Strona główna/GALICJA. Karciarska mania w Galicji

GALICJA. Karciarska mania w Galicji

Jurij Wynnyczuk
Z języka ukraińskiego przełożył Bohdan Zadura

Za babci Austrii w Galicji rozpowszechniły się gry w karty, które przywędrowały do nas razem z Austriakami. Było ich ze dwadzieścia, ale na początku królował wist. I jeśli pod koniec XVIII wieku w całym Lwowie umiało w niego grać tylko kilka osób, to już w latach 1840. Grali wszyscy, którzy nosili surdut.

„Że ruska inteligencja traci dużo czasu na grę w karty, wie każdy, kto bywał w ruskim towarzystwie” – narzekał Osyp Makowej w gazecie „Bukowyna” (nr 29, 1896). „Można na tę rozrywkę patrzeć z różnych stron, potępiać ją albo usprawiedliwiać, ale trudno ją zaliczyć do rozrywek bardzo rozumnych, zwłaszcza – jak to często u nas bywa – kiedy gra w karty ciągnie się całymi nocami i niejednemu wyciąga też pieniądze z kieszeni. Gra w karty rozpowszechniła się u nas tak, że to aż źle świadczy o naszej inteligencji, która nie jest na tyle inteligentna, żeby wymyślić sobie jakąś inną rozumniejszą rozrywkę”.

W powieści Wołodymyra Barwińskiego Skoszony kwiat przedstawiono całonocną grę w karty w domu duchownego w czasie, kiedy w sąsiednim pokoju leżała w trumnie gospodyni.

Czeskiego etnografa Franciszka Rżegorża też zdumiało, że u nas jest tylu karciarzy. Kiedyś zdarzyło mu się być w Rohatynie, goście zasiedli do zielonego stolika i grali w preferansa. „Galicyjskie oświecone towarzystwo trudno sobie wyobrazić bez kart – Polak czy Rusin, szlachcic czy duchowny – kiedy spotkają się z okazji imienin albo z jakiejś innej mało ważnej przyczyny, od razu siadają do kart, osładzając sobie grę herbatą i perfumowanym dymem papierosów”.

Wzmianka o spostrzeżeniach Czecha w „Bukowynie” wywołała reakcję duchownego z Tarnopolszczyzny:

Dziwi mnie, że F. Rżegorż znalazł wśród naszych duchownych tylko karciarzy. Nasze duchowieństwo może w czymś jest i słabe, ale jednak lepsze od ogółu świeckiej inteligencji. Przejedźcie się wieczorem po miejskich kasynach (klubach – J. W.) – tam to dopiero kwitnie karciarstwo, ale z duchownych mało kogo wśród przybyłych znajdziecie. Na całą Borszczowszczyznę, powiat bardzo duży, jest tylko dwóch duchownych karciarzy. Inni może ze cztery razy w roku grają w karty i to jak grają? Po prostu zmuszeni. Więcej rozmawiają, dyskutują, a cała wygrana idzie na Teatr Narodowy, a ostatnimi czasy na Dom Ludowy w Borszczowie („Bukowyna” nr 44, 1896).

Z repliką na te usprawiedliwienia duchownego nie czekał długo ojciec Wasyl Kałynyn:

Z własnego doświadczenia muszę potwierdzić, że pan F. Rżegorż napisał rzeczywistą prawdę.

Jestem synem ruskiego duchownego. Jak pamiętam od najmłodszych lat, to widziałem, że kiedy zeszli się nasi duchowni, jak też trafili się świeccy i swoi, i obcy, to innej zabawy między nimi nie było, jak tylko ta, że grali w karty.

Jak byłem studentem, to i z moimi kolegami Rusinami spotykaliśmy się w naszym gimnazjum we Lwowie, i w starszym gimnazjum w Drohobyczu – naszą najulubieńszą zabawą była gra w karty.

Jako student bywałem w domach duchownych na Stryjszczyźnie i Bolechowszczyźnie – i tam nasi inteligentni ludzie zabawiali się tylko grą w karty. W Skolszczyźnie było ta samo z tą różnicą, że na rzece Oporze grali tylko w gry konwersacyjne: preferansa, taroka i „nisko” (na małe stawki – J.W.), a na rzece Orawie nasi inteligentni ludzi grali wysoko w ferbla.

Kiedy jesienią 1863 przyszedłem na uniwersytet lwowski i uczęszczałem do ruskiego seminarium duchownego, to między kolegami i znajomymi wciąż zastawałem słuchaczy przy grze w karty – pomimo tego, że słynny uczciwy wicedyrektor Oleśnicki, przezwany „Pasatem”, jak tylko mógł przeszkadzał grać w karty.

Kiedy parę lat później bywałem w domach duchownych pod Lwowem i w Bóbrecczyźnie, to i w dalszej Chodorowszczyźnie również widziałem, że nasi inteligentni ludzie tylko kartami się zabawiali. Wiem z doświadczenia, że także i teraz, jak gdzie się zejdą nasi ludzie – duchowni czy świeccy – to tylko w karty grają, innej szlachetniejszej zabawy nie mają.

W czasopiśmie „Naród” w 1890 rok pewien seminarzysta zamieścił artykuł „Jak wychowują się klerycy najważniejszego greckokatolickiego seminarium we Lwowie na przywódców narodu”, gdzie zauważył, że seminarzyści „nie czują się zobowiązani do jakiejkolwiek pracy, w większości siedzą przy kartach. Od rana do wieczora, kiedy tylko mają wolną od obowiązków chwilę, karty są w ich rękach. Zdarzało się i tak, że kiedy nie było innego spokojnego miejsca, klerycy aż na strych poszli z kartami. Tak to z seminarium wychodzą sławni gracze w ferbla”.

Jak wspominał adwokat Jewhen Ołesiński, „królem ferbla” nazywano proboszcza Tuchli Wasyla Dawydiaka, który doprowadził swoje mistrzostwo na najwyższy poziom i rzadko kiedy przegrywał.

Ciekawe, że karciarstwo nie przypadło do gustu nie tylko Czechowi, ale i Ukraińcom zza Zbrucza. Na temat atmosfery panującej w Domu Ludowym w 1872 roku pozostawił wspomnienia Mychajło Dragomanow. Każdy pop był tam przypisany do konkretnej publiki, i chociaż Dragomanow garnął się do studentów, to jednak nie udało mu się z nimi spotkać. W tym pokoju, gdzie zbierało się poważne towarzystwo,

(…) była jedna rzecz, które wstrząsnęła mą duszą: stoły z kartami, do których zaraz siadali moi współrozmówcy… Zaraz też urywała się rozmowa na różne tematy ciekawe dla mnie, dla których przyjechałem do Galicji, i myślałem, że ciekawe też dla moich galicyjskich znajomych, których poznałem poprzez gazety. A trzeba powiedzieć, że uważało się, że karciany stół – to świadectwo duchowego ubóstwa. Moje życie od młodości rozwinęło trochę nawet rygorystyczny pogląd na karty. U nas w Hadziaczu za mego dzieciństwa panowie i urzędnicy grali w karty. „No, panowie, nie będziemy tracić drogocennego czasu! – zapraszam do preferansa” – mówił był gospodarz do gości po pierwszej filiżance herbaty. Ale u mego ojca kart nie było często.

W Połtawie pierwszy świecki krąg, do którego wszedłem, był kręgiem liberalnych nauczycieli, tam kart nie było, bo uważano, że karciany stolik to świadectwo duchowego ubóstwa. W czasach, kiedy podniosła się sprawa emancypacji, nieraz mówiono, opowiadając o jakimś wieczorze: „Nie poznajesz Połtawy! Bez karcianego stołu cały wieczór minął!”. W Kijowie, w studenckich czasach widziałem tylko dwa czy trzy razy karty u moich towarzyszy, a potem, mieszkając wśród gimnazjalnych nauczycieli i profesorów uniwersytetu, też kart prawie nie widziałem i przyzwyczaiłem się do myślenia, że one zostały już tylko wśród powiatowych panków i urzędników.

Kiedy widzę we Lwowie, w mieście uniwersyteckim, w stolicy wolniejszej części naszej Rusi stoły z kartami, a przy nich siedzą znani patrioci, profesorowie, literaci, politycy, dla nich porzucają wszelką rozmowę o najbardziej palącej sprawie patriotycznej, narodowej, literackiej. „To co dopiero stary Hadiacz. Powiatowe miasto czasów mikołajowskich!” – myślało mi się, kiedy wracałem do swojego hotelu po pierwszym wieczorze w Biesiadzie. Dokąd wrócę, objechawszy tyle świata!

Tak nam Dragomanow utarł zadartego nosa. Potem to samo zobaczył wybitny etnograf Fedir Wowk. „Wrażenia z tej instytucji miałem takie same jak Dragomanow. Taki sam pokój z gazetami i „akademikami”, jak z Ruteńcami, którzy ganz burgerlich grali sobie w karty”.

W 1890 roku w „Narodzie” Wołodymyr Ochrymowycz opublikował „Kilka krytycznych myśli o życiu i rozwoju galicyjsko-ruskiej inteligencji”:

Wystarczy tylko pojechać na pierwszy letni festyn, wesele, przyjęcie albo jakąś inną okazję tam, gdzie jest większy zjazd naszej inteligencji, żeby naocznie się przekonać o porażającym braku inteligencji u naszej inteligencji. Zastaniecie tam znaczną liczbę duchownych i kilku świeckich inteligentów. Przez cały czas święta, imienin, wieczornicy czy innej uroczystości oni nic innego nie robią, tylko grają w karty. Słowa te należy traktować dosłownie: gdy tylko przyjedzie pop i zejdzie z wozu, zaraz siada do karcianego stolika; na wóz siada także, wstawszy wprost od karcianego stolika. Oczywiście odliczam tutaj te chwile, które spędza w cerkwi, w łóżku czy na obiedzie. Wtedy oni już w karty nie grają; jednak te chwile to krótkie przystanki, przeznaczone na to, żeby gracze odzyskali siły i humor i żeby mogli z podwojonym zapałem młócić karty na stole. Takie przerwy są konieczne, jeśli trzy dni i trzy noce z rzędu nieustannie wali się pięściami w stół.

O tym, jaki wpływ mają karty na moralną stronę graczy i na sytuację ekonomiczną rodzin, nie będę mówił. Wiem tylko, że wśród naszego społeczeństwa wiele jest jednostek, które parafian łupią, o wychowanie dzieci nie dbają, żona od roboty ledwie żywa, a nie ma nawet w czym między ludźmi się pokazać, a oni pojadą do miasta i przegrają wszystkie pieniądze. Wielu popów, wybierając się w gości, zabiera ze sobą karty, żeby się nie nudzić, jeśli nie daj Boże tam by ich nie było. Swego czasu dziwiłem się, że można tak dużo i bez przerwy grać w karty i zacząłem na ten temat rozmowę z jedną popadianką. „Wcale się nie dziwię – powiedziała. – Proszę powiedzieć, co popi będą robić na święcie albo na przyjęciu, jak nie będą grali w karty? Toż przecież na śmierć by się zanudzili”. Powiecie: lepiej by dyskusję jakąś zainicjowali. Otóż tak to jest, ze nasi popi do żadnej dyskusji nie są zdolni i chętni. Tu muszę dodać, że w karciarstwie i w gotowości do dyskusji ludzie świeccy całkiem niedaleko odbiegli od popów: oni to kość z ich kości i krew z ich krwi. Zajdźcie do pierwszego lepszego ruskiego kasyna czy to w stolicy, czy w prowincjonalnym mieście, a znajdziecie tam zawsze zamiast ożywionej dyskusji ożywioną grę w karty.

Bohdan Łepki też, wspominając imieniny ojca, zanotował, że goście grali w wista, bo „bez kart nie znali zabawy”.

Lecz jeszcze w 1936 roku Melania Niżankiwska w gazecie „Nazustricz” narzekała, że „jedna wielka bolączka naszej balowej sali to ci, którzy przyszli na bal grać w karty. Czy oni wszyscy już naprawdę są tak zmęczeni życiem, że ani taniec, ani towarzystwo ich nie zabawi? Jeśli tak, to czego szukają na balowej sali?”.

W połowie XIX wieku pojawiły się podręczniki do gry w karty. Pisarka Gabriela Zapolska nawet nazwała swoją willę „Skiz” czyli „dżoker”, bo była miłośniczką taroka.  Tarok, gra dość trudna i poważna, nie był tak popularny jak stary klasyczny wist, z którego na przełomie XIX u XX wieku wyłonił się brydż.

Tak się zbiegło, że kiedy przy zielonym stoliku zaznajamiano się z wistem, na sali balowej pojawił się taniec boston. Na pewnej zabawie stanął przed młodą panną znany żartowniś, anatom, a następnie rektor Uniwersytetu Lwowskiego Henryk Kadyj (1851–1912). Złożył głęboki ukłon, jakby zapraszał do tańca i zapytał:

– A panna co tańczy? Bostona czy brydża?

Zakłopotana dziewczyna, usłyszawszy pierwszy raz o brydżu, znając zaś tylko taniec boston, choć była też taka gra w karty, odpowiedziała:

– Ja tylko bostona.

– Szkoda. Nic z tego nie będzie – bo ja tylko w brydża – powiedział Kadyj i ukłoniwszy się jeszcze raz, odszedł.

W preferansa grano przeważnie w prywatnych domach. Na pozór niewinny, stał się niebezpiecznym hazardem. Z innych hazardowych gier do nowości należał poker. Jednak jego i, jak się wydawało, nieprzemijającego ulubieńca dam, grę w labet wyprzedził szeroko znany i uprawiany ferbel znany też jako „ferbula” albo „króciutki”. Jak podaje w swoich wspomnieniach ojciec O. Prystaj, w ferbla grali urzędnicy, duchowni i seminarzyści, grali kelnerzy i woźnice, uczniowie i gimnazjaliści.

Wyższą klasą był bakarat albo bak. Inaczej „muczka”. W jednym z lwowskich kabaretów śpiewano:

Kto w ferbla gra po cencie,
Do kozy pójdzie święcie,
Lecz gdy szlachcic w bakarata
Całe mienie przeharata.
Tam stracony czas,
Tam nie wpuszczą nas!

13.05.2022
Jurij Wynnyczuk

Kultura Enter
Nr 1 (105) 2023

Lviv, photo by Taras Zaluzhnyi on Unsplash