Strona główna/WOŁYŃ. Imiona

WOŁYŃ. Imiona

WOŁYŃ. Imiona
Aleksandra Zińczuk

Fragmenty prozy reportażowej opartej na wywiadach ze świadkami historii z Wołynia, Galicji i Chełmszczyzny.

Pamiętam nie raz

Ojca mi wtedy… i jeszcze taty mamę. Wszystkie w domu kobiety i troje dzieci. Jedno miało jedenaście lat, dziewczynka trzy lata, a jedno w kołysce.

Zaczyna jednym tchem. Często te rozmowy zaczynają się od przelanej krwi. Trup jest na wierzchu. Śmierć jest zawsze w centrum. Spotkania z pamięcią nie mają typowego początku ani końca. Prędzej bywają chaotyczne, ale naumyślnie tylko. Przyczajona sztuka wspomnień posiada twórcę i widza w swojej władzy. Nie zgubisz się w niej, jeśli uważnie słuchasz, jeśli zaufasz nieskończoności tej, bądź co bądź, przemyślnie utkanej układanki. Prawdę mówiąc, to nie rozmówcy się tobie oddają. Im oddajesz się ty. Pamiętaj o tym. Powoli, jak nitki z długiego dywanu, trzeba ci wyciągać kolejne elementy, aby zobaczyć cały wzór. Powierzone opowieści stanowią mozaikę, a poszczególna utrwalona historia pozostanie ornamentem nagrobnym. Bo do dziś istnieją groby nieoznaczone, bezimienne, rozgrabione, zbezczeszczone, na zawsze już nieznane.

Tu mieszkali Polacy? Tak, mieszkali. Dwie rodziny. Był gajowy, do niego biegaliśmy się bawić. Dzieciarnia tam była, a wiadomo, że małe do małego lgnie. Niedaleko była leśniczówka. Polska leśniczówka…

Przerywa na chwilę, wypatruje czegoś za oknem. A cóż za tym oknem, myślę, zupełnie nie to podwórko, a może dla niej już wszystkie podwórka wyglądają tak samo? Chata też nie ta, przecież jesteśmy w Wydźgowie, a oni pod Sztuniem mieszkali. Milczy. Nie trzeba jej przerywać. Opanowuje żal. Za chwilę do nas wróci. Nieco pogodniejsza, bo koło studni żółte, jak wiosenne narcyzy, kaczątka zaczęły się kotłować. Jedno się oddaliło i wszystkie inne zaczęły instynktownie biec za uciekinierem. Dlaczego uciekacie, dokąd biegniecie?

Gadała, owszem, ta stara, że tam wtedy została jakaś kobieta. Tam, dokładnie gdzie my w tym domu. I nie wiem do tej pory, od kogo uciekaliśmy. Wiesz, przed kim uciekasz, jak takie rzeczy się dzieją?

Słońce zaszło, wracamy do stołu przykrytego starannie ceratą. W szarej izbie ten jedyny kolorowy obrus ma tylko dwie dziury. Herbata i resztki skromnego śniadania zostały zgrabnie uprzątnięte nabrzmiałymi, spracowanymi i spalonymi dłońmi.

Ojcu dobrze było w gajowego lesie, bo myśmy w lesie mieszkali. To tak było. Sakramentalne „tak było” – nie inaczej, ale właśnie tak, jak wam mówię, jak wam powiem, jak pamiętam, tylko tak już będzie. W spotkaniach uczestniczą czasem rodziny. Niekiedy synowe i córki, te najczęściej zbyt gadatliwe. Chcą przeszkodzić, innym razem pomóc. Zagadują niepotrzebnie, dopowiadają. Sprawia to jednak, że relacje rodzinne można obejrzeć jak na dłoni, przyjrzeć się niewidocznym zmianom w mentalności pokoleń.

Ale Polacy też przychodzili do twojego ojca?  Tym razem zagaduje córka Walentyny Dmytriwnej. No, oczywiście. Mój ojciec z Polakami do Zamłynia jeździł. Myśmy zawsze jeździli, bo ojciec wziął kobietę z Mokrego, to myśmy do matczynej ojcowizny zawsze jeździliśmy przez Zemłycę. Ojciec, i wszyscy inni, z Polakami żyli, tak jak z sąsiadami. Po chrześcijańsku było. Dlatego ojciec tak jeszcze na początku nie był skory do ucieczki. Złościł się, niedowierzał: „A co ja Polakom zawiniłem? Ja nic nie zrobiłem. Razem mieszkaliśmy i się odwiedzaliśmy, oni przychodzili do nas i my do nich. W polu sobie pomagaliśmy. Po jagody razem chodzili”. Nigdy do żadnych formacji nie przynależał, a było ich sporo w tym czasie: byli i czerwoni, i polscy, i jacyś żydowscy. Pamiętam nie raz, bo mieszkali tam pod lasem, to przychodzili. Wtedy tak było, takie życie było. Ukraińcy palili i Polacy podpalili nasz dom. Polacy nasz dom też spalili, tu taka osada była na cztery czy pięć domów, gdzie przenieśli Polaków. Też Polacy spalili. Wszystko spłonęło. Żył tam sobie sąsiad nasz, nazywał się Okownia. Porządny człowiek, złota rączka, jak to się mówi. Ochoczy do pomocy w obejściu, każdego ładnie przyjął, dopomógł w gospodarce. Też go spalili. Mimo to ojciec wciąż się nie bał… Nawet wtedy byłam w tym domu, jak przyszli. Przyjeżdżali wtedy zamiast czerwonych. Byli w takich wyszywankach, starych soroczkach, takie krajki u pasa mieli, jak niegdyś tkane. Od razu zaczęli mówić po rosyjsku. A potem to już po polsku. Dlaczego uciekacie, gdzie biegniecie?

Co po wszystkim: co z Polakami? gdzieś wyjechali, czy ich pobili? gdzie oni przepadli? – pytamy, pytamy. Jak nas przenieśli, to nie wiem, co z tamtymi. Na Murowach już nie wiem. Polacy ze Sztunia wyjeżdżali za Bug. Do nas tej nocy przychodzili, kiedy wyjeżdżali, bo wieczorami wyjeżdżali za granicę. Pytamy o nazwiska Polaków. Waszczuk był, może Józef, może gajowy. Nie ma teraz imion, zawodów, to czas twarzy, zdemolowanych podwórek, za rogiem może czekają jeszcze furmanki do Zemlyci. Nagle następuje niespodziewane wyznanie. Z nieobojętną przykrością, łapie się za głowę, że nie może spełnić naszych oczekiwań. Oj, nie pamiętam, wiecie – już zapomniałam. Zapomniałam, chyba się w tym dobru żyje, co się żyje, a pamięta, co zapamiętuje.

Córka przejęta. Namawia delikatnie matkę, żeby dzieci wspomniała, z którymi się bawiła. Nie przypomnę sobie. Jakoś zupełnie zapomniałam. Bo wiecie, nigdy w życiu nie wspominałam tego.

Zakochani mieszkają w ziemiance

Tam, gdzie mówią na to „Kraj”, tam też żyli Polacy. Syn jednego pracował jako leśniczy, ożenił się z Marusią Koleśniczką. Jak się te wszystkie zawirowania i  przewroty zaczęły, to przyszli. Tu.[…]

Mieli synka, ich dwoje z tym chłopcem poszli w lesie zamieszkać. Bo nie było i gdzie. Wszystko było spalone, jeszcze po nalotach niemieckich i bombardowaniach. Naloty przeżyli, potem w ziemiance, takiej w ziemi wykopanej, drzewem zakrytej ze ścianami, tam mieszkali. Ale przyszli i zabili, i jeszcze tę ziemiankę podpalili. Niemców przeżyli, swoich nie zdołali. On był Polakiem, ona była Ukrainką, syn miał pięć czy sześć lat…[…]

Imiona

Mamo, kiedy byliśmy dziećmi opowiadałaś o swojej rodzinie w Borysławiu. Pamiętam, że były tam Ulcia i Nionia. Jedna miała jasne warkocze z czerwoną wstążka, druga czarnulka była. To z ukraińskiej rodziny?

Były obie, no pewnie. Ale czy Polki czy Ukrainki to już nie wiem. Mała byłam, miałam jakieś pięć, może sześć lat. Żyliśmy z Polakami i Ukraińcami jednakowo. Różnicy nie było.

Wtedy więcej opowiadałaś, a może ja tak tylko zapamiętałam.

A na co ci to, dziecko… Po co ten ciężar dźwigać. Pamiętaj, co dobre. Nie pamiętaj złego. Wybaczać czasem trudno, ale jak potem lżej liczyć dni.

Nago przez rzekę

Panią Marię H. odnalazłam na początku września 2013 roku we włodawskim szpitalu. Tym razem jej towarzyszka z sali rehabilitacyjnej na mój widok podnosi się i podkreśla, że moja rozmówczyni to ważna persona – pracowała jako instruktor obuwniczy i dzięki temu Gierka witała podczas wizyty w Chełmie. Właściwie te wszystkie ekspozycje są znacznie cenniejsze niż te snute stronicami w powieściach Dostojewskiego.  Zaczynam jednak od początku. Rodzice – Joanna i Michał L. Oboje wyznania rzymsko-katolickiego. Niechętna, żebym przekazała tę historię pod jej nazwiskiem. Woli pozostać anonimowa z dwóch względów – obawia się swojego potocznego i chaotycznego języka, chce żebym to ładnie ułożyła. Wydawałoby się – zbędna kokieteria, ale to częste zachowania wśród wykształconych starszych pań. Główną przyczyną niechęci okazuje się po drodze przypadek źle zacytowanej w prasie koleżanki i niechęci wobec redakcji tekstów dotyczącej „tej rzezi”.

Na kolonii Kuśniszcze byli tylko kuzyni. Nie było koleżanek. Teścia spalili w kościele w Ostrówkach. Kolonia była położona niedaleko od Lubomla. Na kawałku kartki proszę, aby mi rozrysowała drogi. Często o Ukraińcach mówi „oni”: oni po swojemu znak krzyża robili, oni wieczorami na głosy śpiewali, oni u dziadka pracowali na roli. Tak jakby wciąż przebiegała niedostrzegalna linia podziału między „my” a „oni”, choć wszyscy mieszkali obok siebie i ze sobą, bo mieszane małżeństwa i całe rodziny były powszechnym zjawiskiem.

Biedna wieś to była, na szczęście dziadkowie mieli gospodarstwo. Obok jeszcze biedniejsi żyli, we wsi Pułapy. W Sawoszach Polacy żenili się z Ukraińcami, i w ten sposób pół wsi była ruska, pół polska. Dziadek jako że był oficerem otrzymał szesnaście hektarów przydziału ziemi.

Nie wiedzieliśmy początkowo, co się dzieje. Najpierw stryj nam opowiedział. Jego też uratował Ukrainiec. Powiedział do niego: „Krupacz , uciekaj, bo – jak mu tam… Bandera, zorganizował grupę i … wiesz, co zrobią…”.

W momencie kiedy pani Maria wypowiada nazwisko Stephana Bandery, widzę, że próbuje chronologicznie nadać opowieści tło historyczne. Nie nazywa bezpośrednio, kto się organizował. Wspomaga się zapoznaną wiedzą. W trakcie przypominania sobie nazwiska Bandery, prosi obecną przy nagraniu sąsiadkę-pacjentkę z tej samej sali, żeby przypomniała jej więcej szczegółów. Koleżanka zagląda do notesiku i głośno skanduje „Bandera”. To się nazywa współpraca, myślę. Próbuję później studentom pokazać na tym prostym przykładzie, że taka relacją nie ma większej wartości historycznej, jest relacją powtórzoną, nie przeżytą też osobiście. Trzeba uważać na  powielane schematy, powtarzanie bez kontekstu i bez znajomości rzeczy.

Moi rozmówcy pragną, lecz wbrew mojej woli, zadowolić w historycznych szczegółach i ogólnym rozeznaniu. Niezmiernie trudno, wręcz dziś wątpię, czy jest to możliwe, aby zrozumieli wartość i siłę snucia wspomnień.

Tej nocy, może następnej, będzie rzeź. Na Ostrówki poszli pewnie, bo to najbogatsza wieś była. Księdza Jastrzębskiego tam na misyjnym krzyżu przybyli jak Chrystusa. Paliło się. Naszych może nie podpalali, bo dziadek był bogaty. Sto pięćdziesiąt uli miał. Ule pobrali, zwierzęta wszystkie. Kąty obok były. Tam to dopiero mordowali. W końcu sierpnia czterdziestego trzeciego mówią, że ze dwieście dusz ubili. Stamtąd kureń „Łysego” na Jankowce poszedł, i dalej na Ostrówki, Wolę Ostrowiecką, mordować poszedł.

Stryjek przeżył. Spał na strychu, wylazł na komin. Widział, jak jego dzieci mordowali. Żona jego w dziewiątym miesiącu ciąży była. Widły w brzuch wbili. Jan Kaczaruk, stryj matki, jeszcze klika metrów przebiegł bez głowy. Ścięli mu. A innego stryja młodego dostrzegli go, ale odezwał się po ukraińsku, i go nie ubili. Myśleli, że Ukrainiec.

Tego dnia teściowa uciekała przez Bug, calusieńka goła. Rok czasu siedziała w Chełmie w szpitalu, już pozostała na zawsze niespełna rozumu. Nigdy już nie wróciła do siebie. Patrzyła, jak męża jej rozpruwali. Dlaczego na goło przez rzekę, i dalej, szła, domyślać się można.

Zbieraliśmy nogi, kawałki ciała, ręce. Głowy zbieraliśmy. Żywy, nieżywy – do studni rzucali. Kazali wrzucać do studni, wrzucaliśmy. Odważna od małego byłam. Jak zabijali, to na kupę ciała rzucali. Moja siostra pół twarzy straciła i ucho. Oprzytomniała, wygrzebała się spod trupów i uciekła. Trzy nogi i dwie ręce zebrałam. Starsza kuzynka więcej zebrała. Widziałam studnię. Krew aż wypływała na powierzchnię. Zbieraliśmy ciała, żeby psy nie porozciągały. Na moje pytanie, czy swoich kuzynów szukali, odpowiada, że nie. Po prostu zbierało się innych, żeby psy nie rozciągały. O, taki lepszy pochówek, bez żadnego krzyża i święceń. Myślę o dzisiejszych wojnach. Kiedy to się skończy. Wszędzie musi być podobnie.

Jeden, drugi, trzeci…

Sprawiedliwy milczy. Sprawiedliwy widzi zło, sprawiedliwy nie odwraca się od ludzi, zdarza się, że sprawiedliwego wytykają palcami lub dają mu kuksańce, ale on nigdy nie ustaje. Tacy jak on żyją wśród nas, w zgiełku smutnych słów i hałasu. Wracają do swoich ogrodów, ławek, obowiązków, rachunków, grządek, płotów, kolegów, rodzin. Na prawej dłoni pojawiają mu się trzy pionowe linie. Czasem goreją czerwienią, czasem blakną niewidoczne dla ludzkich oczu. Kabała wyjaśnia te zawiłości, a jeśli się jej nie czyta, to czasem ciało podpowiada, że przeszedł przez nie charyzmatyczny dreszcz.

Trzęsłam się cała, kroku nie mogłam zrobić. Siostra przez trzy lata nie mogła słowa z siebie wydobyć. Potem wróciła jej mowa. Nigdy nie wspominała na głos. Była jedyna, która widziała rodziców zabitych, zmasakrowane ich ciała na stole kuchennym. Dreszcz mnie przechodzi, jak pomyślę o niej. Zmarła niedawno. Zabrała ze sobą ten obraz do końca swoich dni. Nigdy się nie skarżyła. Już po wszystkim mieszkała w rzeszowskim.

Najpierw ostrzegł nas Werko, Ukrainiec. Był gońcem. Imienia nie pamiętam. Dobrze żyli z dziadkiem. Uciekliśmy do miasta, do Lubomla. Z tydzień tam nocowaliśmy i wciąż baliśmy się wracać. Siedzieliśmy u zaprzyjaźnionego Ukraińca, Iwana Domalca. Po naszemu Iwan to Jan. Kiedyś mówiliśmy po chachłacku. Teraz już się zapomniało. To była taka gwara – trochę polskiego, trochę ruskiego języka. Denerwuję się na to określenie, choć wiem, że dla tutejszych jest normalne, swojskie, skąd im wiedzieć, że powtarzamy propagandowe sowieckie hasła antyukraińskie. Denerwuję się, bo kochana Marynka płakała, że jej ojczysty język ukraiński  na lubelskich wsiach nazywają chachłackim, a ona tak ten Lublin lubi i wciąż go odwiedza, kiedy jest  w Polsce. W jej kijowskim mieszkaniu nad jej łóżkiem tkwi osmolona ikona, którą jej babcia sama wynosiła w płonącej cerkwi.

Trzy rodziny nas było, na podłodze spaliśmy. Zaczęli się inni dziwić, czego Polaków trzyma. Wystraszyli go, że przyjdą. Musieliśmy uciekać. Byliśmy u innego Ukraińca, chyba też Werko się nazywał. Może to kuzyn nasz był, nie wiem. Raz ukraińscy żołnierze spać chcieli u niego, a my w drugiej izbie. Spali ze trzy noce. Chcieli wejść do nas. Nakryliby wszystkich, a wtedy: i naszą, i jego rodzinę ubiliby. Ale on mówi, że nie wpuści ich dalej na pokoje, bo jego żona w dziewiątym miesiącu ciąży i będzie rodzić.

W Jagodnie jest most do tej pory. Kiedyś to jezioro było. Teraz ostała się żałosna sadzawka. Trzeba było być pomysłowym i przewidującym. Dobra kryjówka gwarantowała bezpieczeństwo, przynajmniej na jakiś czas… W tartaku między drzewami chowaliśmy dwa miesiące. Wrzody się robiły na ciele. Z przeziębienia. Głodowaliśmy, a jakże.

W szczerym polu Żydzi się ukrywali. Wcześniej to było, zanim nam przyszło uciekać. Może czterdziesty pierwszy lub drugi rok. Najpierw Żydów mordowali. Raz z siostrą w polu spotkałyśmy ich. Naprzeciwko nam wyszedł taki stary, biedny Żyd i prosił nas o kawałek chleba. Wróciłyśmy szybciutko po chleb do domu, ale rodzice nas nie puścili. Jeszcze wam, co się stanie. Nie pójdziecie. Zbyt niebezpieczne.

Tak się denerwuję, kiedy o tym mówię. Widzę zbyt dużo. Tych ludzi cierpiących. Widzę wtedy wszystko. A przecież tak żyć nie można.

[…]

2016

Aleksandra Zińczuk

Autorka przeprowadziła rozmowy w latach 20132014 w ramach swojego projektu badawczego „Pojednanie a pamięć. Historia bezgraniczna”, zrealizowanego dzięki stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Kultura Enter
2018/03 nr 83–84

Opaka na Zakarpaciu, okolice Borysławia. Fotografia (i kolejne) Aleksandra Zińczuk.

Opaka na Zakarpaciu, okolice Borysławia. Fotografia (i kolejne) Aleksandra Zińczuk.

Jedna z tablic nagrobnych na cmentarzu w Szlachcińcach, na Tarnopolszczyźnie upamiętnia również ukraińskie ofiary. Pomnik wybudowano staraniem Rady Pamięci Walk i Męczeństwa.

Jedna z tablic nagrobnych na cmentarzu w Szlachcińcach, na Tarnopolszczyźnie upamiętnia również ukraińskie ofiary. Pomnik wybudowano staraniem Rady Pamięci Walk i Męczeństwa.

Strusiw na Tarnopolszczyźnie. Stary polski cmentarz, obok którego znajdują się cmentarz prawosławny i żydowski.

Strusiw na Tarnopolszczyźnie. Stary polski cmentarz, obok którego znajdują się cmentarz prawosławny i żydowski.