Strona główna/ESEJ. Pojąć Ukrainę

ESEJ. Pojąć Ukrainę

Mykoła Riabczuk
Pojąć Ukrainę: Od „narodu znikąd” do „fundamentu bezpieczeństwa europejskiego”

Moje pierwsze podróże na Zachód pod koniec lat 80. (w miarę postępów pierestrojki Gorbaczowa) niezmiennie zawierały łyżeczkę smoły w dużej beczce kuszącego euroatlantyckiego miodu. Problem pojawiał się za każdym razem, gdy cudzoziemcy zadawali mi standardowe i, ogólnie rzecz biorąc, niewinne ich zdaniem pytanie: „Skąd jesteś?” Niewielu z nich zadowalała moja krótka odpowiedź: „Ukraina”. „Przepraszam” – grzecznie reagowali niektórzy z nich pytając – „Bahrain?”
Inni nieco mniej grzecznie krzyczeli: „Ukraina? A co to? ”

Państwo w samym sercu Europy (w sensie geograficznym) z pięćdziesięcioma milionami ludności sprawiało wrażenie niewidocznego, praktycznie nieobecnego. Sytuacja zaczęła się powoli zmieniać od 1991 roku, kiedy rozpadł się ogromny Związek Radziecki, powszechnie nazywany „Rosją”, a na jego gruzach powstało wiele nowych niepodległych państw, nazwy których były trudne do wymówienia. Najbardziej zagadkową rzeczą dla większości cudzoziemców było wyodrębnienie się jednej Rosji z drugiej: Rosji Jelcyna z Rosji Gorbaczowa. Pojawienia się niepodległej Ukrainy nie uważano za najważniejsze wydarzenie. Społeczność międzynarodowa była bardziej zainteresowana redystrybucją sowieckiego dziedzictwa przez byłe republiki, losem stacjonującej na ich terytoriach niebezpiecznej broni jądrowej, różnorodnymi konfliktami etnicznymi i sporami granicznymi oraz różnymi konsekwencjami oligarchicznej prywatyzacji.

Ukraińcy w ówczesnych mediach pojawiali się głównie jako wichrzyciele wobec postsowieckiego spokoju odpowiedzialni za nikomu niepotrzebne problemy w normalnej, zrozumiałej dla obcokrajowców moskwocentrycznej przestrzeni. W cieszących się autorytetem zachodnich publikacjach Ukraińców określano jako „naród znikąd” („nowhere nation”), granice Ukrainy uznawano za „sztuczne” (tak jakby zdecydowana większość granic nie miała takiego charakteru). Pojawiały się w nich stwierdzenia, że kraj jest podzielony na „nacjonalistyczny Zachód i prorosyjski Wschód” (tak jakby „prorosyjskość” niejako z automatu uwalniała od grzechu „nacjonalizmu”), że język ukraiński rzekomo powstał w wyniku „rozgałęzienia się języka rosyjskiego w XVI wieku”, a Ukraińcy mają czelność domagać się rzekomo odwiecznie rosyjskiego Półwyspu Krymskiego (tak jakby nie zamieszkiwała na nim ludność autochtoniczna posiadająca swoje państwo aż do jego podboju przez Rosjan pod koniec XVIII w.). Ale najgorsze było to, że Ukraińcy nie chcieli Rosji oddać tak po prostu – za „dziękuję” odziedziczonej po ZSRR broni jądrowej. Artykuł w cenionej amerykańskiej gazecie nazwał ją „wstrętną Ukrainą” („nasty Ukraine”), a inny ceniony tytuł opisywał ten kraj jako „niechcianą pasierbicę sowieckiej pierestrojki”, produkt „dziwacznego mezaliansu komunistycznej nomenklatury z nacjonalistami”, którzy mieli narzucić łatwowiernej ludności niepodległość, choć ta ostatnia wcale jej nie potrzebowała.

Jednak do końca 1994 r. udało się rozwiązać kwestię rozbrojenia nuklearnego Ukrainy. Podczas konferencji OBWE w Budapeszcie uparci ukraińscy „nacjonaliści” zgodzili się przekazać setki pocisków i ciężkich bombowców Rosji, którą Zachód uważał wówczas za „przyjazną” i „demokratyczną”. W zamian Ukraińcy otrzymali gwarancje bezpieczeństwa od trzech największych mocarstw atomowych – USA, Wielkiej Brytanii i – tylko proszę się nie śmiać – od Rosji. Cała trójka uroczyście zobowiązała się do „poszanowania niezależności i suwerenności istniejących granic Ukrainy”, „powstrzymania się od stosowania groźby lub użycia siły przeciwko Ukrainie” oraz do niewywierania presji ekonomicznej w celu zmiany jej polityki. Wszyscy sygnatariusze zadeklarowali, że „będą się konsultowali w przypadku powstania sytuacji, w której pojawiłyby się wątpliwości dotyczące powyższych zobowiązań”.
Później nazwa Ukraina zniknęła ze sceny międzynarodowej, by ponownie się na niej pojawić w latach 2000-2001 w związku ze skandalem kasetowym i prawdopodobnym zaangażowaniem ukraińskiego prezydenta w sprawę zabójstwa dziennikarza Heorhija Gongadze. Kryzys trwał do 2004 roku i zakończył się masowymi protestami (tzw. pomarańczową rewolucją), które były reakcją ma próbę sfałszowania przez władze wyborów prezydenckich. Właśnie wtedy po raz pierwszy wydarzenia z Ukrainy zostały ukazane przez zagraniczne media w korzystnym świetle. Wiele tytułów brzmiało entuzjastycznie i jednocześnie dwuznacznie: „Kształtowanie się narodu” („The Wall Street Journal”), „Narodziny narodu („The Financial Times”), „Przebudzenie narodu” („The Times”), „My, naród” („The Independent”) czy „Ukraińcy: naród nieoczekiwany” (tytuł książki A. Wilsona). Dwuznaczność tych pozornie przyjaznych, ale w istocie „orientalizujących” tytułów polegała na tym, że Ukraińcy nie uważali się za „nowonarodzonych”, „przebudzonych” czy „nieoczekiwanych”. A na pewno nie bardziej niż mieszkańcy pewnych egzotycznych terytoriów, rzekomo „odkrytych” przez Cooka czy Kolumba.

Dziedzictwo Rusi Kijowskiej

Ukraińska narracja historyczna, uznana za kanoniczną w niepodległej Ukrainie, opiera się na fundamentalnej dziesięciotomowej „Historii Ukrainy-Rusi” Mychajła Hruszewskiego, wybitnego naukowca i pierwszego przywódcy istniejącej krótko, zniszczonej przez bolszewików, Ukraińskiej Republiki Ludowej (1917-1920). Tytuł jego śmiałej pracy podkreślał bezpośrednią sukcesję współczesnej mu Ukrainy po średniowiecznym państwie (i cywilizacji) – Rusi Kijowskiej. Ten zmieniający się konglomerat księstw wschodniosłowiańskich powstałych w IX wieku na ziemiach wchodzących w skład dzisiejszej Ukrainy, Białorusi, wschodniej Polski i zachodniej Rosji, przeżywał rozkwit w XI i XII wieku, by rozpaść się w wyniku najazdu tatarsko-mongolskiego w 1240 roku. Wraz z narodzinami ukraińskiego i rosyjskiego nacjonalizmu w XIX wieku quasi-imperialne dziedzictwo Rusi Kijowskiej stało się kością niezgody w stosunkach ukraińsko-rosyjskich.
Główne spory dotyczyły mitu „Rusi Kijowskiej”, który powstał na początku XVIII w., kiedy Carstwo Moskiewskie przekształciło się w Imperium Rosyjskie włączając do swego terytorium ziemie wschodnioukraińskie („lewobrzeżne”), a także, co szczególnie ważne, fonetycznie i symbolicznie odwołało się do średniowiecznego państwa Rusi (Kijowskiej). Związek między tymi dwoma państwami był mniej więcej tak bliski, jak między starożytnym Rzymem a nowożytną Rumunią, ale ta niepozorna sztuczka semantyczna – utożsamienie Rusi z Rosją – umożliwił eurazjatyckiej Moskowii przywłaszczenie kilku stuleci historii Rusi Kijowskiej, legitymizację swoich roszczeń do większej części ziem Rusi Kijowskiej, tzn. ziem ukraińskich i białoruskich, które należały wówczas do Rzeczypospolitej Obojga Narodów oraz, co najważniejsze – delegitymizację samego istnienia na tych ziemiach Ukraińców i Białorusinów, którzy tym samym sprowadzeni zostali do rosyjskich regionalnych grup subetnicznych.
„Wynajdywanie tradycji” jest zjawiskiem typowym w historii wielu narodów, jednak ten konkretny wynalazek – przemianowanie Moskowii na mityczną „Rosję” i tym samym utożsamienie z Rusią – okazał się wyjątkowo toksyczny i śmiertelnie szkodliwy zarówno dla podległych jej grup etnicznych, jak i dla samego etnosu panującego. Przez trzy stulecia spowalniał on rozwój zarówno ukraińsko-białoruskiej, jak i rosyjskiej tożsamości narodowej (w pierwszym przypadku – od lokalnej przednarodowej, w drugim – od imperialnej ponadnarodowej), jednakowoż w obu przypadkach blokował modernizację wszystkich trzech narodów. Praktycznie całą historię stosunków rosyjsko-ukraińskich od tego czasu można opisać jako historię kolonizacji, ucisku i podporządkowywania – z jednej strony, z drugiej – jako historię oporu i współpracy.

Toksyczny urok „wiedzy imperialnej”

Obsesyjne negowanie przez Putina istnienia Ukrainy i ludobójcze próby eksterminacji Ukraińców jako narodu wyrasta paradoksalnie, z tych samych pseudointelektualnych korzeni, z tej samej „wiedzy imperialnej”, którą kształtuje zachodnia orientalistyczna wizja Ukrainy jako „narodu niedoszłego”, „sąsiada” Europy, który jednak nie jest jej częścią pozostając swego rodzaju elementem składowym rosyjskiego „podwórka”, pozbawionym własnej tożsamości politycznej, a zatem zgodnie z prawem należy do „strefy wpływów” Rosji. Ewa Thompson (podobnie jak wcześniej Edward Said) trafnie opisała tę „imperialną wiedzę” jako system narracji mających na celu przemilczenie, zniewolenie i sprowincjonalizowanie podległych sobie narodów. Monopolizując prawo do mówienia i działania w ich imieniu, imperium czyni ich milczącymi i prawie niewidocznymi dla reszty świata.
„Wiedza imperialna”, wytwarzana i rozpowszechniana przez wieki przez potężne instytucje imperialne, wywarła silny wpływ na zachodnie media, środowisko akademickie, kulturę popularną i opinię publiczną. Została nie tylko zaakceptowana, ale stała się normą; społeczność międzynarodowa jest przyzwyczajona do słuchania nie marginalnego głosu narodów podporządkowanych, tych z drugiego szeregu, lecz przesłania imperialnych narodów panujących, „nadrzędnych” – które są bezwarunkowo uznawane za ważne i a priori zakłada się, że powinny cieszyć się one autorytetem. W praktyce oznacza to, że bez względu na to, jakie kłamstwa będą opowiadali Putin i Ławrow, media międzynarodowe automatycznie upowszechniają je na całym świecie, zachęcając wszystkich do poważnego ich potraktowania i poważnej dyskusji, zamiast od razu nazywać hucpę hucpą, a kłamców kłamcami. Ilość generuje pewną jakość, siła głosu, nawet jeśli nie jest w stanie przekonać do kłamstwa, sprawia, że ​​prawda staje się niesłyszalna, zmarginalizowana. Niezależnie od tego, co mówiliby ukraińscy politycy i eksperci, ich głosy fizycznie znikają na tle emanującej z Moskwy potężnej „wiedzy imperialnej”. W najlepszym razie ich słowa są dołączane do dominującego przekazu jako swego rodzaju „alternatywny punkt widzenia”, który nie obala kłamstwa, a jedynie je równoważy, sugerując, że ​​prawda jest gdzieś pośrodku.
Innym problemem, który komplikuje dekonstruowanie „wiedzy imperialnej” jest powszechnie występująca na Zachodzie ignorancja wobec „Wschodu”, w tym wobec Ukrainy, jej charakterystyk językowych, etniczno-kulturowych i innych. Zazwyczaj opis kraju sprowadza się do utartego schematu, który głosi, że: każde państwo, zwłaszcza nowe, stara się „unarodowić” swoich podwładnych, w szczególności – zasymilować mniejszości, narzucić im dominujący język i kulturę (za które a priori uznaje się język i kulturę większości tytularnej), uciskając je przy tym i marginalizując na wszelkie możliwe sposoby. W tym przypadku całkowicie ignoruje się fakt, że Ukraina jest krajem postkolonialnym, w którym językiem „dominującym” i kulturą „dominującą” był (i do pewnego stopnia pozostaje nadal) język i kultura mniejszości imperialnej, podczas gdy tytularna większość była (i częściowo nadal pozostaje) zmarginalizowana społecznie i kulturowo. Jeszcze silniej ignoruje się fakt o znaczeniu fundamentalnym, że niepodległa Ukraina powstała nie z wyniku walki narodowowyzwoleńczej i radykalnego przewrotu politycznego, ale z rezultacie swego rodzaju mezaliansu między starą, całkowicie zrusyfikowaną elitą komunistyczną, a nowonarodzonym społeczeństwem obywatelskim, na czele którego stanęła ukraińska inteligencja narodowo-demokratyczna.

Konsekwencją tej umowy był skoordynowany tranzyt, bardzo powolny, zagmatwany, ale stosunkowo płynny. Z jednej strony stary reżim w dużej mierze zachował władzę polityczną i gospodarczą, z drugiej poczynił istotne ustępstwa na rzecz młodszych partnerów w ramach tej nieformalnej koalicji w sferze swobód politycznych i obywatelskich oraz kultury i edukacji, umożliwiając ich miękką „ukrainizację” . Jednak trzydzieści lat po odzyskaniu niepodległości ukrainofoni (cokolwiek ten termin oznacza w państwie, które jest w znacznym stopniu dwujęzyczne) pozostają w dużej mierze niedostatecznie reprezentowani na wyższych szczeblach władzy, wśród najwyższych rangą wojskowych i w policji, w najwyższych organach sądownictwa i praktycznie nieobecni w wielkim biznesie. Wystarczy wspomnieć, że żaden z „oligarchów” nie posługuje się ukraińskim jako językiem podstawowym (jeśli w ogóle kiedykolwiek go wykorzystuje). Spośród sześciu ukraińskich prezydentów (1991-2022) tylko Wiktor Juszczenko posługiwał się językiem ukraińskim w sferze prywatnej (i, jak twierdzą złośliwi, został do tego zmuszony, ponieważ jego druga żona, Amerykanka pochodzenia ukraińskiego, nie znała rosyjskiego). To samo można powiedzieć o zdecydowanej większości ukraińskiej postsowieckiej elity, w przeważającej masie rosyjskojęzycznej. Można się tylko zastanawiać, kogo i przed kim Władimir Putin zamierzał „wyzwalać” i „bronić” w państwie założonym i kierowanym od początku przez rosyjskojęzyczne elity, w którym mityczni „naziści” i „banderowcy” niekiedy lepiej i częściej posługują językiem rosyjskim niż ukraińskim, zwłaszcza jeśli chodzi o odziedziczoną po Sowietach terminologię wojskową oraz silnie zakorzenione, odziedziczone po imperium, rosyjskie przekleństwa.

Ukraina jest w znacznym stopniu państwem dwujęzycznym, w którym większość mieszkańców biegle posługuje się zarówno językiem ukraińskim, jak i rosyjskim, często przechodząc z jednego języka na drugi zależnie od sytuacji. Rosyjscy stratedzy nie biorą pod uwagę (lub celowo ignorują) fakt, że zdecydowana większość rosyjskojęzycznych Ukraińców i zdecydowana większość etnicznych Rosjan w Ukrainie to patrioci swojego kraju, a nie Rosji, analogicznie jak Irlandczycy lub anglojęzyczni Amerykanie to patrioci swoich państw, a nie Anglii. Obywatele Ukrainy mogą się ze sobą nie zgadzać albo nawet kłócić o różne kwestie, ale są to nieporozumienia stricte rodzinne, do których cudzoziemcy nie mają prawa się wtrącać. A kiedy ta zagraniczna „wścibskość” staje się nadmierna, Ukraińcy chwytają za broń w obronie swojego państwa – swojego narodu politycznego. Bo o przynależności do narodu politycznego nie decyduje dla nich język czy pochodzenie etniczne, nie wspólna historia czy religia (która faktycznie może ich różnić), ale wspólne wartości i wspólna przyszłość, którą postrzegają jako „europejską”.

Wbrew kremlowskiej nowomowie

Wydaje się, że Putin i jego sojusznicy padli ofiarą własnej propagandy. Od wielu lat promują ideę Ukrainy jako „sztucznego” państwa, mocno podzielonego i na skraju upadku. Przez wiele lat prali mózgi swoim obywatelom i łatwowiernym obcokrajowcom wypowiadając histeryczne inwektywy pod adresem kijowskiej „faszystowskiej junty”, która rzekomo prześladuje etnicznych Rosjan i zakazuje języka rosyjskiego. Do lutego 2022 roku, po ośmiu latach faktycznej wojny, ich podstawowe wyobrażenia o Ukrainie pozostawały takie same jak w roku 2014. W gruncie rzeczy niewiele zmieniły się one od XIX wieku: Ukraińcy w tym systemie światopoglądowym to Rosjanie (w terminologii Putina – „jeden naród”,), którzy dążą do zjednoczenia się ze swoimi moskiewskimi braćmi, ale nacjonaliści (neonaziści, znani również jako „banderowcy”) utrzymują ich jako zakładników, uniemożliwiając wyśniony powrót do „rosyjskiego świata”.
Ceną, jaką Rosjanie musieli zapłacić za te złudzenia była ich druzgocąca klęska pod Kijowem (jednak dla milionów Ukraińców cena rosyjskiego mitotwórstwa okazała się o wiele wyższa). Jak dotąd ta rosyjska porażka jawi się jeszcze jako zbyt ograniczona i niewystarczająca, by zmusić ich do radykalnego przewartościowania swojej polityki, systemu wartości i toksycznej imperialnej tożsamości, tak jak zrobili to Niemcy po II wojnie światowej. Kreml do tej pory zweryfikował jedynie wyobrażenie o rzekomo przyjaznej ukraińskiej większości dążącej do ponownego zjednoczenia z matuszką Rosją. Teza ta nie znalazła potwierdzenia zderzając się z masową mobilizacją obywatelską we wszystkich regionach Ukrainy i zdecydowanym oporem wobec okupantów zamiast ciepłego powitania.

Kreml porzucił ideę „dobrej” i pozornie „prorosyjskiej” ukraińskiej większości zniewolonej przez nazistowską mniejszość na rzecz innej, głoszącej, że „znaczna część ludności, najprawdopodobniej większość, została opanowana i wciągnięta w swoją politykę przez reżim nazistowski. Oznacza to, że hipoteza „dobry lud – zła władza” nie działa. Uznanie tego faktu, jak wyjaśnił jeden z ideologów Putina, jest podstawą polityki denazyfikacji i przewidzianych przez nią środków.” Obejmuje ona z jednej strony fizyczną eksterminację wszystkich, którzy chwycili za broń, a także najwyższego kierownictwa i działaczy – „aktywnych nazistów, których należy w sposób demonstracyjny ukarać” (w rosyjskich mediach toczą się gorące dyskusje o publicznym wieszaniu rzekomych „nazistowskich przestępców”). Z drugiej strony, „środki” karne w postaci „nieuniknionych nieszczęść” muszą zostać nałożone na większość ludności, która jest „winna wsparcia nazizmu”. Plan zakłada „reedukację, która odbywa się ma poprzez ideologiczne represje (tłumienie) nazistowskich wytycznych i ścisłą cenzurę: nie tylko w sferze politycznej, ale koniecznie także w sferze kultury i edukacji”.

Orwellowska terminologia Kremla może wprowadzać w błąd publiczność krajową, ale jest mało prawdopodobne, aby przekonała zewnętrznego obserwatora do uwierzenia w ukraińskich „nazistów” – w państwie z funkcjonującym demokratycznym systemem wielopartyjnym, wieloetnicznym społeczeństwem obywatelskim, wreszcie prezydentem-Żydem wybranym w wolnych i uczciwych wyborach dużą przewagą głosów. Chora putinowska terminologia w rzeczywistości oznacza, że każdy Ukrainiec, który nie chce stać się „jednym narodem” z Rosjanami, jest nazistą i musi zostać zniszczony lub „reedukowany przez ideologiczne represje i surową cenzurę” w obliczu „nieuniknionych nieszczęść”. To sprawia, że ​​wszystkie szlachetne życzenia zachodnich sił pokojowych dotyczące „dialogu”, „kompromisu” i ewentualnych ustępstw wobec Moskwy – czy to w postaci nienaruszalnej „neutralności” Ukrainy, czy ustępstw terytorialnych – są tak bardzo bezsensowne, jak były bezsensowne na samym początku, jeszcze zanim stało się to zupełnie oczywiste.
Ukraińcy rozumieją jedną bardzo ważną rzecz, której wielu na Zachodzie wciąż nie może lub nie chce pojąć: samo istnienie niezależnej, demokratycznej i europejskiej Ukrainy jest dla Putina nie do przyjęcia. Dla nich Ukraina jest integralną częścią, rdzeniem ich (wciąż niepełnej, jak im się wydaje) imperialnej tożsamości. Brzmi to irracjonalnie dla obywateli Zachodu przyzwyczajonych do formalnej logiki i klarownych zasad. Jednak nienawiść Hitlera do Żydów była również irracjonalna, ale chyba jakiekolwiek ustępstwa nie mogły powstrzymać go przed „ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej”. Ukraińcy nie mają wyboru i muszą walczyć (przy wsparciu Zachodu lub bez niego), bo nie chodzi tu o terytoria i granice, nie chodzi o „neutralność” i odmowę wstąpienia do NATO, lecz o przetrwanie. Jako wolni obywatele wolnego państwa Ukraińcy walczą o wolność i godność – kwestie, które dla Putina i jego poddanych wydają się zupełnie niezrozumiałe.

Mykoła Riabczuk
Z języka ukraińskiego przełożył Andrzej Jekaterynczuk
Data publikacji: 08.07.2022

Kultura Enter 2022/02
nr 103–104 „Rosyjskie zbrodnie”

Kijów przed rosyjską inwazją, zdjęcia redakcji.