ESEJ. Dozwolona nienawiść
Jacek Zalewski
„Russkij wojennyj korabl, idi nachuj” – szybkość z jaką przyjęliśmy zawarty w tej frazie wulgaryzm musi robić wrażenie. Wpierw wydelikaciliśmy swój język do granic obłędu, z fanatyzmem tropiliśmy w nim w imię poprawności politycznej każdy przejaw przemocy, by teraz nieoczekiwanie zrobić pełny zwrot i otwarcie, a może nawet z ulgą, przyjąć możliwość rozluźnienia cenzury. Bez względu na to, czy to kawiarniana paplanina czy artykuł w poważnym publikatorze, fraza egzystuje z pełnią praw do oficjalnej obecności w języku. Znalazła też sobie miejsce w popkulturze: jest wypisywana na murach i maskach samochodów, powstają z nią koszulki, układa się o niej pieśni. Dzięki niej w modzie jest kląć po ukraińsku, a usprawiedliwione po polsku, bo tłumaczenie tylko wzmaga energię oryginału.
Warto przy tym pamiętać, że jeszcze niedawno, gdzieś na tyłach wojny, wiódł podły los jeńca wojennego Roman Hrybow, twórca najbardziej wywrotowych słów, z jakimi w ostatnich latach miał do czynienia język. Ten ukraiński żołnierz, zrazu uznany za poległego, zapewne długo nie zdawał sobie sprawy z kariery własnej wypowiedzi. Zanim trafił do niewoli, uwolnił słowa, które nieoczekiwanie stały się hasłem zagrzewającym jego pobratymców do walki o wolność. Zwykle autorami doniosłych maksym wojennych są wybitni mężowie stanu, stratedzy lub tyrani, miejsce w tym towarzystwie zwykłemu żołnierzowi zapewniła wulgarna, a nawet prymitywna fraza. Jest to przy tym bodaj pierwszy przypadek w historii, gdy wypowiedź na tym poziomie urosła do rangi pop-literatury, a nawet „prowadzonej innymi środkami” dyplomacji. Pozbawiony finezji język stał się bronią równie śmiercionośną, co czołg i armata. Nikogo przeto nie zdziwiło, że gdy okręt wojenny „Moskwa”, do którego adresowane były wspomniane słowa, zatopiły ukraińskie rakiety, przyjęto to jako naturalną konsekwencję słów Hrybowa. Trudno sobie wyobrazić bardziej atrakcyjną zachętę do dalszej militaryzacji języka.
Bezkarność z jaką możemy sobie używać nie oznacza jednak złagodzenia norm lub obyczajowych ustępstw, jakie nieodzownie pojawiają się w czasie wojny. Owszem, jest to nowa norma, norma à rebours, ale jednak norma. Wolno sądzić, że jeszcze bardziej rygorystyczna od dotychczasowych i dlatego każdy, kto się do niej nie stosuje, z miejsca staje się podejrzany: kim jest i jakim hołduje przekonaniom? Komu sprzyja? Po której stoi stronie? Dlaczego, jak normalny człowiek, nie przeklina? Osobliwa inwersja, wobec której musimy zająć stanowisko, niepodobna asekurować się postawą neutralną, ta bowiem nie istnieje. Tym, co nas określa i przyznaje miejsce w porządku aksjologicznym, jest stosunek do wulgaryzmu: im bardziej mu sprzyjamy, tym lepiej to o nas świadczy. Łatwo sobie tedy wyobrazić, że za jakiś czas, wskutek ostatecznego przesytu, zostanie zapomniany. Taki jest bowiem los każdego zjawiska: eksponowane nad miarę, skutkuje w końcu powszechnym znużeniem, a im intensywniej czegoś doświadczamy teraz, tym bardziej nie chcemy o tym pamiętać w przyszłości. Dzisiaj w dobrym tonie jest przekląć Rosjan, za kilka lat będziemy się tego wstydzić.
Wojna cudownie służy naszym przywarom, dotąd tłamszone wskutek niepodzielnego panoszenia się reguł społecznych, nagle nabierają wigoru i zaczynają podnosić czoło, nadchodzi ich czas. Po okresie wegetacji (zawsze zbyt długim), spychane poza świadomość, wstydliwie chowane przed bliźnimi, wreszcie stają się potrzebne, posiadanie ich staje się powodem do dumy: życzę bliźniemu śmierci, najlepiej w męczarniach, zatem zasługuję na szacunek. Co za ulga, gdy możemy bez rygoru kary dać ujście temu, co w nas najgorsze! Jedną z największych rozkoszy homo sapiens jest możliwość znęcania się nad bliźnim w sytuacji, gdy nasze sumienie nas w pełni usprawiedliwia – czy można sobie wyobrazić usprawiedliwienie bardziej komfortowe, niż gdy tym bliźnim jest rosyjski żołnierz najeżdżający Ukrainę? Jakiż Bóg miałby nam za złe, że życzymy najeźdźcy śmierci jak najgorszej, że najchętniej sycilibyśmy oczy widokiem jego rozczłonkowanego ciała, wsłuchiwali się w jego wycie, gdy tuż przed tym, zanim zostanie żywcem spalony w czołgu, wpadnie w obłęd? Odmowa dostrzeżenia człowieka także w Rosjaninie jest powodem do chluby, odczłowieczając agresora mienimy się we własnych oczach jako wojownicy słusznej sprawy. Oto wojna, jakiej sobie skrycie życzyliśmy, wojna na odległość, wojna obecna jedynie w obrazach, w trakcie której, bezpieczni i po właściwej stronie, możemy legalnie i publicznie oddawać się rozkoszy, o jakiej w czasie pokoju nawet nie śmieliśmy myśleć. Jakże wdzięczni jesteśmy tyranowi, że do potępienia jego i jego zastępów możemy zaprząc najbardziej mroczne z naszych popędów, że oto dzięki niemu możemy choć na chwilę uwolnić je z łańcucha. Gdy tyran szaleje, my wreszcie oddychamy swobodnie, jesteśmy w pełni sobą i niemal żałujemy, że morderczym instynktom wolno nam oddać się wyłącznie werbalnie.
Facebook, jedna z największych internetowych platform łączących ludzi, „pęka w szwach” od komentarzy dotyczących wojny, ich lektura nie jest na nerwy normalnego człowieka – zatem oszaleliśmy i przeoczyliśmy zmianę tonu naszych wypowiedzi? Platforma ta, tak szkodliwa pod wieloma względami, dostosowała się do ogólnego szaleństwa i zrobiła swoim użytkownikom najlepszy z prezentów. „Zgodnie z korespondencją, jaką otrzymali moderatorzy, firma tymczasowo zezwala na niektóre posty życzące śmierci prezydentowi Rosji, Władimirowi Putinowi i prezydentowi Białorusi, Aleksandrowi Łukaszence” – donosi Reuters. Pośród państw, które otrzymały „tymczasową zgodę” na takie treści, znalazła się – co za radość – także Polska.
Któryż tyran nie zasługuje na śmierć? Zresztą, poza nielicznymi wyjątkami, większość z nich i tak umiera tragicznie. Ci, którzy mieli nieszczęście zestarzeć się na tronie, kończą w dygocie i paranoi, niczym cesarz Hadrian: ogarnięty manią mordował każdego, kogo sam wcześniej wyznaczył na swojego następcę. Los tyrana jest zawsze podły, widzi to każdy, poza nim samym, potrafiącym przewidzieć wszystko, oprócz tej oczywistości, że nie będzie mu dane umrzeć w spokoju. Wystarczy tedy nieco poczekać i dopełni się przeznaczenie, tron zajmie kolejny naiwny okrutnik, pewny swojej bezkarności do czasu, gdy nieuniknioną koleją rzeczy i on stanie się dość słaby, żeby kolejni ambicjonerzy zepchnęli go do piekła.
Nie ma nic przyjemniejszego nad zabawę w wojnę, jakoż zamiast patyków udających pistolety mamy teraz cały przemysł dostarczający naszym dzieciom odpowiednie akcesorium. Jedna z firm zaczęła sprzedawać klocki w kształcie koktajli Mołotowa, koszt 10 dolarów. Jest też prezydent Zełenski wyceniony na 100 dolarów. Dochód ze sprzedaży zasili organizacje pozarządowe udzielające Ukrainie pomocy. Teraz można sobie z klocków ułożyć własną wojnę. (Skądinąd łatwo przewidzieć, że większość tych zabawek wykupią maniacy i kolekcjonerzy – nie tyle w celu uchronienia dzieci przed tym nonsensem, ile gwoli zaspokojenia własnych bzików. Wojna to zbyt przyjemna sprawa, żeby zostawiać ją tym, którzy z racji wieku nie potrafią tego docenić).
Komentarze w internecie pokazują, że festiwal ze wszech miar zgodnego z sumieniem odczłowieczania trwa i żaden autorytet nawet nie próbuje go powstrzymać. Bo i na cóż, skoro zbrodnie rosyjskich żołnierzy, nazywanych przez Ukraińców orkami, stanowią ku temu najlepszą z możliwych motywacji? Oto, za co cenimy tę wojnę, za bezpardonową okazję do dehumanizacji tych, którzy i tak swoimi zbrodniami budzą w nas niemal fizjologiczną odrazę. Pomieszkujący w nas demon nie mógł nie przyjąć z wdzięcznością prezentu równie cennego, co rzadkiego.
Na swoje szczęście, na razie „orków” możemy nienawidzić w sposób abstrakcyjny. W przeciwieństwie do tych, którzy mają do nienawiści realne powody, my polegamy jedynie na odruchach moralnych doprowadzonych do skrajnej, często patologicznej postaci, nasza nienawiść jest bezpieczna i luksusowa.
Raz przestawszy widzieć w Innym człowieka, nie zobaczymy go w nim już nigdy. Oto, dlaczego nienawiść jest drogą w jedną stronę, gdyby można było zawrócić, byłaby ona uczuciem najbanalniejszym ze wszystkich i z oczywistych powodów by nas tak nie kusiła. Tym bowiem, co nas w niej najbardziej podnieca, jest jej radykalny charakter – marzy nam się coś straszliwego, przerażającego i ostatecznego? Nienawiść oferuje nam to w sposób zdalny. Dokonujemy straszliwych aktów odwetu i wymierzamy najokrutniejszą sprawiedliwość nie ruszając się z łóżka. Więcej, właśnie dzięki temu możemy potem wewnętrznie spokojni i pełni werwy wstać i jakoś stawić czoła otępiającej rutynie dnia. Przeto każdy, kto pozwala się nienawidzić, zasługuje na naszą wdzięczność, gdyby nie on, bylibyśmy „dobrzy” – i jednocześnie nieszczęśliwi.
„Tam, gdzie wszystko jest dozwolone, pojawia się najpierw anarchia, potem surowszy porządek. Kto wykańcza przeciwnika według swojego widzimisię, nie ma prawa oczekiwać pardonu; i tym sposobem wytwarzają się nowe, okrutniejsze reguły walki” – to słowa Ernsta Jüngera, subtelnego niemieckiego pisarza i prawdopodobnie równie subtelnego oficera Wehrmachtu. Jadąc oglądać egzekucję dezerterów, oddawał się po drodze swojej botanicznej pasji; oglądając z dachu hotelu nalot na Paryż, sączył z kieliszka alkohol. Znał się doskonale i na wojnie i na słowie i zawsze znalazł słowo dość subtelne, żeby wyrazić ohydę wojny i swój wstręt do niej. Jakoż ubożsi od Jüngera zarówno o doświadczenia jak i słowa, a przy tym nie dość subtelni, zadowalamy się inwektywą, im bardziej prymitywną, tym lepiej. Niuansu nikt nie zrozumie, zostanie przeoczony i zniknie zanim należycie wybrzmi. Co innego przekleństwo, właśnie odkrywamy je na nowo, tym razem z innej, uszlachetnionej strony. Oto bowiem tym, co nam przynosi profity, także w wymiarze moralnym, jest rozmach, z jakim mówimy źle o Putinie i jego zastępach. Wszystko jest dozwolone, upajamy się związaną z tym anarchią i nie widzimy, że z wolna pojawiać się zaczyna nowy porządek. Nasza całkowita dowolność w dobieraniu słów wraca pod postacią „nowych, okrutniejszych reguł walki”. Gdy znowu nastanie pokój, jakaś część z nas z żalem pożegna czas, kiedy używanie najplugawszych słów było nie tylko legalne, ale i pożądane.
Pascal, i jego trzeźwa do granic uwaga, że zabijamy się tylko dlatego, że urodziliśmy się po dwóch stronach rzeki. O tym zatem, czy jesteśmy katem czy ofiarą, decyduje kaprys biologii, przypadek, żart zblazowanego bóstwa. Moralność ma z tym mniej wspólnego, niżbyśmy sądzili, niżbyśmy chcieli. Co prawda nic nie zdejmie z nas odpowiedzialności za indywidualne wybory, ale świadomość, że nie jesteśmy właścicielami własnych decyzji sprawia, że wolność zdaje nam się monstrualną aberracją. Matka zabitego rosyjskiego żołnierza rozpacza i czuje dumę, że syn oddał życie za „Rosję i naszego prezydenta, Władimira Władimirowicza Putina”. Inny syn rosyjskiej ziemi z tą samą dumą gwałci czternastoletnią ukraińską „nazistkę”. Te straszne i niedorzeczne historie sprawiają, że miałoby się ochotę ze wstrętem odsunąć od siebie wolność jako jedną z najbardziej podstępnych ułud – skoro o tym, kim jesteśmy i co robimy decydujemy nie my, ale zmanipulowana matka, obłudny telewizor i cyniczny prezydent. Komu starczy sił, żeby pomimo odcięcia od tego, co staroświecko nazwiemy prawdą – zachować wewnętrzną równowagę moralną oraz łączność z rozumem? „Najbardziej przerażającą nowiną, jaką przyniosły nam Zagłada oraz to, czego dowiedzieliśmy się o jej sprawcach, nie była myśl o tym, że moglibyśmy się znaleźć na miejscu ofiar, ale świadomość tego, iż moglibyśmy znaleźć się na miejscu sprawców” (Bauman).
Są ludzie, którzy ze wszech miar mają prawo nienawidzić – ich relacje z upiorną skrupulatnością rejestrują gazety i serwisy internetowe. Cóż bowiem bardziej atrakcyjnego dla znużonego banałem codziennej polityki i mdłością wydarzeń społecznych mieszczucha? Czytamy zatem z niezdrowym zainteresowaniem o skrajnie przerażających przeżyciach kobiety z Mariupola lub o rozpaczy ocalałego z rzezi w Buczy starca. Czytamy i czujemy ową złowrogą rozkosz, gdy część ich nienawiści do bestii w rosyjskich mundurach przechodzi na nas, gdy i my możemy zareagować w sposób równie bezkompromisowy. Korzystamy tedy z okazji, gdy ta nienawiść jest dozwolona, wiemy bowiem dobrze, że to sytuacja przejściowa, że media, politycy, myśliciele, autorytety nie będą nas do niej zachęcać bez końca. Wojna wreszcie wygaśnie, zmienią się rządy, pojawi się potrzeba nowego wartościowania – niestety, nienawiść zostanie! Dlatego już teraz pilnie potrzebni są ci, którzy nie będą nienawidzić, żeby nienawidzić mogli inni. Podołanie temu wyzwaniu to przyszła, konieczna odmiana heroizmu.
Jacek Zalewski
Kultura Enter 2022/02
nr 103–104 „Rosyjskie zbrodnie”