OMÓWIENIA (UKRAINA). Mondegreen
Oksana Basaraba
Po lekturze Mondegreena Wołodymyra Rafiejenki w tłumaczeniu Marcina Gaczkowskiego roi się w głowie od tematów i przemyśleń. To jedna z tych książek, które zostają z czytelnikiem na długo, nie tylko przez fabułę, ale przez sposób, w jaki zmusza do myślenia, kojarzenia, powracania do przeczytanych akapitów i pytania siebie o sens poszczególnych scen. Z tekstu i kontekstu udało mi się odczytać całkiem sporo, choć mam świadomość, że równie wiele (a może i więcej!) wciąż pozostaje do odkrycia.
Książkę otwiera fragment z Szewczenki: „Popatrzyłem na jagnięta – nie moje stadko. Obejrzałem się na chaty – gdzieżeś, moja chatko”. Ten nieco enigmatyczny cytat nabiera pełnego znaczenia dopiero po przeczytaniu całości i powrocie do pierwszych stron. Bo Mondegreen to przede wszystkim opowieść o wykorzenieniu, o nieprzyswajalnym poczuciu bycia „nie u siebie” nawet we własnym kraju. Surowym próbom zostaje poddany główny bohater, Gaba – przesiedleniec z Doniecka, który próbuje ułożyć swoje życie na nowo w Kijowie. Choć formalnie nie opuścił Ukrainy, jego doświadczenie wewnętrznego uchodźstwa okazuje się równie traumatyczne, co przekroczenie granicy. Od pierwszych stron nie opuszcza czytelnika wrażenie, że Gaba jest obcy wśród swoich – że to, co powinno być wspólnym domem, nie daje mu schronienia ani zrozumienia. Rafiejenko ukazuje to z bolesną precyzją, łącząc obserwację społeczną z głęboką refleksją nad językiem, tożsamością i próbą asymilacji, nie tej wymuszonej, ale autentycznej, często beznadziejnej. Ironia miesza się tu z bólem, a groteska z dokumentalną szczerością. W jednej z kluczowych scen autor pisze: „Gdy Kaganat Moskiewski rozpocznie naloty na Mezopotamię, globalnie runie z nieboskłonu waszego. Ani za góry, ani za lasy, ale na Ługańsk i na Czerkasy” – nie sposób nie czytać tego jako ironicznego, gorzkiego komentarza do wydarzeń 2014 roku. Z jednej strony mamy próbę odnalezienia się w nowej rzeczywistości, naukę języka ukraińskiego, pierwsze kroki w „innym” społeczeństwie, z drugiej wspomnienia o Doniecku, o podzielonym mieście, o zamkniętych kręgach ukraińskojęzycznych rozmów i rozpaczliwym błaganiu o „ratunek” z Moskwy. Rafiejenko nie moralizuje, lecz pokazuje, czasem z goryczą, a czasem z czułością. I właśnie to sprawia, że Mondegreen trafia tak głęboko.
Choć powieść powstała jeszcze przed pełnoskalową wojną, wiele tematów, które dziś są aż nadto obecne, przewija się w nim już wtedy, jakby przeczuwane, podszyte niepokojem. Jednym z najmocniejszych, a zarazem najbardziej zagadkowych symboli, który powraca przez całą książkę, jest kobyla głowa. Od dzieciństwa obecna w wyobraźni Gaby, nie znika i teraz, po przesiedleniu, wraca jak sen, widmo, obsesja. Rafiejenko nie tłumaczy jej wprost. Gaba zresztą sam zadaje sobie pytania: skąd się wzięła? dlaczego właśnie kobyla? dlaczego głowa, oderwana od ciała? I właściwie po co ona wciąż krąży? Z czasem staje się jasne, że nie tylko jest symbolem, a czymś, co wrasta w bohatera. Kobyla głowa staje się częścią jego codzienności, osobistym widmem, które przypomina o dawnych lękach, o niespełnionych relacjach, o kobietach, do których nigdy nie miał szczęścia. Nie znika nawet wtedy, gdy Gaba próbuje zaczepić się w nowym miejscu, nauczyć języka, zrozumieć otoczenie. Wręcz przeciwnie towarzyszy mu także w procesie uczenia się ukraińskiego, jakby właśnie ona była strażniczką jego (i nie tylko jego) przemiany. Kobyla głowa nie tyle prześladuje Gabę, co towarzyszy mu jako uosobienie pragnień, rozczarowań, a może i samej Ukrainy: niepojętej, niezrozumianej, a jednak bliskiej i nieusuwalnej.
Czasem można odnieść wrażenie, że Mondegreen jest książką o wojnie, która nie potrafi nazywać rzeczy wprost, bo zbyt dużo ich się wydarzyło naraz, i zbyt mocno wciąż bolą. A pamięć jak pisze –„to zagadkowe i komiczne zjawisko, za każdym razem należy do innego z ludzi, który mieszkał w jednym z niepojętych światów. Jak więc opowiedzieć coś, co dla każdego znaczy coś innego i dzieje się w świecie, który ciągle wymyka się zrozumieniu? Z jednej strony mamy ATO, wojnę, przemoc, traumę, z drugiej absurdalną adaptację, próby przeżycia, rytuały codzienności. Ktoś doradza: czytuj Biblię albo cokolwiek, chwytaj życie za cycki, podgryzaj, kąsaj jakby to miało wystarczyć, by nie zwariować. Przesiedleniec nie tylko zmienia miejsce, on traci grunt pod nogami, język, tożsamość. I spotyka się z niezrozumieniem, obojętnością. Niezmierzona jest nonszalancja kijowian wobec niestabilnego świata wewnętrznego osoby przesiedlonej – czytamy i nie sposób nie poczuć, że to jedno z najbardziej trafnych zdań o byciu „nie na swoim miejscu”, nawet jeśli na własnym paszporcie.
Rozdział zatytułowany Sosipatra to kolejny punkt zwrotny i jeden z najpiękniejszych fragmentów książki. Mamy tu opisy donbaskiej wiosny, kwitnących moreli, wspomnienia z dzieciństwa i pierwszych miłości. Natura ożywa, ale w sposób nieoczywisty bo ona, przyroda, jest, rzecz jasna, martwa i zarazem żywa. Zupełnie jak Ukraina, zupełnie jak, powiedzmy, ty, moja nieśmiertelna czytelniczko, albo nieśmiertelny czytelniku, albo tamta dziewczynka, która niegdyś miała na imię Sosipatra. Ta postać – najpierw studentka, później kochanka – staje się dla Gaby nie tyle wspomnieniem, co punktem odniesienia dla jego własnej metamorfozy. Ciało, język, pamięć i historia mieszają się tu ze sobą w opowieści o przemianie, która nigdy nie była do końca możliwa, ale była konieczna. A zaraz potem w kontraście przychodzi jedno z najbardziej uderzających wyznań: o ignorancji jako metodzie przetrwania. Gabiński – dobrowolny outsider – przez dekady nie oglądał telewizji, nie czytał gazet, unikał świata. Wypracował strategię życia w hermetycznym kokonie, gdzie ignorancja to czasem jedyny sposób, żeby uniknąć cierpienia, nie zadręczać się żalem i tęsknotą, nie krzyczeć przez sen, to przetrwanie emocjonalne, które ma swoją cenę. Został najgorzej poinformowanym mieszkańcem Doniecka – pisze narrator z lekką ironią, ale przecież to ironia bardzo gorzka. Cała reszta – rozpad, przemoc, podziały – przyszła później. I zderzyła się z jego wewnętrznym, starannie zbudowanym azylem. Rafiejenko pokazuje tu, że przemiana nie zawsze jest wyborem. Czasem jest brutalnym przebudzeniem, którego nie da się odsunąć.
Historia Gaby nie kończy się na wojnie w Donbasie, przesiedleniu i trudach asymilacji, a zaczyna się otwierać w drugą stronę: w stronę przeszłości, tej zapisanej gdzieś podskórnie, przemilczanej. Otwiera się historia jego rodziny, w której niewiedza – podobnie jak wcześniej u samego Gaby – była mechanizmem ochronnym. W dzieciństwie należało nie wiedzieć tego wszystkiego, co się wiedziało – to zdanie brzmi jak klucz do całego pokolenia. Nie wiedzieć o mieście, o ludziach, o świetle i mroku, o własnych korzeniach. Nie wiedzieć bo zbyt dużo rzeczy było zbyt bolesnych albo zbyt niebezpiecznych, żeby je nazywać. Historia dziadków ze strony matki, z wioski Kuszczi, do której Gaba wraca we śnie, odsłania przerażający epizod: rozstrzelanie ojca i matki przez bolszewików na oczach dzieci. Najstarsze miało sześć lat. A potem, jak to często bywało, całe kolejne pokolenia nie wiedziały albo nie chciały wiedzieć. Trauma była dziedziczona nie w słowach, ale w milczeniu.
Egzekucja rodziny Gaby wydarzyła się w lutym. Taka niby marginalna informacja, ale jeśli czyta się książkę dziś, po lutym 2022 roku, trudno nie zauważyć bolesnej zbieżności. Kolejny luty. Kolejna wojna. Kolejna świeża ludzka krew spływająca na śnieg. Gaba oddala się od tych ludzi, od wsi Kuszczi, od historii. Ale czy da się naprawdę oddalić? Zapamiętaj sobie, malutki nieszczęsny człowieku, w godzinie ciężkiej próby możesz ufać jedynie własnemu odbiciu w lustrze mówi narrator. I w tym zdaniu nie ma już ironii. Jest tylko chłód i bezradność wobec dziedzictwa, którego nie da się z siebie wymazać.
Kolejny podrozdział to opowieść o mieście, które przestaje być jego. Nie dlatego, że Gaba się przeprowadził, ale dlatego, że przestrzeń wokół niego zaczęła się zmieniać szybciej, niż on sam był w stanie to zrozumieć. Obcy ludzie, obce rozmowy. Podmuchy strachu, niezrozumienia i rozpaczy przetaczały się falami od centrum ku peryferiom i wracały stamtąd stokroć potężniejsze – obraz, który przypomina koszmar senny, ale jest bardzo rzeczywisty. Miasto ulega metamorfozie, pochłania je coś ciemnego, niepojętego. Przestrzeń, która przestała mówić tym samym alfabetem, co dawniej. Miejsca znane z dzieciństwa, stare parkaniki, uliczki, które widziały, jak stawałeś się człowiekiem, teraz są tylko cieniem wspomnień. To na pewno oni, czy jacyś inni? Inni, a zatem tacy sami, tylko że w ich ciałach biją inne serca – czyta się to jak zapis egzystencjalnej dezorientacji. Tożsamość nie tylko osoby, ale i miejsca ulega rozpadowi. Przestajesz być pewien, czy to ty się zmieniłeś, czy to świat wymknął się spod kontroli.
W końcu dochodzimy do tego, co można by uznać za sedno książki – do języka. A raczej do momentu, w którym język zaczyna zawodzić. Gabiński nie potrafi odzyskać równowagi, choć minęły już miesiące od przeprowadzki, nie umie się odnaleźć w nowym świecie. Żaden z inteligentnych ludzi nie chce się ze mną kontaktować, bo wciąż mówię nie to, co wypada, nie tak, jak przyjęto, i z nieodpowiednim zaangażowaniem emocjonalnym. Brzmi to jak skarga, ale także jak autoironia. Jego problem to nie tylko adaptacja, ale zgrzyt między tym, co ma się na myśli, a tym, co się słyszy, mówi, rozumie. I właśnie tu na scenę wchodzi tytułowy mondegreen – przesłyszenie, zniekształcone zrozumienie, błąd, który zmienia sens wypowiedzi. Rafiejenko robi z tej figury zasadę konstrukcyjną całego świata przedstawionego. Wszystko tu jest jakby przesunięte, niedopasowane, pozornie znajome, a jednak zupełnie obce.
W tym sensie kobyla głowa, która „turla się po europejskich drogach i bezdrożach, niosąc w sobie nieprzebrany i nieskończony ukraiński świat”, staje się właśnie takim mondegreenem – obrazem jednocześnie śmiesznym i tragicznym, metaforą wieloznaczną. A największym problemem Gabińskiego, jak sam to przyznaje, jest… Gabiński. I tu trafiamy w sedno. To nie tylko historia człowieka zagubionego w nowej rzeczywistości, ale opowieść o kimś, kto nie pasuje nawet do własnych wspomnień, kto nie mieści się w swoim języku, a każda próba wypowiedzenia siebie kończy się błędem zapisu, zniekształceniem, czymś, co tylko brzmi jak prawda, ale nią nie jest.
Książka kończy się snem albo przebudzeniem, którego nie sposób jednoznacznie zinterpretować. Wstrzymał oddech, zamknął oczy. Nacisnął klamkę i omal się nie rozpłakał. W progu ujrzał pięcioro malutkich dzieci. A zaraz potem jak echo, jak podszept spoza rzeczywistości pojawia się zdanie kursywą: ślady w świecie śnieg zamiecie. I to właśnie ono zostaje na końcu, ten sam śnieg, po którym spływała krew jego dziadków, ten, który gasił tropy historii, który tuszował przemoc, rozmywał pamięć, ale dzieci jakby na przekór jeszcze są. Jeszcze istnieją. Jeszcze nie zostały zamiecione. Może więc coś jednak zostaje? Może coś jeszcze da się ocalić, choć nie wszystko da się nazwać, zrozumieć, wypowiedzieć.
I tu warto wrócić do samego początku, do wersów Szewczenki, otwierających Mondegreen: „Popatrzyłem na jagnięta – nie moje stadko. Obejrzałem się na chaty – gdzieżeś, moja chatko”. W pierwszym rozpoznaniu wydają się po prostu melancholijnym wstępem, ale dopiero po lekturze całości ten cytat wybrzmiewa naprawdę. Bo Mondegreen jest właśnie opowieścią o kimś, kto patrzy na świat, który powinien być „jego” i nie rozpoznaje go, ani ludzi, ani miejsc, ani języka. I kiedy próbuje znaleźć własną chatkę, okazuje się, że nie ma już gdzie wracać, że wszystko się zmieniło albo może to on sam już nie pasuje.
Mondegreen nie daje gotowych odpowiedzi, lecz zostawia z pytaniami, które brzmią długo po zamknięciu książki. I może właśnie na tym polega jego siła, żeby nie tyle „zrozumieć Ukrainę”, ile ją usłyszeć, choćby z przesłyszeniem.
Kultura Enter
2025/02 nr 113–114