Strona główna/OPOWIADANIE. Ptaki nad placem Lenina

OPOWIADANIE. Ptaki nad placem Lenina

Laurynas Katkus
przeł. Kamil Pecela

Siedziałem pod kasztanem i obserwowałem studentów zmierzających na poranny wykład. Przyjemne ciepło muskało mi twarz; już od ponad tygodnia w mieście gościło babie lato. W stercie liści tuż przy murku, na którym położyłem plecak, kotłowały się gołębie. Obok przeszło kilka znanych z widzenia studentek z prowincji (po długich, własnoręcznie szytych spódnicach od razu można było odgadnąć, że są z filologii), za nimi młody wykładowca, który przyjechał z akademika tym samym, zapewne, autobusem, a po chwili ciemnowłosa bibliotekarka z małym garbem. Zegar na wieży już dawno wybił pełną godzinę, fala spieszących się ludzi opadła, trwało jej ostatnie natarcie: szli ci, którzy zaspali, bezczelni oraz nigdy się niespóźniający.

Ale i przed kilkunastoma minutami nie odbywała się tu żadna demonstracja, żebym miał kogoś przeoczyć. Jej czerwona kurtka nie pokazała się, nie miałem żadnych wątpliwości. Kilkakrotnie, gdy w ujściu ulicy migotała czerwień, wydawałem już rozkaz mięśniom nóg, żeby mnie podniosły, podejrzewając, że się jej doczekałem, jednak oczy wpijające się w sylwetkę idącej osoby zaczynały dostrzegać kolejne różnice i niechętnie pojmowałem: nie, to nie ona. A przecież już od dwóch miesięcy codziennie chodziła tą drogą i zdawało się, że stała się nieodłączną częścią tego miejsca! Przez pewien czas świadomość stawiała opór, próbując uwierzyć, że wystarczy trochę cierpliwości, a jej figura weźmie się z powietrza na ulicy, ostatecznie jednak trzeba było skapitulować przed rzeczywistością. Ściany budynków pociemniały.

Siedzę i myślę, co robić dalej: na wykład z językoznawstwa, prowadzony przez strzelającego śliną, starego profesora na pewno nie pójdę. Ale wszystko inne jest spowite mgłą, jednakowo możliwe i bez znaczenia; i kiedy wreszcie zaczynam na coś się decydować, w połowie myśli jeszcze raz mi świta: nie przyszła na uniwersytet. Kto wie czemu, może zachorowała? Nie, nie mam takiego poczucia, jestem przekonany, że to nie choroba. Szybko rozważam inne warianty, ale wszystkie odpadają od razu. Pozostaje jedno pytanie: czy to ma jakiś związek ze mną? Unikam odpowiedzi, chwytam za plecak i ruszam przed siebie.

Na placu Giedymina stał brezentowy namiot, obwiązany celofanowymi workami. Za uniesioną przednią płachtą widać było brodatego mężczyznę, który pił herbatę z metalowego kubka. To głodówka, która ciągnie się już od kilku tygodni, może nawet miesięcy. Nieco dalej, przy ścianie katedry, stała spierająca się między sobą grupka ludzi. Na pustawym placu podniesione głosy niosły się echem, powietrze kroiły ich energiczne gesty; zdawało się, że naśladują pozy barokowych rzeźb, stojących w niszach katedry. Gdy podszedłem bliżej okazało się, że to znajomi głodującego ścierają się z turystami z Rosji: kłócono się o pobór litewskich chłopaków do radzieckiej armii. Zatrzymałem się, by posłuchać przemowy mężczyzny wygłaszanej z silnym litewskim akcentem. Przez chwilę w twarz uderzył mnie żar roztaczany przez dyskutantów, jakby byli przeciwnikami na ringu. Na szczęście to nie dotyczyło mnie bezpośrednio: po rozpoczęciu studiów przynajmniej na rok byłem chroniony przed powołaniem. Dlatego jakoś powstrzymałem w sobie chęć włączenia się w kłótnię i ruszyłem dalej.

Nie pojawiła się też na drugim wykładzie, na który już poszedłem. Po jego zakończeniu zszedłem do przyziemia, gdzie wisiał automat telefoniczny. Upolowałem dwukopiejkówkę w portfelu, podniosłem słuchawkę i wybrałem numer. Wsłuchując się w głuche sygnały i pauzy, przez które słuchawka szumiała niczym muszla, wyobrażałem sobie przedpokój w jej mieszkaniu z rzeźbionymi drewnianymi meblami, które, jak się chwaliła, własnoręcznie zrobił jej ojciec, ciemnozielonymi dywanami i tapetami w geometryczne wzory. Byłem tam raz, gdy zaprosiła nas wszystkich na pikantną sałatkę.
Najpierw do sklepu, kupić paczkę dziesięciu jaj i spory kawał sera, potem gotowanie i tarcie, wreszcie jedzenie – nieustannie przy tym, oczywiście, gadając. Gdzie u nich jest telefon? Zdaje się, że obok garderoby, w której obok jesiennych palt z kołnierzami ze sztucznego futra wisi też jej czerwona kurtka. Słuchawkę podniosła babcia, która zapewne była najbliżej, w kuchni. Jej zgrzytliwa, wiejska intonacja (Teeek, jeeest w domu. Już dajeee) podziałała na mnie uspokajająco.

Nie, nie choruje. Nie może powiedzieć, co się stało, ale to naprawdę poważne. Spotkać się? Dziś? Cisza. Nie, dzisiaj nie da rady; jutro? – jutro może być. Dobra, o szóstej, przy wieży.

W lasku na Saulėtekis studenci mają zajęcia z wychowania fizycznego. Prowadzi je wypachniony wykręcającą nos wodą kolońską nauczyciel, kiedyś sławny koszykarz, a teraz niczego sobie pijak, ewidentnie stosujący kolońską nie tylko zewnętrznie. Kolorowe dresy dziewcząt, ich spięte w koki włosy, niewprawne, zalotne ruchy, gdy biegną albo rzucają piłkę… Jak to się dzieje, że z wielu nagle wybierasz jedną? W trolejbusie nie możesz oderwać wzroku od pięknej twarzy czy figury – ale wystarczy, by kobieta wyszła albo żeby pojawiła się inna piękność, a poprzednią od razu zapominasz.
W tym przypadku wszystko zaczęło się od jednego obrazka. Na wykładzie siedziałem zaraz za nią. Nauczyciel wyjaśniał semiotykę Greimasa, a ja patrzyłem na nią, jak pochyla się i prosi koleżankę o pożyczenie gumki do ścierania. Coś między sobą poszeptały, uśmiechnęła się, a ja niczym w spowolnionym filmie zobaczyłem wydatne wargi, które powoli unoszą się i odsłaniają zęby, wystawiając na widok zwłaszcza jeden: ukośny i krzywy. Patrzyłem jak zahipnotyzowany na ten zadzior, wyjątek w rzędzie białych, równych towarzyszy, i nagle poczułem, że coś we mnie, w piersiach albo żołądku, porusza się – podobnie jak teraz, gdy dostrzegam ją po drugiej stronie ulicy, oczekującą na zielone światło w tłumie ludzi.

Udałem, oczywiście, że jej nie widzę, że siedzę na kamiennym murku głęboko zamyślony – przecież milej, gdy to ciebie pozdrawiają, a nie odwrotnie – ale nie byłem pewien, czy aby nie zauważyła, że na nią zerknąłem. Tak czy inaczej było za późno, żeby coś zmienić, i siedziałem z pochyloną głową do chwili, aż wysoka sylwetka zasłoniła mi światło i dobiegł mnie niski głos wypowiadający słowa powitania. Początki rozmowy zawsze są nerwowe: człowieka nagli chęć jak najszybszego wyjścia poza wstępne formalności, pożartowania, przełamania lodów, odnalezienia ciekawego dla obydwu stron tematu i zanurzenia się weń. Ogarnia niepokój, że napotkany człowiek obwieści, na przykład, że ma pilne sprawy i musi wracać do domu, nie pożegna się i odejdzie. Przecież dziewczynom wszystko może strzelić do głowy, a nie złapiesz ich za ramiona jak starego znajomego, nie krzykniesz i nie pogrozisz, choćby dla żartów.

Podczas oczekiwania wymyśliłem kilka wstępnych bajerów, ale kiedy wstałem i spojrzałem jej w twarz, wszystkie beznadziejnie zapomniałem. Dlatego nie powiedziałem nic – powiedzieć pół zdania i zaciąć się z otwartą gębą byłoby najgorzej. Patrząc na jej niezwykle poważne oblicze, zdobyłem się na odwagę, pochyliłem się i cmoknąłem ją w policzek. Nie opierała się – jak nie sprzeciwia się kaprysom dziecka – ale nie odpowiedziała tym samym; policzek był suchy i chłodny, wydało mi się, że pocałowałem posąg z katedralnej niszy. Po kilku sekundach milczenia powiedziała: idziemy, opowiem ci, co się stało.

A wydarzyło się to: zniknął jej stary znajomy, z którym poznała się jeszcze w szkole, w kółku teatralnym. Latem zamierzał dostać się na studia z filozofii, która jako nowy kierunek była bardzo popularna, ale się nie dostał. Potem zatrudnił się jako ładowacz w centralnym gastronomie. Przedwczoraj zadzwoniła do niej jego matka – ojca nie miał – i z płaczem zaczęła wypytywać, czy wie, gdzie może być jej syn. Wczesnym rankiem przed kilkoma dniami wyszedł do pracy i nie wrócił. Matka zgadywała, że może znów coś mu strzeliło do głowy i bez słowa ruszył w tranzyt albo go złapali do wojska (ignorował „prizywy”, a gdy przychodziły, nocował przez kilka dni u kolegi). O najgorszej możliwości nie mówiła, ale po głosie dało się poznać, że jej nie odrzuca.

Znałem tego jej kolegę: raz, idąc na kawę do „Ledainė”, spotkaliśmy go w bocznej uliczce. Był jedną z tych figur, które przy powitaniu ściskają dłoń jak najmocniej, jednocześnie wbijając w ciebie wzrok, jakby chcieli nim znokautować, śmieją się gromko, odchylając głowę, lubią używać słowa „szlachetny” i noszą koszule w kratkę. Jakby tego było mało, miał kręcone włosy. Zatrzymawszy się i głośno roześmiawszy, od razu nakierował rozmowę na jakichś starych znajomych z „teatrzyku” – specjalnie, oczywiście, żebym nie mógł się wtrącić. I już w trzecim zdaniu, Bóg mi świadkiem, użył tego „szlachetny”.

Teraz zniknął. Starałem się nie pokazać po sobie, że ta wieść nie jest mi niemiła. Tamte spotkanie dowodziło, że łączą ich wspomnienia z wczesnej młodości, jak sama mawiała: może wspólne przygody, może sympatia. W obliczu takich rzeczy czujesz się bezsilny – wydarzyły się, więź utworzyła się przed twoim pojawieniem się, żadne wysiłki tego nie zmienią. Nierówna konkurencja. Dostrzegałem jednak, że bardziej poruszało ją nie to, że zniknął przyjaciel, ale sam fakt zniknięcia. Poza tym wybrała mnie na swojego powiernika, czyli sądziła, że mogę ją pocieszyć i uspokoić.

Szliśmy przez Ogród Młodzieży w stronę Wilenki. Obfita, zachodząca na krawędzie chodnika trawa błyszczała od wilgoci. Korty tenisowe były puste: czerwona glina przy linii serwisowej była zdeptana i namokła. Jedynie w samym końcu na gumowym podłożu dwie początkujące tenisistki uderzały piłkę, a głuche pacnięcia niczym uderzenia serca ożywiały otoczenie.

– Wiesz, swego czasu on stał się Indianinem – odezwała się. – Jeździł z towarzychem tego fotografa – wymieniła jego nazwisko – do lasów w Niemenczynie, do Łabonarów, uczyli się tam stawiać wigwamy, palić fajkę i tak dalej. Matka uszyła mu nawet skórzane spodnie i kamizelkę – bez maszyny do szycia, własnoręcznie. Takie zajęcia wydawały mi się głupie, ale jemu to się z jakiegoś powodu podobało. Gdzieś w domu powinnam jeszcze mieć pióropusz, z piór – zdaje się – żurawia, który mi podarował. Wtedy już mu przeszło z tymi Indianami. To chyba jedyna rzecz, którą mam od niego. Tak w ogóle to nie lubił dawać ani otrzymywać prezentów. Mawiał, że to pusta obłuda.

Kątem oka zauważyłem, że wykrzywiły jej się usta. Ukrywając to, podniosła głowę do góry. Z drzew w tamtym zakątku przy Wilence podniosły się trzy wrony i zaczęły krążyć w powietrzu. Jedna trzymała coś w dziobie, a inne próbowały jej to zabrać, ale jakoś pokrętnie. Chwilami krótko pokrakiwały, jakby pod naciskiem. Głos ten roznosił się echem w pustym parku i przez to docierał do naszych uszu o wiele głośniej.
– Te wrony to najmądrzejsze ptaki. Prawie umieją używać przedmiotów jak narzędzi – powiedziała.
– Skąd wiesz?
– Nie uwierzysz, ale do dziesiątej klasy chciałam studiować biologię. Studiować biologię i badać ptaki, zająć się ornitologią. Wiesz, nawet teraz sądzę, że życie ptaków ma większe znaczenie niż życie ludzkie. Na przykład jastrzębie – jak popatrzysz, gdy szybują i spoglądają na wszystko z góry, to taka bierze zazdrość o tę odległość od świata i spojrzenie z dystansu. Czy to nie byłoby wspaniałe? Albo, dajmy na to, bieliki: widziałeś ich tańce godowe!? Splatają się szponami i spadają niemal do samej ziemi, naprawdę!

Zupełnie zgadzam się z Mykolaitisem-Putinasem, który tak widowiskowo opisał życie sokołów. U dziadków na wsi żył jeden jastrzębiowaty – chyba myszołów. Byłam w trzeciej, może czwartej klasie, i tak się w niego zapatrzyłam, że całymi dniami włóczyłam się po lesie i go szukałam. Dziadek musiał zaganiać mnie na obiad, całą obszarpaną i umordowaną. Potem ten myszołów – co za piękny dźwięk! – zaczął kręcić się koło dziadkowych kurczaków, widocznie w lesie brakowało mu jedzenia. Nie tylko nie pobiegłam po pomoc, ale nawet zaczęłam pokazywać mu wszelkimi znakami, gdzie trzeba sfrunąć, i którego kurczaka najlepiej pochwycić. Niezła ze mnie wnuczka!

Roześmialiśmy się oboje. Nastrój był podniosły, więc nie chcąc wracać do starego tematu, rzuciłem się do opowieści, jak w dzieciństwie pod wpływem książki Człowiek w głębinach uparłem się, by zostać konstruktorem łodzi podwodnych – nie nurkiem, ani marynarzem, ale konstruktorem. Plan ten rozwijałem bardzo długo, może nawet do dwunastego roku życia, zebrałem i przeczytałem wszystkie możliwe książki, mawiałem, że w armii będę służył na statku podwodnym, choć koledzy z podwórka mi odradzali, bo służba w marynarce trwa trzy lata, rok dłużej niż na lądzie. No i wszystkie szuflady upchałem do pełna papierem milimetrowym, abym w razie genialnej idei od razu mógł ją narysować…

Obudził mnie głuchy warkot ciężarówek. Wstałem i wyjrzałem przez okno, ale zniknęły już z pola widzenia. Za ścianą wierciła się babka, a rodzice wyszli już do pracy. Kiedy znów się położyłem, przed oczami stanęły mi – jak cele na jarmarcznej strzelnicy – wydarzenia z poprzedniego dnia. Co jeszcze wczoraj robiliśmy? Wchodziliśmy na Górę Trzykrzyską. Na Zarzeczu zaszliśmy na herbatę do jakiejś nowej kawiarni. Grano w niej –
nieoczekiwanie – Sinéad O’Connor, a ona zamknęła oczy i zaczęła śpiewać do wtóru: „It’s been seven hours and fifteen days since U took your love away”. Potem wałęsaliśmy się wzdłuż Wilenki, rozmawialiśmy i rozmawialiśmy, milczeliśmy. Wspomnienia były przyjemne, promieniujące miękkim światłem; z czasem jednak zacząłem odczuwać dziwny niepokój. Czy nie przegapiłem jakiejś okazji, nie palnąłem czegoś głupiego, nie obraziłem jej czymś? Analizowałem wydarzenia niczym przez lunetę celowniczą i nagle sobie przypomniałem: kiedy mówiliśmy o kursach i nauczycielach z literatury, zacząłem drwić z uduchowienia specjalistki od Putinasa i z samego Putinasa. A przecież tak entuzjastycznie mówiła o jego wierszu! Wyraz jej twarzy, gdy zionąłem swoją ironią, był nieodgadniony: uważnie obserwujące mnie oczy i lekki uśmieszek w kącikach warg.

Poczułem ukłucie i wyłuskałem się z łóżka. Trzeba było zająć umysł czymś innym, dlatego zacząłem przeglądać gazety w kuchni. Ojciec przyniósł z pracy czasopismo Sąjūdisu „Sąjūdžio žinios”. Plik wyblakłych od wielokrotnego kopiowania żółtawych kart położył osobno od „Komsomolskiej Prawdy” błyszczącej wyrazistymi nagłówkami. Wziąłem „Sąjūdžio žinios”, posegregowałem według numerów, i zacząłem czytać. Polityczne wypowiedzi polały się strumieniem na wcześniejsze nieprzyjemne uczucie, które zaczęło przygasać.

Pociągał mnie jej niski głos. Prosty, proporcjonalny nos z cudownymi łukami nozdrzy. Pociągał krzywy ząb, wyłaniający się z uśmiechu i przyprawiający mnie o drżenie. Owal twarzy. Oczy, które zwężały się łaskawie, gdy mówiła: „nie, raczej nie” albo coś podobnego. Ale nie mogłem o tym powiedzieć nikomu. Nikomu postronnemu, jej, samemu sobie. Oznaczałoby to przeraźliwe uproszczenie tego kłębowiska uczuć i myśli, które we mnie tkwiły, oznaczałoby rozwianie czarów, które roztaczały się wokół mnie (i czy przyznanie się, myślałem, nie dałoby przeciwnego rezultatu?). Znaczyłoby to znalezienie się w kręgu ulizanych chłoptasiów, którzy wręczają róże i piszą listy miłosne. Tego nie chciałem. Chciałem być chłodny, ironiczny, obserwować wszystko z dystansu i zawsze śmiać się jako ostatni. I kiedy zaczynałem rozumieć, że nie mogę taki być, ogarniał mnie wstyd. Hańba, wstyd, czułem go całym ciałem, wstyd, że koledzy to widzą i rozumieją.

Wobec niej byłem jednak bezsilny. Nie działało na nią to, na co reagowały inne. Nie nudziły ją moje przemowy, śmiała się z moich żartów, zauważała, że flirtuję – ale przyjmowała to z pierwotnym, niezmąconym spokojem. W takich momentach pojmowałem, że w stosunkach między nami to nie ja będę miał ostatnie słowo. Koniec końców może tak jest najlepiej, przekonywałem sam siebie; przecież za każdym razem, gdy próbowałem ją przycisnąć, a ona się wymawiała, czułem się zbity z tropu. Wręcz fizjologicznie nie potrafiłem puścić jej odmowy mimo uszu i ponownie zaatakować; myśl, że muszę jej narzucać siebie, swoją chęć kontaktu z nią obrażała mnie. Tę sytuację, mówiąc wprost, mogła zmienić jedynie jej niewymuszona decyzja. Wszystkie znaki mówiły jednak, że podejmować jej nie zamierzała.

Z czasem zacząłem myśleć, że rozumiem sezonowość jej woli: niekiedy wyglądała na zmęczoną kontaktem, siedziała w kawiarni okręcając kubek w dłoniach, nuciła coś i spoglądała za okno. Nie było wtedy szans, żeby do niej dotrzeć. Kiedyś z kilkorgiem kolegów siedzieliśmy w tak zwanym Psim Parku i czytaliśmy na seminarium z folkloru opowieść o przemianie zwierząt w ludzi i na odwrót: o łabędzicy, żonie króla, która poddała się zewowi natury, zostawiła dzieci i odleciała ze swoimi. Jej twarz zamarła, kiedy usłyszała tę historię, przesunęła się na krawędź ławki i potem niemal przez połowę dnia nie wymówiła ani słowa. Ale coraz częściej, spotykając mnie na uniwersytecie, topniała, stawała się rozmowniejsza i sama proponowała, żeby coś razem zrobić.

Jednak najgorsze było to, że te przyboje i odboje zmieniały się w rytmie zależnym nie wiadomo od czego, może od księżyca. Tak stało się również wtedy, gdy się poróżniliśmy – jedyny raz kiedy była u mnie. Zaprosiłem ją w gości po powrocie z wyjazdu studentów do kołchozu, a ona nieoczekiwanie się zgodziła, co mnie bardzo ucieszyło.

Rodzice, jak zawsze w weekend, grzebali się na działce, babcia siedziała zamknięta w sypialni, więc mieszkanie w zasadzie było moje. Przygotowałem stół z poczęstunkiem, którego podstawę stanowiła butelka czerwonego wina z Grecji, czyjś prezent dla ojca, który łaskawie przekazał go mi. Początkowo nic nie wróżyło złego zakończenia.

Wyszedłem jej na spotkanie na przystanek, ponieważ, jak zełgałem, przejście przez naszą dzielnicę jest dość zawiłe i sama nijak nie znajdzie drogi do mojego bunkra. Przy wejściu do klatki schodowej spotkał nas sąsiad Raima i palnął wzniosłą przemowę o radości, którą do tego domu wnosi niesłychana piękność. Gdy weszliśmy na górę wyjaśniłem jej, że Raima, kilka lat ode mnie starszy, wrócił z wojska sfiksowany, ale nie jest groźny. Całymi dniami wysiadywał na ławce przy wejściu albo przy boisku do koszykówki i palił jednego papierosa za drugim; a czasem, jak w tym przypadku, stawał się strasznie wesoły i przyjacielski.

Po tym jak spróbowaliśmy wina i innych rzeczy ze stołu, nabrałem odwagi i usiadłem obok niej. Objąłem ją w pasie i wyszeptałem do ucha dawno przemyślane słowa, które wydały mi się pełne siły i namiętności. Ale zabrzmiały strasznie pusto. Wydało mi się, jakby nie dosięgnąwszy jej uszu, upadły na podłogę i roztrzaskały się. Zamarła i zamknęła oczy (co uwydatniło podłużny kształt jej twarzy). Ręka na biodrze zesztywniała. Potem, nie otwierając oczu, powiedziała: „Audriusie, wybacz, że psuję wieczór. Ale ja… nie to mi, zupełnie nie to mi w głowie”. I znowu zamilkła.

Dostałem szału. Tak zapewne czuje się aktor, który przy wygłaszaniu najważniejszego monologu widzi wychodzących z sali widzów. Wstałem, chwyciłem stojącą na stole butelkę i doskoczyłem do okna.
– Myślisz, że wszystko robię po to? Idiotyzm! – otwarłem okno i rzuciłem butelkę w dół. Uderzyła o chodnik tak głośno, że wzdrygnąłem się nawet mimo tego, że spodziewałem się tego dźwięku.

Z wolna powróciliśmy do starych ról. Po długiej ciszy wstała do wyjścia; odprowadziłem ją na podwórze, gdzie na pożegnanie rzuciła mi dość delikatny bajer. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy zadzwoniła do mnie następnego wieczora, zapytała, co słychać, a po kilku minutach rozmowy o niczym powiedziała: „Nie ze wszystkim tak źle, Audriusie”.

Za oknem znów dało się słyszeć turkot. To były wojskowe ciężarówki, jadące do znajdujących się na końcu ulicy koszar. Wielkie opony rozbryzgiwały wodę z kałuż. Wzór pozostawiany przez bieżnik grubości ręki był mi dobrze znany – nieraz z całym podwórkiem biegliśmy, by popatrzeć na stojące na ulicy ciężarówki. Mój wzrok przyciągał jeden szczegół – umocnienie koła w kształcie klina, zawzięcie obracające się wokół osi.

Po dotarciu do koszar cała kolumna zatrzymała się. W wieżyczce poruszyły się umundurowane postaci i metalowa brama z czerwoną gwiazdą pośrodku zaczęła otwierać się na boki, chwiejąc się i chybocząc na nierównych szynach.

Spotkaliśmy się przy plakacie, na którym autor zapisał tylko tytuł i czas seansu – zabrakło mu fantazji, żeby, jak zazwyczaj, namalować obrazek z filmu. „Nostalgię” Tarkowskiego już widziałem, ale nie przyznałem się: co tu gadać, jak dziewczyna sama zaprasza do kina. Miała nowe skórzane buty, sięgające jej kolan. Takie buty stały się modne dość niedawno, na ulicach pojawiały się rzadko, więc przyciągały spojrzenia. Mi jednak podobały się
dlatego, że kojarzyły się z czymś zamierzchłym i godnym. Może dlatego, że ja również przywdziałem starodawne odzienie – czarną marynarkę dziadka w żółte paseczki. Nie widać jej było pod kurtką, ale świadomość, że ją mam na sobie, dobrze nastroiła mnie i pozwoliła sprawnie pokonać najbardziej skomplikowany etap: wejść do oświetlonej sali, stanąć przed wszystkimi i rozejrzeć się za własnym miejscem i znajomymi, potem zmusić
do wstania ludzi w odpowiednim rzędzie i prześliznąć się do niezajętych, składanych, drewnianych krzeseł. W oczekiwaniu na wygaszenie świateł pod sufitem wymieniliśmy się kilkoma zdaniami. Zapytałem, czy nie odnalazł się ten jej przyjaciel i od razu przekląłem swój długi jęzor.

– Na razie żadnych wieści. Dzwoniła do mnie jeszcze raz jego matka i pytała o numer do tych jego znajomych Indian. Mówiła, że wziął z sobą tylko jedną rzecz: indiański strój.

Kiedy niekrótki film się skończył i oślepieni zapalonym światłem wygrzebaliśmy się z siedzeń, zdarzyła się dziwna rzecz. Gdy już staliśmy w przejściu, zwróciłem uwagę na mężczyznę w skórzanej kurtce. Facet trochę odczekał, potem nagłym ruchem zapiął zamek kurtki i ruszył. Przechodząc obok nas, pochylił się i wyszeptał jej coś do ucha. Widziałem, jak otwarły się jego usta, jak błyszczał wygięty niczym dziób nos (i skąd się ten człowiek wziął? Przed seansem go nie widziałem. Może skrył się za kolumną?). Stała nieruchoma, trzymając w ręku koniec szalika, nieco odchylona, razem uzupełniali się niczym para tańcząca tango. Facet skończył zdanie, na które ona od razu odpowiedziała (nie słyszałem słów, ale zdawało się, jakby odmawiała na jakąś bezczelną propozycję), wtedy przeniósł ciężar na drugą nogę i szybkim krokiem wyszedł z sali. Zarzuciła szalik na ramię, potem energicznie okręciła go wokół szyi. Kiedy, włożywszy ręce do kieszeni, odwróciła się do mnie, zaczynałem już wątpić, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę.

Zarys kościoła po drugiej stronie rzeki i stojące na moście rzeźby chłopów i robotników wydawały się kontynuacją fantasmagorii z filmu. Gdy szliśmy brzegiem, zastanawiałem się, czy zacząć o nim mówić. Korciło mnie, oczywiście, żeby wygłosić swoją opinię i usłyszeć jej, ale jednocześnie nie chciałem zakłócać żywego doświadczenia, przesłaniać go swoimi przemowami i analizami.

W trakcie tych rozważań usłyszałem jej głos. Film, jej zdaniem, był bardzo dobry, tak, wspaniały, zwłaszcza zakończenie, które odsłania gromadzący się powoli przez cały film sens. – O ile rozumiem tęsknotę bohatera, to nie tęsknota do Rosji, tylko do prawdziwej, idealnej ojczyzny. Wiesz, ja teraz czuję się tak samo, dokładnie tak samo – chwyciła mnie za łokieć – a te epizody, w których nic rzekomo się nie zmienia, ale gdy się przyjrzeć, pojawia się wiele miejsca dla wyobraźni. A plac z dziwacznymi ludźmi, obserwującymi jego poświęcenie! Nie, koniecznie muszę obejrzeć wszystkie filmy Tarkowskiego, jak to się stało, że go dotychczas nie znałam!

Nigdy wcześniej nie widziałem jej tak wymownej i poruszonej. Z początku czekałem na pauzę, żeby móc się wtrącić i zapytać, kim był tamten człowiek i co powiedział. Ale mówiła gorączkowo, nieustannie, a jej energia udzieliła się też mnie. Ogarnięty podniosłym nastrojem powiedziałem sobie: po co grzebać się w przeszłości, zajmować się małostkowymi podejrzeniami i spekulacjami? Co było, to było, ważne, jak zachowuje się
wobec mnie; może właśnie teraz dojdzie do przełomu?

Skręcając na plac Lenina, ominęliśmy kałużę, oboje z tej samej strony. Wyciągnąłem rękę, naśladując posąg stojącego pośrodku przywódcy rewolucji, i zaryczałem: „Towariszczi, pieried nami ideologiczeskij wrag, bołota!” — i objąłem ją za ramiona. Nie puściłem aż do przystanku, gdzie klapnęliśmy na ławeczkę obok spiżowej urny na śmieci. Byliśmy sami, choć zazwyczaj sporo ludzi czekało tu na autobusy jadące do nowych rejonów. Wdaliśmy się w rozmowę o czasach szkolnych: opowiadała o obozach dla pionierów, na których spędzała wakacje, o tym jak oszukiwała kierowniczki, jak wieczorami chodziła mazać pastą do zębów chłopców, którzy jej się spodobali. W rzucanym przez kasztan cieniu połyskiwał jej krzywy ząb. Plac był pusty i obumarły, autobusy nie jeździły, ale nas to nie obchodziło.

Opowieść o obozie dla pionierów skończyła się i chcąc wypełnić czymś ciszę, zacząłem gmerać w pamięci, szukając czegoś, co by się jakoś z tym łączyło, ale nic nie przyszło mi do głowy. Postanowiłem schwycić się tradycyjnego koła ratunkowego – historii o nauczycielce chemii Kiaušaitė, ale nie było takiej potrzeby. Poruszyła się przy moim  boku i wyprostowała. Przez pewien czas patrzyła mi w oczy swoim drwiąco-litościwym spojrzeniem. Potem zamknęła oczy i nagle, jakby chciała ugryźć, wpiła mi się w usta. Z zaskoczenia niemal odsunąłem głowę, tym bardziej że pierwsze wrażenie było dziwnie cierpkie. Ale szybko moje usta poczuły jej usta, mój język jej sprężysty języczek, nasze śliny się zmieszały i poczułem, jak narasta we mnie ciepło.

Wtedy bębny huknęły marsza i rytmicznie zadudnił chodnik. Prospektem Lenina, wysoko podnosząc nogi, kroczyły kolumny żołnierzy, a oficerowie obserwowali ich z szerokiego balkonu Konserwatorium.
– Równać do trybun! Do trybun! – wrzeszczał głośnik. – Otstawit’, snowa!

Oddział przemaszerował jeszcze kilka razy, cały czas do wtóru tego marsza, a potem się zatrzymał. Głośnik wykrzykiwał głuche rozkazy, a żołnierze wymachiwali karabinami, to zakładając je na ramiona, to przystawiając do nóg. Kilka dwójek oderwało się od kolumny i powoli ruszyło ścieżką w stronę pomnika Lenina. Pierwsza para niosła wieniec, inne tylko podnosiły nogi. Po złożeniu kwiatów przy postumencie zastygli. Znów odezwał się głośnik, już nie tak wyraźnie:
– …eueudiesatyje godowczyny wielikoj oktriabskoj rewolucieueu… – chyba wysiadły baterie. Żołnierze wykrzyknęli: – Urrra!, urrra!, urrra! – i znów na pewien czas zapanowała cisza.
Z błyszczącą twarzą znów zaczęła mnie całować. Nie wiem, ile czasu minęło do momentu, aż nasze pieszczoty przerwał surowy głos:
– Ej, szto wy tut dielajetie?
Nie dobiegał z głośnika.
– Szto wy tut dielajetie, a? – Przy ławeczce stał oficer w szerokiej czapce.
– Niczego – odpowiedziałem po dość długiej ciszy. – My studenty – zacząłem, ale przerwała mi salwa z karabinów i zakończyłem inaczej, niż zamierzałem: – My zdies cełowalis’.
– Ak wot kak – powiedział. – A nu ka, marsz otsiuda. Zdies idiot podgotowka k prazdniku. A nu ka, bystro, i kak wy tut popali!

Wstaliśmy, żeby odejść. Nad bezpieką, wrzeszcząc oszalałymi głosami, krążyła chmara wron. Oficer poczekał, aż wyjdziemy z cienia kasztana na chodnik, i szedł za nami, zachowując dystans kilku kroków. Ulica obok kościoła była zamknięta przez szereg żołnierzy. Na widok nasz i oficera rozstąpili się. Obok stojącego ukośnie pancernika oficer znów się odezwał:
– Tak wy cełowalis’. Nu nu. Pocełowalis’, a zawtra budietie prazdnikowat’ kak i wsie, prawda?

Nagle na prawym ramieniu poczułem dłoń. Jego twarz się wykrzywiła i przekręcając pięść, w której trzymał coś twardego, popchnął mnie. Pobiegłem kilka kroków wprzód i niemal się przewróciłem. Gdy się wyprostowałem, oficer zniknął już za pancernikiem. Szybko podeszła do mnie, wzięła za rękę i zaciągnęła na drugą stronę ulicy.

Mocowały się we mnie śmiech z absurdalnej sytuacji i złość na oficera.
– Ohydny Rusek – powiedziała. – Nie zwracaj na niego uwagi, i tak nic mu nie zrobisz, a sam możesz ucierpieć. Wiesz, jak biorą do wojska? Ciebie też mogli wziąć, nie oglądając się na nic. Dobrze, że nie poprosili, żebyś pokazał bilet wojskowy. Stanęliśmy przy ciemnym moście obok Instytutu Pedagogicznego.
– To ja już pójdę. Stąd jest całkiem blisko, sto razy tędy chodziłam, nie odprowadzaj, nie trzeba.
Poszperała w kieszeni, wzięła moją dłoń i wcisnęła do niej klucz.
– Przyjedź jutro wieczorem. Rodzice zawieźli babcię na wieś, będę sama. Czekam. Cicho, niemal szeptem powiedziała „cześć” i odeszła.

Autobus się spóźniał. Wychynął wreszcie zza rogu, ciągnąc ogon jak glista. Ludzie rzucili się do krawężnika, chcąc zająć najlepsze pozycje do wejścia. Niemal nikt nie wysiadł, dlatego nie było sensu wpychać się przez większość drzwi. Napierając całym ciałem, zrobiłem sobie miejsce przy ostatnim wejściu. Drzwi zacięły się przez nawał ludzi i zamknęły dopiero popchnięte kilkakrotnie z dużą siłą. Przez dwa czy trzy przystanki jechałem jak sprasowany, ruszając się tylko, gdy ktoś wyciskał się na zewnątrz, aż po przejechaniu mostu i wtoczeniu się na górkę wysiadło sporo podróżnych. Wtedy mogłem już swobodnie włożyć rękę do kieszeni. Za pierwszym razem dłoń pochwyciła tylko powietrze, za drugim również; przekląłem w myślach, ale potem poczułem chłód metalu, i pogmerawszy palcami, schwyciłem klucz. Tfu, nigdzie nie przepadł. Klucz, który wywiedzie mnie z labiryntu relacji i odczaruje zaklętą dziewicę. Klucz, który zakończy moją przedłużającą się nastoletniość. Ach, Audriusie…

Za oknami przesuwały się prostokąty jednakowych bloków. Autobus wślizgiwał się do zatoczek, rozsypując ludzkie okruszyny, i zostawiając za sobą ciemny dym oleju napędowego, ruszał dalej. Czarna guma przegubu wykrzywiała się i głośno skrzypiała. Oczywiście zapomniałem skasować bilet, oby jak najszybciej dojechał do następnej stacji!

Od ulicy nie było widać jej domu, trzeba było skręcić za ośmiopiętrowiec. Przed domem rósł jedyny na podwórzu klon, sięgający do jej piętra. Nie ścięto go przy budowie osiedla, ostatni ślad istniejącej tu wcześniej wsi; chwaliła się, że ma „własny klon”, karmiący żyjące w nim ptaki, które rozpoznawała. Wspinałem się wzrokiem po pniu do jej okna i zobaczyłem, że jest ciemne. Może jest w kuchni, której okna wychodzą na drugą stronę… Obszedłem dom i zmierzałem do pierwszej klatki schodowej. Poruszenie rosło we mnie z każdym krokiem, i kiedy dosięgnąłem trzeciego piętra, musiałem się zatrzymać i kilkakrotnie z całej siły nabrać powietrza. W drzwiach były dwa zamki, zacząłem otwierać górny i nie pomyliłem się.
W przedpokoju świeciło się światło. Powiesiłem palto na haczyku i nie przywitany przez nikogo pomyślałem, czy nie warto ukryć się w rogu i wyskoczyć na nią, gdy będzie przechodzić, ale zrezygnowałem z tak dziecinnego żartu. Ściągnąłem buty i wsunąłem głowę do kuchni. Tu również świeciła się lampa, na stole stała miska z pikantną sałatką, niedosmarowane kanapki z kiełbasą i serem, a przy maselniczce leżał porządnie ułożony
nóż. Wróciłem do korytarza, usiadłem na szafce na buty i zacząłem nasłuchiwać. Może jest w łazience albo toalecie? Cisza. Może wyszła do sąsiadów albo do sklepu? Może to jakaś niespodzianka? Postanowiłem jeszcze poczekać.

Ogarnęło mnie coś podobnego do drzemki, choć rejestrowałem każdy dźwięk: pohukiwanie wiatru przy oknach, puszczaną wodę – niestety u sąsiadów – trzaskające drzwi i powoli stawiane na schodach kroki, które minęły drzwi i zakończyły się brzękiem kluczy na ostatnim piętrze. Nagle zrozumiałem, że przeszło tyle czasu, że trzy razy zdążyłaby wrócić od sąsiadów albo ze sklepu, że sklep jest już zamknięty. Skoczyłem na równe nogi i puściłem się po kolei przez wszystkie pokoje.

Sypialnia jej rodziców była pedantycznie uporządkowana; gościnny, gdzie stało łóżko babci, pachniał starym człowiekiem ze wsi; na koniec jej pokój. Zapaliłem światło. Drzwi balkonowe były uchylone, w pomieszczeniu było rześko. Na ścianach wisiało kilka obrazków przedstawiających ptaki. Musiała powiesić je niedawno, ponieważ kiedy ostatnim razem pokazywała nam pokój, wisiała tu jeszcze reprodukcja Dalego i łysa głowa Sinéad O’Connor. Ptaki przedstawiono z profilu, aby lepiej było widać dzioby; miały nieco rozchylone skrzydła. Prymitywna kreska i wyraziste barwy przypominały plakaty filmowe. Pod rysunkami podkreśliła łacińskie nazwy: Acciptier nisusButeo buteoAquila pomarinaCygnus olor.

Za oknem coś zaszeleściło. Odwróciłem się i dostrzegłem kołyszącą się gałąź klonu. Wyszedłem na balkon i rozejrzałem się: nigdzie żywej duszy. Gdy wracałem do pokoju, mój wzrok zaczepił o niewyraźny kłębek leżący na podłodze. Pochyliłem się i podniosłem go. To była przyszyta do spłowiałej, niebieskiej taśmy korona z piór.

Wy, pióra żurawie, wy, pióra łabędzie, pióra jastrzębie, gołębie pióra i wronie, byłyście jej milsze, byłyście usłużniejsze niż moje ręce, niż ludzkie ręce, zagłaskałyście moją ukochaną i straciła rozum, wy, gięte dzioby myszołowów, dzioby sokołów, płaskie dzioby łabędzi, gruchałyście piękniej, klekotałyście i ćwierkałyście bardziej przekonująco niż moje usta; nie powiecie mi, nie zdradzicie, w jakich królestwach, pod jakimi niebiosami, na jakich łąkach jest teraz, jak wygląda, czy pamięta jeszcze swoją ludzką przeszłość, wy, czarne oczy łabędzia, żółte myszołowa, pomarańczowe gołębia, wpatrywałyście się silniej, wrzynałyście głębiej, pociągałyście ją mocniej niż moje, niż oczy ludzkie; zwyciężyłyście, możecie tryumfować, jeśli przejmują was zwycięstwa i radość; widzicie mnie, skamieniałego pośrodku pokoju – ale to was nic nie obchodzi, gromadzicie się na chodniku, siedzicie na gałęziach, szybujecie nad dachami, gdaczecie i szarpiecie się między sobą, parzycie się, wijecie gniazda, wysiadujecie jaja, polujecie, uciekacie przed zimą do ciepłych krajów i wracacie – a ja jestem wypchnięty poza ten krąg, i kiedy będę szedł obok waszych siedzib w parkach i polach, gdy będę przecinał plac Lenina, będę na was patrzył, kiedy pomnik pomacha ręką na pożegnanie i zostanie wywieziony za miasto, gdy wyrośnie mi broda i wyłysieje potylica, mimo wszystko będę pamiętał, jak niczego nie podejrzewając, siedzieliśmy na ławeczce, jak całowaliśmy się w epicentrum zagrożenia, mimo wszystko będę patrzył na was, podskakujących na chodnikach, będę was płoszył i dokarmiał, pytał i domagał się odpowiedzi: Cygnus olor, Columba livia, gdzie ukryłyście moją ukochaną?

Kultura Enter 2024/02
nr 109

Fot. A. Magiera