FELIETON. Od Władywostoku po Lizbonę
Ołeksandr Bojczenko
Cytowałem to już sto razy, więc mogę i sto pierwszy. Kiedy w lutym 1958 roku francuscy dziennikarze zapytali polskiego pisarza Marka Hłaskę, „czy istnieje możliwość, abyśmy mogli się nawzajem dobrze rozumieć”, odpowiedział: „czołgi sowieckie na ulicach Paryża stworzyłyby nam wspólną płaszczyznę porozumienia i mnóstwo czasu na dyskusję”. A w „Pięknych dwudziestoletnich” Hłasko przedstawia nam jeszcze jedno ujęcie wciąż tego samego problemu: „Doświadczenie jest nieprzekazywalne; ludzi Paryża czy też ludzi Mediolanu marzących o komunizmie, moglibyśmy przekonać o nędzy tego przedsięwzięcia tylko wtedy, gdyby na ulicach Paryża czy Mediolanu pojawiły się sowieckie czołgi”. I co zmieniło się od tamtych czasów? Prawie nic. To prawda, rozpadł się ZSRR i wraz z nim system komunistyczny. Ale Rosja, która sowieckie republiki „łączyła”, pozostała tym samym: bezładnym zlepkiem zagrabionych ziem, wzniesionym na fundamencie totalnego kłamstwa ontologicznego, przesiąknięta niemającymi jakiegokolwiek uzasadnienia imperialnymi ambicjami. Naprawdę żadnego, bo inne – nazwijmy je klasycznymi – imperia podbijając ziemie, przynajmniej starały się nieco podnieść tubylczą ludność do swojego poziomu kulturowo-cywilizacyjnego, natomiast Rosja zniewalając bardziej rozwinięte od siebie narody, pogrąża je w otchłani barbarzyństwa.
Ale także kontynentalna Europa – nie mam na myśli tu Polski czy państw bałtyckich, ale Europę, która nie widziała rosyjskich czołgów na ulicach swoich miast – też pozostała tym, czym (wprawdzie nie od wieków, ale od dość dawna) już jest: zmanierowaną prostytutką w tragikomicznej roli Dziewicy Orleańskiej. Chociaż optymiści zaczynają twierdzić, że ostatnio nieco przejrzała na oczy. Doprawdy, nie wiem, co o tym myśleć, choć osobiście – biorąc pod uwagę miliardy, jakie Europa pompuje w rosyjską gospodarkę i stale obecne w mediach francuskich, włoskich, hiszpańskich czy portugalskich rusofilskie treści – bardzo w to wątpię.
Są jeszcze dwa patologiczne przypadki: niemiecki i węgierski. Bo przecież Niemcy i Węgrzy powinni doskonale pamiętać rosyjskie czołgi, a jednak… Podłoże psychologiczne niemieckiej patologii wydaje się być oczywiste – ten stan jest następstwem zupełnie nieznanego Rosjanom poczucia winy za grzechy przodków. I nie jest tylko jasne, dlaczego Niemcy odczuwają winę tak selektywnie, pomijając tutaj Ukraińców, na ziemiach których ich dziadkowie dokonali wielu okrutnych zbrodni. Natomiast przypadek Węgier jako takich, a szczególnie przypadku samego Orbana nie jestem w stanie zdiagnozować, i postawmy tutaj kropkę. Chociaż… skoro mając długi czas na analizy, bo aż półtora miesiąca, pozostajemy w niektórych próbach zrozumienia ludzi bezradni, co wobec tego powiedzieć możemy o Orbanie, który ku uciesze swego kremlowskiego duchowego pobratymca, unika ocen i spekuluje, że masakra w Buczy mogła być ukraińską inscenizacją. Co można powiedzieć? Że jedynie z wyglądu zaczyna przypominać człowieka? Na miejscu naszych decydentów powstrzymywałbym się od ocen i snuł poważne przypuszczenia, że Budapeszt 1956 roku był również węgierską inscenizacją.
Chociaż niewiele by to zmieniło, ale Tymothy Snyder mógłby specjalnie dla samego Orbana i pozostałych europejskich, zarówno prawicowych jak i lewicowych „jobbików” w tych najprostszych słowach wyjaśnić, że rosyjski reżym jest ludobójczy, a także i nazistowski, ponieważ skazuje Ukraińców na śmierć tylko za to, że nie są oni Rosjanami. Równocześnie najbardziej żałosna putinowska szczekaczka – Dimitrij Miedwiediew – podobnie jak Orban nazwała ludobójstwo w Buczy i Mariupolu fejkiem, powtarza też urojenia o „denazyfikacji i demilitaryzacji Ukrainy” i otwarcie, za co trzeba podziękować, deklaruje plany Rosji na przyszłość: „w imię pokoju dla następnych pokoleń samych Ukraińców… należy zbudować Eurazję bez granic, od Lizbony po Władywostok”.
Czy słyszeli Medwiediewa wnukowie bądź prawnukowie niemieckich nazistów, którzy obecnie nadają ton życiu Unii Europejskiej? Czy usłyszeli te słowa pozostali europejscy politycy, nie znajdujący dotychczas odwagi, aby rzucić wszystkie swoje siły w celu powstrzymania Putina, by w ten sposób uratować nie nas, a samych siebie? Czy wśród tych polityków są jeszcze tacy, którzy są aż do tego stopnia upośledzeni umysłowo, żeby nawet w obecnej sytuacji nie uświadamiać sobie, że mówiąc oględnie, przez dziesięciolecia liberalno-demokratyczna Europa wpompowywała w Rosję astronomiczne sumy, którymi ta z kolei ze swej strony wspierała te partie bądź ruchy na terenie państw europejskich, jakie – w myśl Rosji – miały przysłużyć się do zniszczenia samej liberalno-demokratycznej Europy i wprowadzenia „ruskiego mira” od Władywostoku po Lizbonę?
Co jakiś czas w dziejach świata pojawiają się tak zwane punkty zwrotne, których rozstrzygnięcia na długo wyznaczają porządek między państwami. Po raz pierwszy w historii losy co najmniej Europy ważą się w Ukrainie. A chcąc w punkcie zwrotnym przeważyć szalę na swoją korzyść, zachować godność i własną tożsamość, trzeba choćby na ten moment pokonać w sobie polityczną hipokryzję, strach i cynizm. I jest to zupełnie bez znaczenia, czy europejskie narody i ich przywódcy tego nie rozumieją, czy tylko udają niezrozumienie. Bo tak czy inaczej, oznacza to dokładnie to samo: w 100 procentach warci są tego, żeby ich państwa stały się usianą tysiącami Buczy i Mariupoli putinowską Eurazją, która nie uznaje jakichkolwiek cudzych granic. Aż po Lizbonę.
Ołeksandr Bojczenko
z języka ukraińskiego przełożył Marek S. Zadura
Oryginał publikowany w Zbrucz.eu
Kultura Enter 2022/02
nr 103–104 „Rosyjskie zbrodnie”