Strona główna/ESEJ. Notatki z podróży: Iwano-Frankiwsk

ESEJ. Notatki z podróży: Iwano-Frankiwsk

ESEJ. Notatki z podróży: Iwano-Frankiwsk
Dawid Szkoła

Z nieznanych sobie powodów trafiłem do Iwano-Frankiwska. Stałem przy jednej z ulic odchodzących od centrum i wpatrywałem się w remontowaną fasadę hotelu „Dniestr”, w którym zamierzałem zatrzymać się na jedną noc. Był jednak zamknięty z powodu renowacji. Odczułem przypływ melancholii – kilka razy spędziłem w nim przyjemne chwile. Wtedy w środku wyglądał niewiele lepiej niż na zewnątrz. Długie korytarze, pozbawione nocą światła, przypominały scenerię opuszczonego pensjonatu. Winda, wznosząca się pomiędzy okręcającymi się wokół niej schodami, skrzypiała i z trudem mieściła dwoje ludzi. Wysokie pokoje, jak to jest w kamienicach, zimą nie zatrzymywały ciepła, zaś w lecie dawały schronienie rzeszom komarów. Wszystko było tu nazbyt duże. Pokoje przybierały rozmiary nieraz gargantuiczne i utrzymywały wystrój lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Ciężkie drewniane stoły, pluszowe fotele, z których unosił się kurz i kryształowe popielniczki, dumnie prężyły się na tle wysokich okien oraz ścian o dziwnym, wyblakłym kolorze. Na podłodze dywan wił się w brązowe i czarne wzory. W latach komunistycznych hotel musiał uchodzić za luksusowy, dzisiaj był rozbudowywany i remontowany, aby nadgonić uciekający czas. W amerykańskich filmach szpiegowskich w takich miejscach spotykali się agenci jadący do Rosji. Nigdzie człowiek nie umierał w tak wielkiej samotności, jak na długim, nieoświetlonym korytarzu (co czwarta żarówka świeciła) w hotelu „Dniestr” i jemu podobnych.

To był piątek, stałem z kawą i patrzyłem na deptak w Iwano-Frankiwsku. Ściemniało się, ktoś grał na gitarze piosenkę Beatlesów, pary przyglądały się grajkowi, podpici ludzie szli to w jedną, to w drugą stronę – zaczynał się wieczór. Kobiety oplatały się wokół mężczyzn, a oni mocno je obejmowali. Paru jegomościów, zmęczonych alkoholem, siedziało na ławkach. Młodzi chłopcy jeździli na rowerach, a ich rówieśniczki nieśmiało spoglądały w stronę ogródków piwnych, ku starszym od nich parom, marząc o miłości, która miała nadejść niebawem. Nade mną powiewała żółto-niebieska flaga ukraińska i czerwono-czarna flaga banderowska. Obie na równi pochylały się wraz z kierunkiem wiatru i ocierały się o siebie. Dzień i noc, słońce i mrok, jasność i pożoga, niezmiennie ze sobą powiązane, jak dobre i złe dziedzictwo. W latach 1943–1944 w samym tylko obwodzie stanisławowskim (Stanisławów to dawna nazwa Iwano-Frankiwska) zostało zamordowanych kilka tysięcy Polaków (różne są szacunki, niektórzy twierdzą, że nawet dwadzieścia tysięcy). Ziemia ta, przeklęta i pełna nieoznaczonych grobów, nocą, w ostatnich latach wojny, przybierała kolor czerwony od palonych wsi.

Dzisiaj to już historia, stoję pod tymi flagami, przyglądam się zwyczajnemu życiu, jeżdżę po tym kraju i opisuję jego, naszą historię. Widzę ten bezsensowny ciąg mordów zadawanych niegdyś i wciąż rezonujących w teraźniejszości. Choć wiem, że człowiek nie jest stworzeniem humanitarnym, lecz niemoralnym – i to znacznie bardziej, niż mu się wydaje – to jednak ciągle łapię się na tym, iż zadziwia mnie swoim pędem ku śmierci i lubością, z jaką zadaje cierpienia innym. Wystarczy wspomnieć ofiary wojny polsko-ukraińskiej zaraz po zakończeniu pierwszego konfliktu światowego, kiedy w samych obozach jenieckich po jednej i drugiej stronie masowo umierali żołnierze na tyfus i inne choroby. Podczas tego konfliktu dochodziło z obydwóch stron do pogromów na ludności żydowskiej. W walkach zginęło tysiące żołnierzy, ten sam los spotkał również cywili. Nikt dzisiaj o nich, i o tej wojnie, nie pamięta. Osłabiło to tylko obydwa narody podczas nadchodzącego konfliktu z bolszewikami.

Następne lata były tylko mieszaniną nieufności przechodzącej we wrogość, krótkich chwil porozumienia przerywanych wystrzałami z pistoletów. Ukraińcy nie akceptowali państwa polskiego, które władało nad ich ziemiami, a nacjonaliści z góry przekreślali jakiekolwiek próby sojuszu. Projekt federacyjny pozostał niespełnionym marzeniem. W województwie stanisławowskim Ukraińcy stanowili większość, podobnie w tarnopolskim. W Warszawie powstawały kolejne plany polonizacji kresowych województw. Na Wołyniu nadawano na korzystnych warunkach finansowych ziemie Polakom (zasłużonym żołnierzom). Zamknięto ukraińską katedrę na lwowskim uniwersytecie, w urzędach pracowali głównie Polacy. Likwidowano szkoły ukraińskojęzyczne. Ukraińcy byli obywatelami drugiej kategorii, na co reagowali, jakbyśmy to dzisiaj nazwali, aktami terroru. Palono folwarki, mordowano Polaków i Ukraińców, którzy dążyli do zgody między narodami. Z czasem konflikt narastał. Rząd w Warszawie na akty buntów i przemocy reagował siłą, jak chociażby w roku 1930, kiedy doszło do tak zwanej pacyfikacji Małopolski Wschodniej., jeśli polscy żołnierze podejrzewali, że obywatele wioski wspierają nacjonalistów ukraińskich, stosowano odpowiedzialność zbiorową. Korespondent „Chicago Daily News” pisał: „System pacyfikacji stosowany przez polskich żołnierzy polega na ataku na wioskę podejrzanego o udział w zniszczeniu sąsiadującego z nią majątku polskiego właściciela ziemskiego. Najważniejsi ludzie w wiosce – sołtys, pop, kierownictwo spółdzielni produkcyjnej czy dyrektorzy klubów sportowych i czytelni – wzywani są przed oblicze dowódcy polskiego oddziału. Od Ukraińców żąda się podania szczegółów dotyczących aktów podpalenia, a także oddania wszelkiej broni. Jeśli udzielane przez nich odpowiedzi są uznawane za niesatysfakcjonujące – a właśnie tak się zazwyczaj dzieje – wymierza się im po sześćdziesiąt albo dziewięćdziesiąt razów knutem, swego czasu używanym w Polsce jedynie przez wysłanników rosyjskiego cara. Jeśli ofiara zemdleje podczas chłosty, zdarza się, że cuci się ją, oblewając zimną wodą, po czym wraca do wymierzania razów”. Z kolei w „New York Herald Tribune” można było przeczytać 15 października 1930 roku: „Jeśli w chłopskich domach zauważone zostaną ukraińskie stroje ludowe albo ukraińskie robótki ręczne, natychmiast są one niszczone, ponieważ celem polskich dowódców wojskowych jest bezlitosne wykorzenianie wszelkich śladów ukraińskiej tożsamości narodowej. Z tego względu zniszczonych zostało również wiele ukraińskich sklepów spółdzielczych i mleczarni, a także czytelni i bibliotek. Popów zmusza się do wykrzykiwania na głos: «Niech żyje Piłsudski!» albo «Hurra na cześć Rzeczpospolitej Polskiej», pod groźną wybatożenia do nieprzytomności w przypadku niezastosowania się do tego żądania”. Słynną karą były też „tulipany”, czyli wieszanie wiejskich dziewcząt za nogi, aby zwisały głową w dół – opadające im spódnice przypominały owe kwiaty.

Z czasem też niszczono cerkwie i próbowano nawrócić mieszkańców Małopolski Wschodniej (Lwów, Tarnopol, Stanisławów) i Wołynia. W tym ostatnim zakładano w 1937 roku, że jest kilkaset wsi zamieszkanych przez „ludność rdzennie polską, którą można i należy odzyskać dla katolicyzmu i polskości”, chociaż Polacy stanowili tam 17 proc. populacji, ale szacowano, że uda się nawrócić 350 tysięcy ludzi. Płk Marian Turkowski, jak czytamy u Stempowskiego w książce W dolinie Dniestru, kierujący akcją narodowo-rewindykacyjną, „zalecał, aby stać twardo na stanowisku, że w Polsce tylko Polacy są gospodarzami, pełnoprawnymi obywatelami i tylko oni mają w Polsce coś do powiedzenia”. Jeszcze w sierpniu 1939 zdarzały się sytuacje niszczenia cerkwi (podobną politykę wraz ze zbliżającą się katastrofą Polacy przecież stosowali wobec innych mniejszości; zastanawiające jest to, że narody tuż przez upadkiem tak silnie i histerycznie dążą do samozniszczenia).

Polonizacja urzędów i szkół, niszczenie cerkwi, znieważanie kobiet, a z drugiej strony podpalenia, morderstwa i narastający gniew kończący się masakrami i masowymi morderstwami, czyli niekończąca się historia, trwająca dopóki na świecie nie zostanie dwóch ludzi, z których jeden nie wykończy drugiego. Kto się będzie śmiał ostatni? Oto noc ciemna nie zwiastująca poranka, ale tylko coraz większy kolaps, tym głupszy, że dziejący się bez przyczyn, tylko w imię idei, fanatyzmu i gniewu. Nic więcej jak tylko iluzoryczny sens, bez celu i logiki, który nadajemy sobie w imię „jakości” życia. Zwiększając powagę życia odbieramy je innym systematycznie od pokoleń. Dwóch ludzi: Kain i Abel, jak się będzie nazywał ten ostatni człowiek stojący nad prochami ostatniego wroga? Na końcu drogi nie ma spełnienia, ale, mówiąc słowami filozofa, urna z prochami człowieka i grabarza. Tak wygląda historia popsutego genu, dzieła demiurga, degeneracji natury, zwanej człowiekiem. Korzeniem problemu nie jest język, inna wiara, kształt nosa, ale jak pisze Ernesto Sabato, potrzeba pogromów, jaką odczuwa człowiek. Złu nie zależy, by było rozpoznane i nazwane, tak jak diabłu nie zależy, aby ludzie w niego wierzyli, lecz by dzieło zniszczenia trwało nieprzerwanie do końca. Ono nie potrzebuje celu, ale ludzie owszem, dlatego wyszukują i tworzą idee, w imię których dokonują eksterminacji.

Nie ukrywajmy, że w konflikcie Polaków i Ukraińców wystarczyła tylko polityka władz danego narodu, bo nawet najbardziej zbiurokratyzowany umysł nie jest w stanie stworzyć aparatu represji, ucisku i zabijania. „Dla otrzymania – notował w 1942 roku Jerzy Stempowski – znanego nam wyniku setki tysięcy Polaków musiał ogarnąć rodzaj szału prześladowczego, zamraczającego ich aż do utraty poczucia prawa i honoru, i nawet korzyści osobistej”. Również same wytyczne UPA nakazujące mordowanie Polaków nie były wystarczającą siłą, aby zmusić zwykłych chłopów do zabijania innych chłopów wraz z ich żonami i dziećmi – często w bestialski sposób. Czy berlińskie rozkazy Eichmanna miały tak wielką siłę, że zmuszały zwykłych chłopców o niebieskich oczach do eksterminowania masowo czarnowłosych Noemi i traktowania ich synów oraz mężów gorzej niż zwierząt? Nie sądzę. Większość z prześladowców tragicznie skończyła pod Stalingradem, na Syberii i w innych miejscach, a jeżeli przetrwali, wcześniej wyzbyli się człowieczeństwa. Odwieczna chęć niesienia nicości zmusza bowiem człowieka do takich czynów i zmienia go w bezwolne narzędzie historii, które kiedy samo przestaje być użyteczne, zmienia się w „Nic” i zostaje odrzucone w kąt. Niepotrzebne, rozgoryczone, zapomniane Nic, które poza mordowaniem również nic nie osiągnęło.

Kiedy piszę te słowa właśnie okazało się, że podczas prac komunalnych w Iwano-Frankiwsku znaleziono szczątki co najmniej pięćdziesięciu osób, w tym kobiet i dzieci. Pracownicy firmy elektrycznej nie zwrócili większej uwagi na ciała, bowiem myśleli, że pochodzą one z leżącego nieopodal cmentarza żydowskiego, ale mieszkańcy nie pozwolili im pracować dalej. Władze podają, że to prawdopodobnie ofiary zamordowane przez NKWD. Szczątki były pochowane w pośpiechu i chaotycznie na głębokości trzydziestu centymetrów i leżały tak przez kilkadziesiąt lat. Wszędzie groby – nieoznakowane, zapomniane, porzucone. Kim są ludzie tam zakopani i w imię czego zginęli?

 

***

Kilka godzin wcześniej spacerowałem po Haliczu, ale deszczowa pogoda pozwoliła tylko zobaczyć centrum oraz wzgórze zamkowe. Utknąłem zatem pod dachem komunistycznego domu handlowego i patrzyłem jak ludzie śpiesznie chodzą przed łagodnym obliczem Daniela Halickiego, który z pomnika przypominał o dawnej wielkości tego grodu. Dziś była to jedna z wielu galicyjskich mieścin, co prawda nie pozbawiona uroku, jednak niebezpiecznie przechylająca się w stronę upadku. Ludzie wyjeżdżali stąd i w ten deszczowy dzień całkowicie ich rozumiałem. Bezpańskie koty leżały na posadzce, kobiety sprzedawały ser, śmietanę i maliny, w sklepie spotkałem kilku starszych ludzi i jedną dziewczynkę. Nie zapowiadało się na zmianę pogody, więc szedłem przez deszcz, moknąc coraz bardziej, w stronę dworca. Po minięciu mostu na Dniestrze, w którym podczas drugiej wojny światowej topiono Żydów, na murze obok stadionu piłkarskiego zobaczyłem mural przedstawiający bohaterów Niebiańskiej Sotni młodych ludzi walczących w Kijowie o godność i integrację Ukrainy z Unią Europejską w zimie na przełomie 2013 i 2014 roku. Na chodniku tworzyły się coraz większe kałuże, samochody zaś trzęsły się na drodze próbując omijać dziury. Przez te kilka lat od tych wydarzeń niewiele się tutaj zmieniło. Państwo pozostawione samo sobie próbowało stwarzać pozory istnienia, pokazywało siłę za pomocą plakatów, bilbordów i murali, ale, takie miałem wrażenie, rozpadało się pod tym deszczem i wiatrem. Bez wsparcia zachodnich aliantów i z ciągle rozpychającą się Rosją na wschodzie nie miało żadnych szans. Żółto-niebieskie flagi przechodziły w ich czarno-czerwony odcień, ale do dworca szedłem w błocie, bez żadnej nadziei na znalezienie przystanku autobusowego z wiatą. Stałem na drodze wraz z innymi ludźmi, moknąc w oczekiwaniu na autobus, a do odjazdu najbliższego pociągu miałem jeszcze pięć godzin. Woda ciekła nam po twarzach, wiatr wstrząsał ciałami aż w końcu zza zakrętu wyłoniła się zielona marszruta wypchana po brzegi ludźmi. Z trudem weszliśmy do środka z tymi wszystkimi torbami i plecakami. Było tłoczno, mokro, wymienialiśmy zziębnięte spojrzenia, czułem chłodne ciała współpasażerów. Jedynie momenty szybszych manewrów kierowcy dawały chwilę wytchnienia i poruszenia w środku. Na nierównościach unosiliśmy się w górę, przy ostrych zakrętach przechylaliśmy się na bok. Jechaliśmy przez tę Hałyczynę czy, jak kto woli, Galicję, niemo wpatrując się w zaparowane szyby.

Hotel „Dniestr” był w remoncie, nade mną powiewały flagi, wieczór zaczynał nabierać charakteru. Szedłem głównym deptakiem miasta i widziałem wokół siebie mnóstwo szczęśliwych ludzi, którzy jedli makarony, pizze i inne przysmaki, przepijali je winem, kawą albo piwem. Była połowa sierpnia, pierwsze zimne dni lata, więc przez chłodniejszą pogodę siedziało i spacerowało tu mniej ludzi niż zwykle (w sezonie akademickim z kolei roi się tutaj od studentów zagranicznych). W knajpach słyszałem język ukraiński, rosyjski, polski i angielski. Chciałem usiąść w jednej z nich, ale przemoknięty i przemarznięty postanowiłem kierować się w stronę dworca, aby tam szukać noclegu. Śpiesznie przechodziłem pomiędzy ludźmi, przyglądając się po raz kolejny zabudowie tego miasta. Ilekroć przyjeżdżałem na Ukrainę zawsze, chcąc nie chcąc, w nim lądowałem. Tym razem było tak samo. Szedłem tymi samymi uliczkami, które w ogóle się nie zmieniały. Mijałem jednopiętrowe domki, sklepy i bary. W końcu trafiłem do hotelu, gdzie przebrałem się i wysuszyłem. Pod moim oknem siedzieli mężczyzna z kobietą, pomiędzy nimi znajdował się niewielki stolik, na którym butelka szampana, dwa kieliszki i kilka świec. Na dworcu pojawiały się i znikały autobusy. Kiedy doprowadziłem się do jako takiego porządku, postanowiłem poszlajać się jeszcze po okolicy. Wpierw jednak wstąpiłem do najbliższego baru, naśladującego zachodni styl, na hamburgera i frytki. W środku zastałem głównie młodych ludzi z wielkimi plecakami, karimatami i namiotami. Ruszali najpewniej do Jaremczy i Rachowa pospacerować po górach. Gorąc i zaduch panujący w środku powoli wzbudzał we mnie chęć położenia się. Czułem lekki ból głowy od wiatru i deszczu. Usiadłem przy stole i patrzyłem na ogon pociągu, który powoli znikał za pięknym budynkiem dworca. W oddali wyglądał fantastycznie – przypominał, że na to miasto składało się wiele kultur i jeszcze więcej pamięci, której nie sposób wymazać. Wybudowany przez tego samego architekta, co stacja w Tarnowie, górował nad całą okolicą swoją zieloną kopułą, ale zarazem w jakiś przedziwny sposób pasował tutaj niczym samotne drzewo na wzgórzu, które bez niego byłyby niekompletne. Po prawej stronie zaś miałem autobusową stację, należała ona do grupy tych potworów architektonicznych szpecących otoczenie, ale trudno sobie wyobrazić, co mogłoby stać w tym miejscu zamiast. W całym mieście to moja ulubiona okolica, przesycona swojskością, niezaanektowana przez turystów, jak centrum, ale też niebędącą tchnieniem sowieckości. W tej części Iwano-Frankiwska panuje najbardziej ukraiński klimat , tego pomieszania i poplątania, z którego nigdy nie wiadomo, co powstanie. Jak nie potrafię scharakteryzować miejsc wokół dworca, tak nie mam pojęcia, w jaką stronę pójdzie ten kraj. Jest tu bowiem coś szalenie chaotycznego, nieprzewidywalnego, co rzadko na krótki moment składa się w jedną całość, ale zaraz po chwili rozłazi się i topnieje.

Miasto zostało założone przez Polaków, nazwane przez Andrzeja Potockiego na cześć imienia jego ojca Stanisława, a po drugiej wojnie światowej przemianowane na Iwano-Frankiwsk. Jednak rzeczywisty charakter nadali mu Żydzi i zabór Austriacki, a następnie Związek Sowiecki. Jakby stało w rozkroku, imitując Zachód tą galicyjską pstrokacizną, ale w rzeczywistości jest jednym z wielu miejsc wschodniej Europy, które opierają się na symbolach i wyobrażeniowym poczuciu wielkości. Wszędzie zobaczyć można pomniki, flagi i tablice upamiętniające różne wydarzenia. Z drugiej strony czuć w nim europejskość, szczególnie w centrum. Wystawy, księgarnie, młodzi ludzie ubrani modnie, zmieniający jedną knajpę na drugą. Wszystko się miesza ze sobą, ale chyba niespecjalnie łączy. Wyczuwa się podział i nikt chyba nie wie, w jakim kierunku zmierza ten kraj, więc również to miasto. Czy jest w stanie poradzić sobie z przeszłością, uformować siebie i obrać spójny kierunek? Podczas drugiej wojny światowej duża część Ukraińców została wcielona do armii radzieckiej, inni wstąpili to tzw. formacji Hilfswillige, czyli pomocników niemieckich władz okupacyjnych, którzy uczestniczyli chociażby w wyłapywaniu i rozstrzeliwaniu Żydów, a niektórzy z nich pracowali jako obozowi strażnicy w Treblince czy Sobiborze. Inni wstąpili do SS-Galizien, a przecież należy jeszcze wspomnieć, że wielu z nich walczyło w UPA. Nie jest to łatwa historia, bo takiej nigdy nie ma, wszystkie narody mają swoje koszmary i wewnętrzne podziały. Dlatego dziś na kamienicach, gdzie mieszkali Żydzi, powiewają banderowskie flagi. Z tego też powodu sama Ukraina do końca sama nie potrafi się ukształtować i znaleźć wspólny kierunek. Na samych pomnikach, o czym powinni również pamiętać Polacy, nie buduje się kraju. Historii nie da się zakłamywać i wyrwać jej ciemnych kart. Jeżeli ma ona jakieś plusy, to prawdopodobnie tylko takie, że można z niej wyciągnąć wnioski. Wydaje się, że wszyscy o tym zapominamy i karmimy się poczuciem własnej wyższości, resentymentem i kłamstwami. Nie można jej odrzucić, podobnie jak nie można zakłamywać własnego charakteru – w życiu indywidualnym i zbiorowym.

Anna Reid pisze w swojej książce, że po klęsce Polski w 1939 roku Ukraińcy śpiewali radośnie piosenkę: „Teraz może przyjść choćby i sam diabeł, byle tylko nie był Polakiem”. Słowo stało się ciałem – on się pojawił. Sowieci prowadząc swoją politykę terroru za nic mieli ofiary Wielkiego Głodu, zatem tysiące ludzi mordowanych przez nich w więzieniach politycznych stanowiły jedynie statystykę. Brytyjska dziennikarka cytuje mieszkańców Augustówki, którzy mówili, że: „Polacy w ciągu dwudziestu lat nie znaleźli wśród nas tylu «przestępców politycznych» ilu wykryli nasi «starsi bracia» Rosjanie w zaledwie półtora roku”[1]. Nacjonaliści ukraińscy również nie doczekali się niepodległego państwa od nazistów. Zaraz po proklamowaniu Suwerennego Państwa Ukraińskiego przez Jarosława Stećkę, on i Bandera zostali aresztowani i zesłani do Niemiec (bracia Bandery zginęli w Auschwitz, jak wielu tych, który chcieli niezależnego państwa ukraińskiego współpracującego z nazistami) . Słowianie mogli jedynie być niewolnikami Niemców, a ich wymarcie byłoby nawet wskazane, bo nadawali się jedynie do pracy i picia. Erich Koch, szef Komisariatu Rzeszy Ukraina, mówił: „Jeśli znajdę jakiegoś Ukraińca godnego zasiąść ze mną przy jednym stole będę musiał kazać go rozstrzelać”. Czasami bowiem nie spodziewamy się do czego zdolny jest diabeł, lecz możemy być pewni, że nawet jeśli zamaskuje się chwilowo, będzie dążył do tego, aby dzieło zniszczenia trwało. Z inteligenta czy chłopa zrobi zręczną maszynę do zabijania w imię… no właśnie w imię czego?

***

Siedziałem po drugiej stronie ulicy, oddzielającej mnie od dworca głównego. Wzdłuż niej stał ciąg budek, w których można było kupić kawę, jedzenie, ale też nielegalny spirytus czy tytoń. Za nimi spali tutejsi bezdomni. W pobliskim barze nie było prawie nikogo. Ludzie czekali na autobusy miejskie, które miały ich zawieźć do domów. Byli zmęczeni całym dniem pracy. Młodzi i starsi niecierpliwie stali, jak codziennie mniej więcej o tej samej porze. W tym całym tłoku mało kto ze sobą rozmawiał. Czasami tylko nastoletnie dziewczęta patrzyły na podobne do nich, lustrując ich ubrania od dołu do góry. Mężczyźni, niezbyt zadbani, palili papierosy, jak to się dzieje na wielu przystankach w tym kraju. Jutro znowu będą tu stali i pojutrze, przez najbliższe lata. Te rozklekotane autobusy niczym się nie będą różnić, może jedynie rozpadną się trolejbusy wyglądające jakby przez dziesięć lat leżały bezczynnie na pustyni.

Przeszedłem przez ulicę, minąłem dworzec i skierowałem się w stronę peronów. W nocy spotkać tutaj można wielodzietną rodzinę Romów oraz kilku podróżnych. Siedziała tam również jedna kobieta z mnóstwem bagaży, toreb i foliowych worków, ubrana w kurtkę puchową z nałożonym na głowę kapturem, wygląda jak pomnik człowieka, który nie zdążył na swój pociąg, a na następny musi czekać latami. Ja jednak postanowiłem na rozgrzewkę wejść do tutejszego bistro. Lokal zajmował małe pomieszczenie, trzy na trzy metry, w którym można było kupić kanapkę, wypić kawę albo kieliszek czegoś mocniejszego. O tej porze niewielu tu ludzi, lepiej przyjść o siódmej rano, kiedy stoły zastawione są alkoholami przez tych, którzy zaraz odjeżdżają. Zamówiłem piwo i stanąłem przy jednym z wysokich stolików. Przy sąsiednim siedziało dwóch mężczyzn, dalej kobieta z młodym chłopcem, a w kącie stał przy podobnym do mojego stoliku jeszcze jeden mężczyzna. Przy bufecie ktoś zamawiał wódkę z sokiem pomidorowym. Wszyscy milczeli lub do siebie szeptali. Na peronie czekał pociąg intercity do Kijowa. Jeżeli w jakimś miejscu można by mierzyć skalę samotności, opuszczenia i porzucenia, to tutaj, w tym bistro, skala tych uczuć wskazywałaby maksimum.

Jeśli miałbym porównywać do czegoś ten kraj, to byłby właśnie dworzec w Iwano-Frankiwsku. Zakorzeniony w historii, otoczony przez bylejakość, smutek i zwykłą codzienność, czasami przejeżdżają przez niego pociągi na odległe stacje, na bilet do których nikogo nie stać. Można wsiąść do „elektryczki”, ale one jadę w identyczne miejsca. Niektórzy załapią się do Lwowa i jeszcze bardziej na zachód, ale reszta musi tutaj się kręcić i próbować utrzymać na powierzchni. Sami nie wiedzą, czy warto i co z tego wyniknie. Ja również nie mam pojęcia, co czeka tę ziemię umęczoną przez historię, sąsiadów i samych Ukraińców.. Kibicuję mu na każdym kroku i staram się wierzyć, że jakiegoś dnia wyjdzie on na prostą drogę, aby ulżyć trudów swoim mieszkańcom. Że nikt nie będzie się wtrącał w jego sprawy wewnętrzne, a sami obywatele zdecydują o jego przyszłości. Na razie jest w dolinie, politycy nim rządzący motają się pomiędzy wewnętrznymi wojenkami, a Zachód, jak zawsze, zajęty własnymi sprawami. Tylko Wschód łapczywie patrzy w tę stronę i próbuje zagarnąć jak najwięcej dla siebie. Zastanawiam się, jak długo może trwać taka sytuacja, dwadzieścia sześć lat po uzyskaniu niepodległości niewiele się tutaj zmieniło, ludzie żyją jak żyli, od jednego kryzysu do drugiego, od rewolucji do rewolucji, ale codzienność jest dla nich tak samo trudna, jak była. Gdziekolwiek spojrzeć uwagę przykuwa obraz wszechogarniającego rozpadu i zniszczenia. Przestrzenie ubóstwa rozciągające się po tutejszych blokowiskach, wioskach i pociągach robią piorunujące wrażenie. Jestem gdzieś pomiędzy tym świtem a zachodem, między przepaścią a dalszą drogą, widzę jak ten kraj w rozkroku się chwieje, próbuje się utrzymać na nogach. Daleko Ukrainie do państwa zrujnowanego, ale nie ma co ukrywać, że nie jest dobrze, ani nawet przeciętnie. Ludzie są tu pracowici, ogorzali w trudach i potrafią przetrwać wiele. Reformy jednak zatrzymują się w miejscu, nieliczna grupa ludzi nadal zyskuje najwięcej w różnego rodzaju biznesach polityczno-gangsterskich. Tutejsze powiązania polityki z biznesem, czyli nierzadko z mafią, proste są jak kij od szczotki, ale zarazem skomplikowane niczym fizyka kwantowa. Wystarczy prześwietlić powiązania byłego prezydenta, Janukowycza, aby z trudem odpowiedzieć na pytanie, do której grupy on należał.

Wychodzę z powrotem przed dworzec i wiem doskonale, że Polacy przecież też nie są wcale „idealnymi Europejczykami”, na jakich pozują. Wiem doskonale, że dalej nam do Berlina niż do Lwowa, choć powoli to również się zmienia. Historia jednak nie dąży ku szczęśliwemu końcowi. Zarabiamy coraz lepiej, kupujemy ciuchy w zachodnich sklepach, jeździmy wygodnymi samochodami, busami i pociągami, ale w rzeczywistości są to dla nas nowości, jak również demokracja i zachodnie rozwiązania instytucjonalne. Stoimy mocniej na jednej nodze, ale nic nie jest wieczne i trwałe, natury również mamy bardziej „słowiańskie” niż myślimy, dlatego wystrzegam się na każdym kroku oceniania i poczucia wyższości, które przecież są tylko efektem przypadku, geopolityki, historii, słabszej pozycji innych. Staram się przyglądać przeszłości, aby wyciągnąć z niej wnioski, które nie będą jedynie chwilowymi powodami do dumy albo rozpamiętywania zdrad, lecz długotrwałymi drogowskazami, pomocnymi w życiu ludzi i narodów. Dlatego cieszę się, kiedy widzę młodą dziewczynę w bluzie z napisem: „Jestem Ukraińcem i kocham wolność”. Ale z drugiej strony wiem, że człowiek daną mu wolną wolę najczęściej używa w celach niecnych, ściągających na niego i jego otoczenie nicość oraz śmierć. Szczególnie jeśli liczy się z własnym interesem i nie patrzy się na poszczególne ludzkie istnienia. Wystarczy spojrzeć jak na przestrzeni lat wielkie mocarstwa patrzyły na Polskę i Ukrainę. Stanowiliśmy dla nich pionki na szachownicy, które można było przenosić z miejsca na miejsce i używać we własnych interesach. Nikt jednak nie zważa wtedy na zwykłych ludzi, a przecież to oni ponoszą cenę decyzji zapadających gdzieś na górze. Spokój w Polsce być może jest chwilowy albo będzie trwał dłużej, niewiele od nas zależy, ale musimy pamiętać o tym, że po drugiej stronie granicy żyją ludzie bardzo podobni do nas, szarpiący się w piekle historii, które może również zawitać do nas.

Ci, którzy wykorzystują i zabierają ludzkie życie w imię zasad i swoich porządków, powinni zostać przez historię już dawno temu przegnani i zapomniani, dzieje się jednak odwrotnie: nieraz to oni stają się bohaterami zbiorowej świadomości. Wyzwalają w ludziach strach, wrogość i oportunizm, które przechodzą w nienawiść i gwałt. Jedna idea narzuca się drugiej i chce ją zniszczyć, jedna siła uderza w drugą i ją osłabia, tworzy się poczucie wyższości i tragiczny w skutkach nacjonalizm, który nie widzi cierpienia innych, ponieważ drugiego ma za gorszego, czy wręcz wyrzuca go poza nawias bycia człowiekiem. Rujnuje to zawsze kondycję moralną każdego narodu. Żaden naród nie może wyzbyć się piętna zbrodni na ludności cywilnej, usuwając w niepamięć ciemne strony swojej historii – tak, jak człowiek nie może zmyć piętna zabójstwa drugiego człowieka, tylko dlatego, że, w myśl ideologii, wydawał mu się zbędny. Fanatycy i nacjonaliści, mówiący w różnych językach, skrwawili tę ziemię. Doprowadzili do upadku wieloetnicznej kruchej mozaiki ludzi niegdyś zamieszkujących te tereny. Nie dali nikomu nic w zamian, poza poczuciem wstydu i rozczarowań. Wcielając w życie swój infernalny i krótkowzroczny plan, przekreśli setki lat symbiozy kulturalnej wielu narodów, ponieważ wierzyli w swoją jedynie słuszną ideologię. Dziś wiemy, jak bardzo się mylili. Jednak nie wyciągamy z tego żadnych wniosków. Ściągnęli na tę ziemię katastrofę, której ślady widać na każdym kroku.

Dawid Szkoła

Dawid Szkoła – ur. 1985 r. w Rzeszowie. Pochodzi z miejscowości Zgłobień. Ukończył kierunek Dziennikarstwo i Komunikacja Społeczna na Uniwersytecie Wrocławskim. Doktor nauk humanistycznych. Wydał dwie książki eseistyczne: Eseje (2015); Ciemno, coraz ciemniej (2017). Drukował swoje teksty m.in. w takich czasopismach jak: „Twórczość”, „Odra”, „Więź”, „eleWator” czy „Rita Baum”. Pisał też dla „Laboratorium Więzi, Przekroj.pl, Action-Mag.

Literatura:

Iwan Franko, Obrazki galicyjskie, Lwów 1897.
Anna Reid, Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988–2015, przeł. Wojciech Tyszka, Kraków 2016.
Jerzy Stempowski, W dolinie Dniestru. Pisma o Ukrainie, Warszawa 2014.

[1] Polityka silnej ręki, ale słabej głowy, stosowana przez Polaków wobec mniejszości narodowych w latach trzydziestych ubiegłego wieku, nie przynosiła niczego dobrego. Rydz-Śmigły, urodzony w Brzeżanach, był zwolennikiem zbliżenia z nacjonalistami polskimi i polityki represji wobec chociażby Ukraińców. Jerzy Stempowski pisze,  wspominając przyjazd marszałka Polski  do Łucka w 1937 roku: „Wezwany do Łucka przez sprawy rodzinne, jechałem tam w przeddzień przybycia znakomitego wodza. W miarę zbliżania się do Łucka pociąg zatrzymywał się coraz dłużej na stacjach zablokowanych przez niezwykły ruch. Na bocznych torach spostrzegłem pociągi towarowe, z których dochodziły jakieś ściszone głosy. Kolejarze objaśnili mi, że na Wołyniu aresztowano tyle osób, że po wypełnieniu nimi całkowicie wszystkich więzień resztę zamknięto w pociągach, które tamują ruch z braku dyrektyw co do dalszego transportu aresztowanych siedzących już od 2 dni w zamkniętych wagonach. Rydz-Śmigły sprawował swój tryumf wołyński jak rzymski imperator, wśród masy jeńców prowadzonych przez i za jego rydwanem”.

Kafelki z reklamą producenta z czasów II Rzeczpospolitej. Fotografie: Marcelina Jakimowicz.

Kafelki z reklamą producenta z czasów II Rzeczpospolitej. Fotografie: Marcelina Jakimowicz.

Kolegiata w dawnym Stanisławowie. Źródło: www.pl.wikipedia.org.

Kolegiata w dawnym Stanisławowie. Źródło: www.pl.wikipedia.org.

Widok z wieży ratuszowej w Iwano-Frankiwsku.

Widok z wieży ratuszowej w Iwano-Frankiwsku.

Najstarsza (i działająca nadal) łaźnia miejska z 1845 r. w Iwano-Frankiwsku.

Najstarsza (i działająca nadal) łaźnia miejska z 1845 r. w Iwano-Frankiwsku.