielką niechęcią) przytaczam? Czy taka rozmowa mogłaby odbyć się w Polsce? Owszem, chociaż może niekoniecznie z takim właśnie zestawem nazwisk. W Czechach? Jak najbardziej, choć zależy gdzie. Na Słowacji? Z pewnością. Na Litwie lub w Finlandii? Mało prawdopodobne, ale teoretyczne w pewnych środowiskach możliwa. Czy większość Słoweńców tak właśnie uważa? Nie wiem, lecz z tego, co widzę, obserwując na bieżąco życie społeczeństwa słoweńskiego, wydaje mi się, że nie, lecz nie jest to też bynajmniej jakaś odosobniona opinia, choć raczej nie vox populi.

Czy coś z tego wynika? Chociażby to, że nie warto zamykać oczu i uszu. Że wciąż warto ze sobą rozmawiać, dyskutować, poznawać różnice w poszczególnych postawach i przynajmniej próbować zrozumieć, z czego wynikają.

Zupełnie tak samo, jak robił to Emil Korytko w połowie XIX wieku i Kazimierz Ostaszewski-Barański na przełomie wieków XIX i XX.

Nierozumienie naszych racji przez innych we wspólnej Europie może spowodować, że zostaniemy z nimi sami – lub w bardzo wąskim gronie. Z kolei właśnie wspólnej Europy potrzebujemy dziś jak nigdy, wspólnej ze wszystkimi – w tym ze Słoweńcami, Chorwatami, Włochami, Grekami, Portugalczykami, Hiszpanami, Irlandczykami i innymi, a nie tylko tymi z „naszej bańki”, którzy nas i nasze obawy „rozumieją”.

Czasu mamy niewiele, biorąc pod uwagę, że dla nas – w odróżnieniu od przedstawicieli wyżej wspomnianych narodów – jedyną alternatywę wobec zjednoczonej Europy jest ponownie ponura perspektywa „straży opriczników” wspomniana w swoim wierszu przez Cankara.

Oczywiście, piszę o tym z żalem i bólem, lecz w takich właśnie czasach nam przystało ponownie żyć i nawet bolesne uświadomienie tego faktu jest lepsze, niż błoga nieświadomość.

Inimice Preaeteri Hanc Domum – taka łacińska inskrypcja zdobi fasadę jednej z secesyjnych kamienic przy ulicy Parkowej, prowadzącej do Stryjskiego parku we Lwowie, budynku, wybudowanego w 1910 roku wg projektu Zygmunta Kurczyńskiego. Ten słynny lwowski architekt swoją karierę rozpoczął, kiedy ze Lwowa można jeszcze było dojechać bezpośrednim pociągiem do Lublany i Triestu, nie przekraczając przy tym żadnej granicy państwowej. Studiował w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych oraz w Paryżu, gdzie był uczniem Auguste Rodina, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej w obronie Lwowa. Po 1945 r., zmuszony do opuszczenia rodzimego miasta trafił do Wrocławia, gdzie został współtwórcą Akademii Sztuk Pięknych.

Podobnie jak w 1910 r., tak i dziś, wszyscy pragniemy, aby nieprzyjaciel omijał nasz dom, żebyśmy nigdy nie byli zmuszeni do jego opuszczenia. Jednak nasza historia i nasza geografia uczy nas tego, że średnio co trzecie pokolenie doświadcza podobnych rzeczy, choć z całego serca chcielibyśmy tego uniknąć.

Czy tym razem tak się nie stanie? Tego nie wiemy.

Kiedy dziś myślę o Słowenii i moich słoweńskich przyjaciołach, zastanawiam się, czy Słowenia gotowa jest dziś przyjąć umownego nowego zbiorowego Emila Korytkę? Myśląc w ten sposób podświadomie obawiam się, że wkrótce znów z naszych stron mogą wyruszyć w świat wczorajsi patrioci i naiwnie wierzący w wolność i demokrację idealiści. Pytanie, gdzie, możemy szukać schronienia w świecie, który próbuje na kolanie tworzyć metodą faktów dokonanych Trump, ale nie on jeden przecież, bo jego naśladowców nie brakuje również na naszym podwórku i w najbliższym sąsiedztwie. Które miejsce należy uznać za bezpieczne? Za Bugiem? Za Olzą? Za Wartą? A może dopiero po słonecznej stronie Alp? Gdzie w Europie można będzie się ukryć od wszechogarniającego szaleństwa populizmu, który zżera nas od środka i od postępującej z zewnątrz agresywnej rosyjskiej ekspansji.

Obyśmy zarówno my, jak nikt inny w Europie nie musiał szukać odpowiedzi na to pytanie w praktyce.

 

Kultura Enter
2025/02 nr 113–114

Fotografie Słowenii autorstwa Nikodema Szczygłowskiego.