Miasto w kryzysie, miasto po kryzysie
Europejska Stolica Kultury, dziwna inicjatywa. Bo przecież to raczej upokarzająca idea, by miasta, samorządne w końcu organizmy polityczne uczestniczyły w infantylnym przedsięwzięciu – konkursie, w którym muszą prężyć się przed mniej lub bardziej przypadkowo wybranym jury. Po co? By udowodnić, niczym uczniowie w szkole, że lekcja kultury została odrobiona i możliwa jest promocja do kolejnej, wyższej klasy. Przecież powinny wiedzieć same, co dla nich ważne i bez zewnętrznego mentorstwa doceniać znaczenie kultury.
Skoro jednak duże państwo potrzebuje imprezy sportowej w rodzaju Euro, by uzyskać zdolność realizacji projektów o znaczeniu strategicznym, jak budowa dróg i modernizacja kolei, to trudno dziwić się, że podobna logika rządzi miastami w tym właśnie państwie. Mimo tej konstatacji długo jednak nie mogłem wyjść ze zdziwienia, że do konkursu o tytuł ESK stanęła Warszawa. Chyba trudno o mocniejszy dowód prowincjonalizmu stolicy Polski.
Najwyraźniej jednak potrzebujemy w Polsce, jak osiołki, marchewki dyndającej przed oczami, by się zmobilizować do poważniejszego, zbiorowego wysiłku. Byle mobilizacja przyniosła efekt, a nie skończyła się przysłowiowym malowaniem trawników na zielono, by zdążyć na uroczyste otwarcie igrzysk. W przypadku Euro właśnie ćwiczymy taki scenariusz. Bezgraniczną mocą swego woluntaryzmu politycy kończą drogowe inwestycje – wystarczy jedno posiedzenia Sejmu, by zrobić to, z czym nie poradziły sobie ekipy budowlane. Odpowiednia ustawa z mocą buldożera otwiera niedokończone szlaki dla ruchu. Ale na olimpiadę już na pewno zdążymy wybudować, co trzeba.
Wystarczy jednak tego sarkazmu. Nie zastąpi on analizy niezbędnej, by nie przeoczyć czegoś ważnego, co mogło wydarzyć się w miastach walczących o tytuł ESK. Najłatwiej przygotować sprawozdania urzędowe, prezentujące nakłady, wysiłek instytucjonalny, oficjalny program. Ten materiał już znamy. O wiele jednak ciekawsze są procesy społeczne.
Czy i na ile starania o tytuł ESK zmieniły polskie miasta?
Odpowiedź na to pytanie wymaga pogłębionych badań, lecz dobrym wstępem są próby autoanalizy podejmowane przez uczestników starań. Pierwszą bodaj okazję już po ogłoszeniu werdyktu stworzyło seminarium „Miasto kultury czy miasto kulturalne? Kultura jako płaszczyzna mobilizacji społecznej i obywatelskiej w polskich metropoliach” zorganizowane 25 listopada 2011 r. w Bydgoszczy. Na spotkanie przybyli, obok pełniącej funkcje gospodarza Bydgoszczy, przedstawiciele Poznania, Lublina, Łodzi, Gdańska, Warszawy.
Lublin, Gdańsk i Warszawa zakwalifikowały się do II etapu konkursu, Bydgoszcz, Poznań i Łódź przepadły już przy pierwszym podejściu. Różnica nie bez znaczenia. Bydgoszcz zdążyła już zracjonalizować niepowodzenie i przekuć je na program „Kultura w budowie”. Jego efektem był bydgoski Kongres Kultury, który zapoczątkował proces ważnych przemian instytucjonalnych (w listopadzie 2011 r. nie było jeszcze o nich wiadomo). Łódź miała już za sobą Kongres Regionalny, z kolei Poznań przygotowywał się do swojego kongresu z początkiem zaplanowanym na 1 grudnia.
Lublin i Gdańsk dopiero odreagowywały stres i euforię towarzyszącą przygotowaniom w drugim etapie. A także wyraźne rozczarowanie werdyktem. Pytanie jednak zasadnicze: co dalej? Bydgoska dyskusja służyła nie tyle szukaniu odpowiedzi, co bardziej przypominała sesję terapeutyczną. Z jednej strony pokazała, w jaki sposób można próbować przekuć porażkę w sukces, z drugiej zaś pomogła nazwać problemy, które w trakcie gorączki przygotowań umykały uwadze.
Kolejne spotkanie, na początku lutego w Lublinie miało już zupełnie inny charakter. Po pierwsze, zgromadziło znacznie szerszą, niemal pełną reprezentację miast ubiegających się o tytuł ESK. Po drodze też miały miejsce ważne wydarzenia: prezydenci Katowic i Lublina zapowiedzieli, że będą realizować przygotowane programy, w Bydgoszczy został podpisany Pakt dla Kultury, w zwycięskim Wrocławiu doszło do zmian kadrowych w ekipie ESK.
Wszystkie te wydarzenia pokazały, że kwestie związane z kulturą ciągle są żywe i mobilizują lokalne środowiska. Z kolei czas jaki upłynął od rozstrzygnięcia konkursu ostudził emocje. W efekcie lubelska dyskusja miała o wiele bardziej produktywny charakter. W jej toku ujawnił się zasadniczy spór związany ze strategią działań i relacji między stroną społeczną a „obozem władzy”.
Ufaj, sprawdzaj, partycypuj
Jeden z modeli umownie został nazwany „poznańskim” i wywodzi się klasycznego rozumienia demokracji liberalnej. Polega on na podstawowej zasadzie, że nie każdy musi rządzić ale każdy może krytykować. Obywatele mają więc prawo od władzy wymagać, władzę kontrolować w trybie nie tylko wyborczych kadencji, to jednak sprawujący władzę ponoszą bezpośrednią odpowiedzialność za stan dobra i spraw publicznych. Granicy dzielącej przestrzeń społeczno-polityczna na „My” i „Oni” nie należy zacierać.
Strony dysponują różnymi, niewspółmiernymi zasobami: władza dysponuje zarówno większym dostępem do informacji, jak i ma do dyspozycji profesjonalny aparat urzędniczo-instytucjonalny. Ta dysproporcja może prowadzić w konsekwencji do manipulacji, a obywatelska partycypacja może być wykorzystywana jako dodatkowa legitymacja dla działań rządzących. W końcu sprawa najważniejsza – kwestia reprezentatywności. Władza wyłaniana jest podczas formalnego procesu demokratycznego. Co jednak daje prawo grupom obywateli do ewentualnego współrządzenia w modelu aktywnej partycypacji?
Model „bydgoski” kwestionuje przesłanki modelu „poznańskiego”. Nowoczesny schemat władzy demokratycznej jest już nie do utrzymania. Asymetria informacyjna dająca rządzącym uprzywilejowaną pozycję przy podejmowaniu decyzji radyklanie się zmniejszyła: wiedza jest coraz bardziej rozproszona w całej sieci społecznej. Po to, by skutecznie zaspokajać potrzeby obywateli i zarządzać dobrem publicznym potrzebne są wydajne mechanizmy dotarcia do tej wiedzy. Jednym z nich jest właśnie ciągłe zaangażowanie społeczne w sprawy publiczne.
Spór zasadniczy, nie ma on jednak uniwersalnego rozstrzygnięcia. Model „poznański” jest niewątpliwie bezpieczniejszy, „bydgoski” niesie większy potencjał zmiany i oddziaływania na rzeczywistość. Wymaga jednak, o czym piszę szerzej w książce „Bunt Sieci” spełnienia wielu warunków. Zacząć trzeba od zmniejszenia nieufności, jaką darzą się wzajemnie aktorzy życia publicznego. Władza nie ufa obywatelom, dopatrując się w ich aktywności korporacyjnej mobilizacji mającej na celu zawłaszczenie publicznych środków. Obywatele nie ufają władzy, posądzając ją, że źle definiuje interes publiczny.
Starania o tytuł ESK w przypadku wielu miast okazały się doskonałym czynnikiem inicjującym proces wspólnej dyskusji o mieście. Przygotowania wymagały zarówno zobiektywizowanej diagnozy sytuacji kultury, a także wzajemnego opowiadania sobie miasta. Zarówno ujawnione w diagnozach fakty, jak i tworzone narracje o mieście przyczyniły się do stworzenia wspólnego zasobu pojęć. To warunek konieczny, by możliwe było rzeczywiste porozumienie.
To jednak jeszcze zbyt mało, by doprowadzić do działania. Potrzebny jest moment ucieleśnienia się opinii, kiedy na hasło „sprawdzam” rzucone przez władzę (czerpiącą swą legitymację z legalnych procedur demokratycznych) strona społeczna może odpowiedzieć liczącym się poparciem. Taki właśnie moment zdecydował o dynamice wydarzeń w Bydgoszczy podczas Kongresu Kultury we wrześniu 2011 r. Spotkanie rozpoczęło się w atmosferze dużej nieufności, lecz jednocześnie także gotowości wszystkich stron na nowe otwarcie.
Nastąpiło ono wówczas, gdy spektakularnym sukcesem zakończył się pomysł stolików społecznych. Dowolna grupa co najmniej pięciu obywateli mogła zorganizować w ramach kongresu debatę na intersujący ją temat. Powstało blisko trzydzieści grup, które ujawniły nie tylko olbrzymie zainteresowanie społeczne, lecz również wyartykułowały konkretne postulaty. Na hasło „sprawdzam” władza uzyskała mocną odpowiedź: strona społeczna to nie grupa interesu, to całość działająca w imieniu dobra publicznego.
Nie jestem w stanie rozstrzygnąć, na ile bydgoski przypadek wynika ze szczęśliwych zbiegów okoliczności, a na ile z przemyślanych od początku działań uczestników procesu. Faktem jest, że kolejne kroki prowadzą do budowy samoodtwarzającego się, złożonego systemu zarządzania istotnym fragmentem przestrzeni miasta. Budowa takiego systemu może w każdej chwili zakończyć się katastrofą, o ile wcześniej system ten nie uzyska odpowiedniego stopnia złożoności. Ponadto system taki musi nieustannie żywić się energią społecznego zaangażowania.
O tę właśnie energię chyba najtrudniej. I poziom tej właśnie energii jest największą niewiadomą, jaką trzeba wyjaśnić analizując spuściznę starań o tytuł ESK. Czy rzeczywiście przygotowanie projektów zmieniło społeczną mapę polskich miast? Czy to tylko projekcje fantazji animatorów? Pytanie kluczowe i palące zarazem. Lubelskie spotkanie odbywało się w czasie, gdy na ulicach polskich miast ujawniła się nowa, nieznana dotąd siła. Protesty przeciwko porozumienia ACTA skupiły ok. 100 tys. ludzi w kilkudziesięciu polskich miastach. Badacze z Zespołu Analizy Ruchów Społecznych nie mają wątpliwości, że siła ta ma nie tyle charakter ruchu społecznego, co ruchu kulturowego. Ruchu całkowicie antyestablishmentowego, negującego cały praktycznie ład instytucjonalny: od instytucji władzy, przez media i instytucje kultury po tradycyjne struktury społeczeństwa obywatelskiego.
Nie chodzi jednak o te 100 tys., które protestowały przeciwko ACTA w imię swoiście rozumianej wolności dostępu do kultury. Ważniejsze jest pytanie, czy te 100 tys. to nie jest aby wierzchołek góry lodowej, symptom nowych form podmiotowości organizującej się poza radarami aktualnego ładu instytucjonalnego. Być może, to jedynie pytanie-hipoteza, energii potrzebnej dla społecznego działania należy szukać poza schematem podziału na model „bydgoski” i „poznański”. Oba modele będą bezproduktywne i zakończą się klęską, jeśli okaże się, że służą wyłącznie grom w ramach establishmentu.
Wraca w tym momencie problem zasadniczy – wiedzy o społecznej rzeczywistości. Na ile formy i praktyki życia społecznego i kulturalnego znajdują odbicie w ładzie instytucjonalnym, a na ile umykają temu ładowi. Gorzej, nie są dostrzegane również przez badaczy próbujących opisać stan spraw, bo używają oni nieadekwatnych narzędzi i języków. Języki te trzeba dopiero odkryć, a także stworzyć. To zadanie dla sztuki i kultury, wielkie dla nich wyzwanie. Historia dostarcza wielu przykładów, kiedy kulturalny establishment okazywał się największą przeszkodą dla rozwoju żywej kultury. Owszem, trzeba patrzeć z ostrożnością na rewolucyjny zapał wszelkiej maści hunwejbinów. Ale jeszcze bardziej niebezpieczne są roszczenia, w których pod maską obrony istotnych dla kultury wartości zasiedziałe grupy interesu chronią zwyczajnie swój komfort i status quo.
Edwin Bendyk
GRZEGORZ KONDRASIUK, ***
ANTONI PACUK RADCZENKO, Wilno – ESK 2009. Antropologia porażki
Zobacz także: