Strona główna/ROZMOWA. Od Tybetu i Czeczeni, przez Gruzję i Afganistan – aż do Ukrainy

ROZMOWA. Od Tybetu i Czeczeni, przez Gruzję i Afganistan – aż do Ukrainy

Dla kobiet z podlubelskiego Stowarzyszenia „Dla Ziemi” pomaganie uchodźcom i uchodźczyniom to nie pierwszyzna. Osoby tworzące stowarzyszenie pochodzą z różnych części Polski, połączyła je organizacja w małej miejscowości – Bratniku, w otulinie Kozłowieckiego Parku Krajobrazowego. Tam życie toczy się wolniej, do okien biura zaglądają sarny, jelenie, lisy, jenoty, a różnorodne ptaki wyśpiewują swoje opowieści. Część z nich zaczynała jako artystki muzyczki, budując dla siebie i swoich rodzin bezpieczny dom, w którym dzieci mieszkające na wsiach wokół nas miały takie same możliwości edukacyjne jakie są w miastach. Wychowały całe pokolenie mądrych, samodzielnych i kreatywnych ludzi, którzy teraz sami aktywnie działają w lokalnej społeczności. Kobiety zbudowały piękny dom, rozejrzały się wokół i dostrzegły tych, którzy tego domu nie mają wcale. 

Pomagały uchodźcom, kiedy mało kto to w Polsce robił, przetrwały kryzys w 2015 roku, kiedy odwróciła się od nich cała Europa, działają i teraz, kiedy za ścianą wojna. Zawsze na posterunku. Nie tylko o Ukrainie z Ewą Kozdraj, Elżbietą Rojek i Magdaleną Kawą ze Stowarzyszenia „Dla Ziemi” rozmawia Anna Viljanen.

Anna Vijanen: Opowiedzcie mi proszę o waszym „Dla Ziemi”  – jak to się wszystko zaczęło?

Magdalena Kawa: Dłuższą, bardziej wnikliwą historię powstania „Dla Ziemi” od środka opowiedziała już kiedyś Ewa Kozdraj, dlatego ja tym razem przedstawię ją trochę z zewnątrz, z nieco innej perspektywy. Jako organizacja powstaliśmy niecałe 30 lat temu i na początku siłą rzeczy zajmowaliśmy się głównie społecznością lokalną. Naszym głównym zadaniem było włączaniem napływowych osób przybyłych na Lubelszczyznę w lokalne życie i działania tak bardzo jak to tylko możliwe. Chcieliśmy bardziej zjednoczyć tę społeczność, pokazać jej nieco inny, alternatywny do zastanego tryb życia. Jako pierwsza wyłoniła się idea EkoWioski, później jednak skupiliśmy się bardziej na działaniach edukacyjnych. Krótko mówiąc naszym celem było wyrównanie szans szkolnych dzieci z terenów wiejskich tak, by nie odstawały od tych „miejskich” poziomem i także miały w przyszłości szansę na choćby zagraniczne wyjazdy stypendialne. Zaczęliśmy skupiać się mocno na zaopatrzeniu ich w dodatkowe umiejętności, organizowaliśmy dla nich warsztaty – a przed wstąpieniem Polski do UE nie było w ogóle mowy o takich rzeczach. Wtedy też mniej więcej zupełnie właściwie przypadkowo pojawił się po raz pierwszy temat uchodźców z Tybetu. To zainspirowało nas do rozejrzenia się wokół siebie i zorientowania się jak tak naprawdę wygląda sytuacja takich osób na Lubelszczyźnie.

Ewa Kozdraj: Na początku, kiedy przyjechaliśmy jako przesiedleńcy z różnych miast Polski, było dla nas najważniejsze, żeby dzieci, które się urodzą (a które teraz są trzydziestoparolatkami) miały równe szanse edukacyjne. Po prostu. Zebraliśmy informacje kto, gdzie i czym się zajmuje. A było tam mnóstwo artystów i artystek – i postawiliśmy właściwie cały region na nogi. Dzięki nim mogliśmy zorganizować takie zajęcia dla dzieci, jakich właściwie nie było w normalnym obiegu. Zdarzało się, że przyjeżdżał do nas ktoś z Warszawy i mówił zszokowany: u was się więcej dzieje niż u mnie! Pamiętam do dzisiaj te dzieciaki, takie małe berbecie, które jak zaczarowane słuchały Mama Bum – naszego – i pierwszego w Polsce! – żeńskiego zespołu bębniarskiego. Najpierw się przyglądały, obserwowały, później rosły i wchodziły w szeregi nastoletnich wolontariuszy, którzy w ramach programów unijnych jeździli na wymiany do innych krajów, aż do momentu gdy już jako dorośli dotarli do zarządu, przechodząc właściwie całą tę drogę. I z tego jesteśmy najbardziej dumni, że stworzyliśmy takie miejsce, z którego nasze dzieci nie wyjechały, ale osiedliły się na tej samej ziemi, na której rosły. 

Anna Viljanen: I to jest ogromne osiągnięcie! Na skalę kraju jak nie świata.

Ewa Kozdraj: Tak! I my to wiemy. To sobie zawsze poczytujemy za największy sukces życiowy. Budują domy obok nas, tworzą kooperatywy i pomagają sobie nawzajem.

Anna Viljanen: Najpierw stworzyłyście dom dla siebie i swoich rodzin, a później zapragnęłyście się nim podzielić z tymi, którzy ten dom utracili? Kiedy odnalazłyście dla siebie tę ścieżkę?

Ewa Kozdraj: To był mniej więcej 2008 rok. Wtedy ośrodków dla uchodźców na Lubelszczyźnie było siedem. To niezwykła liczba, bo teraz działają tylko trzy pobytowe i jeden recepcyjny. Tutaj zaczęła się dla nas praca z uchodźcami i uchodźczyniami. Dzieci już były dorosłe, miały już swoje zajęcia. Wtedy nasza wrażliwość, z którą wcześniej je wychowywaliśmy przekierowała się na coś innego, zdecydowaliśmy się jakoś pomóc. Zapadł mi w pamięć nasz pierwszy kontakt z Urzędem do Spraw Cudzoziemców, z którym później współpracowaliśmy. Chciałyśmy się dostać do Dyrektora Generalnego, żeby przedstawić mu taką, abstrakcyjną zupełnie jak nam się wtedy wydawało, propozycję zostania naszym partnerem w projekcie. Malutka organizacja z Bartnika wizytuje w Warszawie, odważna dosyć droga (śmiech). Czekałyśmy kilka tygodni na rozpatrzenie naszej sprawy, w końcu pojechałyśmy na miejsce z takim nastawieniem, że pewnie zaraz stamtąd wyjdziemy z pustymi rękami. Mówimy, że chcemy, ale nie mamy doświadczenia, że potrzebne nam wsparcie merytoryczne i czy w związku z tym możemy prosić o partnerstwo – a Dyrektor  na to „oczywiście, że tak!”. I tak zaczęła się nasza kariera! (śmiech)

Anna Viljanen: U samego szczytu!

Ewa Kozdraj: To działa, bo jesteśmy pewne, że to, co robimy ma sens i jest ważne. Dlatego nie ma dla nas przeszkód tego typu, że mamy wątpliwości czy się do kogoś zwrócić. Nasza działalność opiera się na sojuszach, one są dla nas najistotniejsze. Jeszcze później trochę więcej o nich opowiem.

Anna Viljanen: Czyli zaczęłyście od Tybetu. Skąd on się Wam wziął? To dość egzotyczny z punktu widzenia przeciętnego Polaka kierunek.

Ewa Kozdraj: Ta zupełnie przypadkowa historia jest związana z graniem na bębnach. Zostaliśmy zaproszeni na występ na dni otwarte do społecznego liceum na Raszyńskiej w Warszawie. Mój wtedy sześcioletni syn poznał podczas pokazów mnicha tybetańskiego, był bardzo nim zafascynowany i zaczął z nim rozmawiać. Okazało się, że ów mnich na imię ma Adziam. Wtedy na naszego Olego wołaliśmy Adziu! Nić porozumienia między nimi nawiązała się momentalnie, zaprzyjaźnili się bardzo. Pisali do siebie listy, a my, rodzice, przez nich dotarliśmy do osób zajmujących się osobami z Tybetu osiadłymi w Polsce. Tak się wszystko dla nas zaczęło. Zaczęliśmy się interesować tematem. Zadaliśmy sobie pytanie: kim oni są, ci uchodźcy w Polsce? Okazało się, że  w ośrodkach nie ma Tybetańczyków, są za to osoby z Czeczenii i to jest zdecydowana większość. To nam rozszerzyło mocno horyzonty.

Elżbietą Rojek: Właśnie wtedy przeniosłyśmy się z naszym działaniem do ośrodków. Jak Ewa już wspominała wiele osób w stowarzyszeniu jest artystami i artystkami, ja na przykład śpiewam i zajmuję się teatrem. Dlatego w naturalny sposób naszą pierwszą, najbardziej intuicyjną drogą dotarcia do tych ludzi była właśnie sztuka. Zajęcia muzyczne, warsztaty teatralne, spektakle, koncerty – od tego zaczęliśmy. Dzieci, do których kierowaliśmy nasze działania stały się pomostem do kontaktu z ich rodzicami. Od 2009 roku uczyliśmy polskiego i angielskiego, kontynuowaliśmy warsztaty, zorganizowaliśmy kursy zawodowe, dopłaty do mieszkań, a nawet czeczeńską drużynę sportową! Językowo też mogłyśmy się porozumiewać, bo jesteśmy z pokolenia, które w większości uczyło się rosyjskiego w szkole, a i Czeczeni i Czeczenki nim komunikatywnie władają. Poznaliśmy się nawzajem bardzo dobrze, a dzieciaki robiły w edukacji niesamowite postępy.

Magdalena Kawa: Nasze działanie wtedy to była głównie integracja przyjezdnych dorosłych i edukacja dzieci. Starałyśmy się rozpoznawać aktualne potrzeby i sprawiać, żeby te osoby nie były „obok” społeczeństwa, ale pełnoprawnie w nim. Zaakceptowane. Bardzo wtedy przyłożyłyśmy się do naszej własnej edukacji dotyczącej Czeczenii, oczytałyśmy się książek, jeździłyśmy na spotkania… A tutaj rok później przyjechali Gruzini i wszystko zaczęło się od nowa. Taka sytuacja powtarzała się wiele razy przez ostatnie lata, naznaczona wieloma konfliktami w przeróżnych miejscach na świecie. W przypadku pracy z uchodźcami trzeba być ogromnie elastycznym. Z jednej strony ze względu na te właśnie różne narodowości, z drugiej – bo niektórzy są tutaj tylko na chwilkę i uciekają dalej, albo z kolei nie dostają azylu i muszą wracać. W przypadku innych natomiast te procedury przeciągają się na tyle, że kolejne dzieci rodzą się w Polsce i całe rodziny od lat praktycznie tu mieszkają. Trzeba umieć rozróżnić potrzeby tych dwóch grup. Musimy cały czas mieć z tyłu głowy, że nasze plany i założenia mogą się kompletnie nie sprawdzić, bo zmienią się warunki – nieraz podczas pisania wniosku coś jest najbardziej palącą potrzebą, a gdy ten zostaje pozytywnie rozpatrzony nie ma po niej już dawno śladu.

Ewa Kozdraj: Jednak mimo wszystko muszę podkreślić, że to, co dzieje się w tej chwili w związku z wojną w Ukrainie robi wrażenie również na nas. To bez wątpienia najbardziej dynamiczna i najszybciej zmieniająca się sytuacja, jaką widziałyśmy.

Magdalena Kawa: Poza tym sama pomoc im wygląda zupełnie inaczej niż w przypadku naszych poprzednich akcji. Wcześniej po prostu jechałyśmy do konkretnego ośrodka i załatwiałyśmy co trzeba. Teraz to my mamy znaleźć domy dla kolejnych ludzi przekraczających granicę. Wcześniej współpracowałyśmy z trzema ośrodkami w Lublinie, Łukowie i Bezwoli, obecnie koncentrujemy się na Łukowie. Nie otrzymujemy na tym polu obecnie żadnego wsparcia finansowego od Urzędu do Spraw Cudzoziemców. Wszystkie fundusze pomocowe pozyskujemy na zewnątrz – dlatego tak ważne dla nas są te wyżej wspomniane sojusze. Problem polega na tym, że oficjalnie w Polsce nie ma żadnej polityki migracyjnej, dokumentu, który ustanowiłby konkretne zasady. Taki projekt został opracowany za czasów poprzedniej władzy, niestety później został unieważniony i znów jesteśmy w punkcie wyjścia. Stąd pat na granicy polsko-białoruskiej, sytuacja z osobami uciekającymi z Afganistanu i obecny chaos z Ukraińcami i Ukrainkami. To jest wszystko robione ad hoc, nie ma żadnych zasad, nie ma strategii na czas wzmożonych ruchów migracyjnych, o których było wiadomo, że się pojawią. Problem polega na tym, że nie ma w ogóle takiego myślenia w jaki sposób można by włączyć już istniejące od lat organizacje pomocowe, skorzystać z ich doświadczenia. Inna sprawa, że system niestety przyucza mieszkańców i mieszkanki ośrodków uchodźczych do bezradności – prawie wcale nie ma tam pre-integracji przed opuszczeniem go. Nic tam się nie dzieje poza tym, co się musi zadziać. Dla przykładu prowadzone są lekcje języka polskiego, ale kursanci mają z nim duży problem. Zamiast wyjść mu naprzeciw nie robi się w tej materii nic, bo przecież na poziomie deklaratywnym wszystko jest w porządku. To sprawia, że takie osoby po opuszczeniu ośrodka są znacznie bardziej nieporadne niż mogłyby być. My jesteśmy właśnie jedną z takich organizacji, które wypełniają zadania państwa nie dostając za to ani grosza, co więcej – pozyskując fundusze z zewnątrz. 

Ewa Kozdraj: Najtrudniejszy moment nastał, kiedy przez trzy lata przestały działać programy i dotacje unijne. W „Dla Ziemi” nastał moment, w którym przestało nas być stać na etaty, fundowanie kursów językowych, które są dość kosztowne, zniknęły dopłaty do mieszkań, i tak dalej. 

Anna Viljanen: Rozumiem, że to miało ścisły związek z tym ogólnoeuropejskim dyskursem antyuchodźczym, który pojawił się około 2015 roku?

Magdalena Kawa: Tak, ten 2015-2016 rok to był moment wzmożenia w mediach publicznych bardzo anty-uchodźczej retoryki związanej z wojną w Syrii. Mówiło się, że ci ludzie są niebezpieczni, gorsi, a nawet, że przenoszą choroby…

Anna Viljanen: A za chwilę jeszcze te ciągłe zamachy w różnych miastach Europy, tak bardzo nagłaśniane przez media w tamtym czasie…

Ewa Kozdraj: Dokładnie. Najpierw medialny szum, potem obcięcie funduszy. Teraz już wiemy, że wstrzymano je na okres trzech lat, ale wtedy… Stowarzyszenie stanęło na rozdrożu – co dalej? Nie możemy zapewnić zatrudnienia, skończyły się fundusze, nie było widoków na następne. To był kryzys na tyle silny, że zastanawialiśmy się czy nie zakończyć całkowicie tej około-uchodźczej działalności stowarzyszenia. Wtedy zdecydowaliśmy się na radykalny krok – ograniczyliśmy nasze działanie jedynie do ośrodka w Łukowie, dodatkowo postanowiliśmy skupić się na kobietach. Ich sytuacja jako uchodźczyń jest wyjątkowo trudna – często są z nimi dzieci, niekiedy bardzo małe, mają niestety gorsze wykształcenie (lub wcale go nie mają), nie mogą nostryfikować dyplomów. Cała nasza późniejsza droga związała się bardzo mocno właśnie z kobietami, stworzyłyśmy z nimi w Łukowie pracownię artystyczną, sklep internetowy Rzeczy Drugie. W jego „rozkręceniu” pomogli nam bardzo także pracownicy i studenci krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Jako naturalne następstwo pojawił się w pewnym momencie sojusz z Funduszem Feministycznym, który wspiera nas aż do tej pory. Poza rozkręceniem sklepu udało nam się dzięki nim także zatrudnić wielojęzykową osobę zajmującą się obsługą interwencyjnej linii pomocowej, opowiemy o nich więcej, kiedy będziemy omawiać pomoc Ukrainie. Zmieniło to naszą sytuację ogromnie, bo od momentu rozpoczęcia wojny byłyśmy totalnie przytłoczone liczbą telefonów, które dzwoniły do późnych godzin nocnych. Pracowałyśmy po kilkanaście godzin dziennie. 

W ogóle od czasu rzeczonego kryzysu nasza działalność opiera się w dużej mierze na Sojusznikach i Sojusznikach. Dla przykładu – ostatnio własnymi siłami zmodernizowaliśmy internet w ośrodku dla uchodźców, to nie byłoby to w ogóle możliwe bez finansowego wsparcia prywatnej firmy. Ale to nie tylko o pieniądze chodzi – od dwóch lat mamy oficjalne partnerstwo z Uniwersytetem Pedagogicznym im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie – studentki z niej uczą języka polskiego w trybie online. Dzięki temu pandemia nie zatrzymała rozwoju naszej organizacji, a wręcz mu pomogła. Osób na praktykach mamy obecnie ponad 60, włączył się niedawno w pomoc nam także UMCS z Lublina. I tak to się dzieje, nie wiemy nawet kiedy – dzwoni telefon, trafia się przypadkowa rozmowa, od słowa do słowa… Stajemy się organizacją rozpoznawalną i wspieraną – ostatnio nawet przez IKEĘ. Jesteśmy za to bardzo wdzięczni, nie krępujemy się tego, że tak jest, ogromnie za to naszym Sprzymierzeńcom dziękujemy.

Magdalena Kawa: Ta koncentracja na kobietach, o której mówiłyśmy wcześniej połączyła się mocno z naszym wcześniejszym zamysłem integracji ze społecznością przyjmującą uchodźczynie. Kiedy udało nam się zabezpieczyć ich podstawowe potrzeby – zapewnić dach nad głową i bezpieczeństwo dla dzieci, pojawiło się i zaufanie tych kobiet i możliwość udzielania dalszej, bardziej rozbudowanej pomocy – psychologiczno-interwencyjnej. Później starałyśmy się pomóc im wyjść z ośrodka, pokazać, że może nie mają wykształcenia, ale mają świetne umiejętności, które mogą przynieść im zatrudnienie. 

Anna Viljanen: Jakie to były umiejętności?

Magdalena Kawa: Bardzo ich wiele! Szycie, robienie na drutach, a nawet introligatorstwo. Wydaje się to takie nieużyteczne z punktu widzenia uchodźczyni, ale z naszego – wprost przeciwnie. Starałyśmy się im pokazać, że mają coś konkretnego, czym mogą się podzielić, czym odróżniają się od reszty. To był bardzo trudny moment na prowadzenie takich działań – pomimo naszego wieloletniego, naprawdę dużego doświadczenia, różnorodnych działań, warsztatów dla dzieci i dorosłych, edukacji w zakresie praw człowieka i tak dalej mocno odczuliśmy ten przełom, o którym wciąż tutaj mówimy. W jednym momencie wylało się z mediów tyle niechęci do uchodźców, że społeczny poziom lęku przed nimi znacząco wzrósł. Szczególnie niebezpieczne to zjawisko stało się na terenach wiejskich, gdzie często media publiczne i plotki były jedynymi źródłami informacji. Ta cała retoryka, wszystkie fake newsy, to wszystko ogromnie mocno rezonowało zewsząd, dlatego uznałyśmy, że to jest ta grupa, do której musimy dotrzeć. Mając tak dobry kontakt z uchodźczyniami postanowiłyśmy te dwa światy połączyć i pomóc tym dwóm grupom kobiet nawiązać ze sobą relację, doprowadzić do spotkania, rozmowy, poznania. Bardzo często, kiedy przyjeżdżałyśmy do takiego małego miasteczka to dla wielu uczestniczek tego spotkania to było pierwsze w życiu zetknięcie na żywo z kimś, kto uciekł ze swojego kraju. 

Ewa Kozdraj: Pewnego razu przyjechałyśmy do pewnej miejscowości zabierając ze sobą jedną Czeczenkę, a zachwycone kobiety witają nas słowami: jejku, jak panie pięknie mówią po polsku, gdzie się panie tak nauczyły? A my mówimy, że  w domu i w szkole… (śmiech)

Magdalena Kawa: Tak, tak bardzo była ona nie do odróżnienia od reszty. Albo pytały się nas: skąd panie przyjechały? Kiedy mówiłyśmy, że z Lublina, one były zszokowane, że już mieszkamy w mieście. Nie mówię tego absolutnie, żeby w jakikolwiek sposób je ośmieszać, chcę tylko pokazać jak ich wyobrażenie o uchodźczyniach było nieprzystające do rzeczywistości.

Ewa Kozdraj: W tamtym czasie to spotkania twarzą w twarz stało się w pewnym sensie taką naszą specjalnością. Od ten pory na każdych warsztatach i szkoleniach dla podobnych nam działaczy mówimy: idźcie w teren, rozmawiajcie z ludźmi, spotykajcie się z nimi, pokazujcie, uświadamiajcie. Wychodźcie z dużych miast, bo ich mieszkańcy już wiedzą, tam jest mnóstwo obcokrajowców – a na wsiach ten kontakt jest mocno utrudniony.

Magdalena Kawa: Może się wydawać, że takie spotkania to nie jest nic wyszukanego, co to za problem takie zorganizować. Jednak proszę mi wierzyć, że czasami jest naprawdę ciężko, widziałyśmy ogromne napięcie, każdy się zastanawiał „jak wypadnie”. Później oczywiście okazywało się, że to było kompletnie niepotrzebne. Starałyśmy się też nie opierać wszystkiego na emocji, takim pustym „powspółczuwaniu” drugiej stronie i rozejściu się w swoją stronę. Nie chodziło nam o wzbudzenie litości, ale o pokazanie pełnej sytuacji tych ludzi – realnej, prawnej, nawet finansowej. Dawałyśmy przestrzeń do rozmowy.

Ewa Kozdraj: I wtedy nagle budziło się w nich realne zrozumienie jak to wszystko wygląda. W naszej prezentacji miałyśmy taki slajd, na którym było napisane, że uchodźca dostaje od państwa miesięcznie 50 złotych kieszonkowego i 20 zł na środki czystości. Ludzie wtedy byli bardzo oburzeni, mówili – jak to, tylko 70 złotych? A do tej pory te stawki się nie zmieniły! To są dane aktualne.

Magdalena Kawa: Uczestniczkami tych spotkań były kobiety aktywne, które siłą rzeczy stawały się kimś w rodzaju ambasadorek naszej sprawy. Szły do domu i szerzyły te wszystkie informacje. I o to nam chodziło, żeby działać, a nie wpędzać je w puste kajanie się.

Anna Viljanen: Rzeczywiście, w takiej sytuacji kajanie się jest właściwie dalszym skupieniem się na sobie – a tutaj chodzi o to, żeby ten punkt ciężkości przesunąć na drugą stronę.

Ewa Kozdraj: Bardzo nam w tej misji pomogło Stowarzyszenie Wspierania Aktywności Bona Fides z Lublina, które zrzesza kobiety aktywne. Bez nich nie dalibyśmy sobie rady. Wzorowałyśmy się na nich i korzystałyśmy z ich ludzi w tych małych społeczności lokalnych.

Magdalena Kawa: W zeszłym roku Stowarzyszenie Narodów Zjednoczonych w Polsce ogłosiło konkurs na innowacyjne inicjatywy promujące dialog międzykulturowy. Kiedy się o tym dowiedziałyśmy zaczęłyśmy się zastanawiać, do kogo możemy wysłać informację o nim? Dopiero po chwili zorientowałyśmy się, że to MY powinnyśmy w nim wziąć udział (śmiech). Zastanawiałyśmy się jak podejść do tej wymaganej przez organizatorów konkursu innowacji, bo niestety obecnie jesteśmy na takim poziomie, że musimy dosłownie cofnąć się o wiele lat, żeby wrócić do rozwiązań już wypracowanych. Bo my właśnie chciałyśmy zgłosić do konkursu naszą ideę spotkań i rozmowy, która nie wydaje się w ogóle innowacyjna. Opisałyśmy cały koncept, wyjaśniłyśmy na czym polega i dlaczego jest ważny. Dostałyśmy główną nagrodę.

Anna Viljanen: Gratulujemy!

Elżbieta Rojek: To ważne, ale myślę, że naszą prawdziwą wygraną w tych wszystkich sytuacjach jest to, że to cały czas kontynuujemy. Po prostu. Stworzyłyśmy ostatnio projekt Włączone/Embraced bazujący na idei uczenia się od siebie nawzajem wśród kobiet, wspólnego rozwoju, robienia czegoś razem. To jest zawsze bardzo dwustronne. Zdiagnozowałyśmy, że i mieszkanki wsi i uchodźczynie tak samo potrzebują być „uruchomione” społecznie. Tutaj kobiety nie tylko spotykają się i rozmawiają, ale i wspólnie pracują i tworzą razem (ze wsparciem studentów z krakowskiej ASP), jak to sobie nazywamy, „produkt”, który może być później sprzedany. 

Magdalena Kawa: Innym takim projektem były chociażby interwencyjne „MOSTY 2021” realizowane w ramach Programu Aktywni Obywatele Fundusz Regionalny – w praktyce oznacza to, że środki na ich wykonanie pochodzą od Islandii, Lichtensteinu i Norwegii. One są dla nas gwarantem tego, że będziemy mogły dokończyć nasze działania, to bardzo ważne. Dzięki tej pewności paradoksalnie możemy realizować więcej działań nieplanowanych, bo wiemy na czym stoimy – od sierpnia 2021 roku na przykład opiekujemy się grupą osób ewakuowanych z Afganistanu. Im pomaga się zupełnie inaczej – to w końcu inny język, inne zwyczaje, inne zasady, bardzo nam do siebie nawzajem daleko. Na szczęście większość z nich jest już rozlokowana po Polsce. Wciąż chcemy tej grupie pomagać, o której teraz mało kto pamięta z powodu wiadomego. Niedawno rozpoczęłyśmy z tych samych środków projekt Akcja Integracja. Zaplanowałyśmy szereg działań wspierających integrację uchodźców i uchodźczynie, niezależnie od kraju ich pochodzenia.

Anna Viljanen: I w ten sposób w końcu docieramy 24 lutego tego roku, który dla wielu organizacji pracujących w obszarze wsparcia uchodźców i uchodźczyń jest datą graniczną. Z jednej strony wszyscy przygotowywali się na tę sytuację, a z drugiej – trudno się do wojny przygotować… W jaki sposób wasza organizacja obecnie pomaga osobom przybyłym z Ukrainy?

Ewa Kozdraj: Początek był dość podobny jak w przypadku innych organizacji. Bardzo szybko nastąpiła samoorganizacja. Dotarłyśmy na granicę i ugościłyśmy u naszych znajomych pierwsze osoby docierające do Polski. Wśród nich była m.in. Oleksandra Lanko – dziennikarka z Charkowa.  Stworzyłyśmy bazę noclegową, włączyłyśmy we współpracę okoliczną gminę, a dzięki naszym Sojuszniczkom i Sojusznikom udało się znaleźć miejsca noclegowe również w innych częściach Polski i za granicą. 

Elżbieta Rojek: Szybko stałam się jedną z osób frontowych – odbierałam telefony, sprawdzałam możliwości noclegowe i transportowe, udzielałam informacji, tłumaczyłam i towarzyszyłam. To była praca praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo jeszcze jedna sprawa nie została załatwiona, a już pojawiały się kolejne, także bardzo pilne. Nie sposób wymienić wszystkich interwencji. Telefony nie ustawały, a liczba zgłaszających się z pomocą osób przewyższała możliwości naszego stowarzyszenia. Organizacja nie mam rozbudowanej struktury, zatrudnione osoby głównie pracują przy konkretnym projekcie. Działania pomocowe dla osób uciekających z Ukrainy, tak jak w przypadku innych organizacji czy osób prywatnych – wykonywane były głównie wolontariacko.

Ewa Kozdraj: Poza tym jednocześnie miałyśmy świadomość, że nie jest to sytuacja tymczasowa, że wiele osób zdecyduje się zostać w Polsce. Czekałyśmy na rozwiązania prawne i pomoc państwa, ale nasze wieloletnie doświadczenie pokazywało, że bez wsparcia organizacji pozarządowych proces integracji się nie powiedzie. Zastanawiałyśmy się, jak zaplanować długofalowe działania i skąd wziąć na nie środki.

Magdalena Kawa: Po około dwóch tygodniach zaczęłyśmy kolejny etap. Zespół stowarzyszenia jednogłośnie stwierdził, że czas na pauzę, komunikaty o tym, że to nie sprint, a maraton przewijały się pomiędzy kolejnymi tragicznymi doniesieniami zza ukraińskiej granicy. Był to także czas na przemyślenie współpracy ze zgłaszającymi się do nas Sojusznikami i Sojuszniczkami. 

Elżbieta Rojek: Jedną z nich jest prof. Małgorzata Pamuła-Behrens, z którą współpracujemy od kilku lat. To pod jej czujnym okiem studentki Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie udzielają lekcji języka polskiego dzieciom mieszkającym w Ośrodku dla Cudzoziemców w Łukowie. Małgorzata Pamuła-Behrens oraz jej mąż – Matthias Willi Behrens tworzą szwajcarskie Stowarzyszenie HePoC (Helvetico-Polish Collaboration), które zdecydowało zebrane środki przekazać właśnie „Dla Ziemi”. To dla nas ogromne wsparcie i  wyróżnienie. Dzięki nim możemy na bieżąco reagować na potrzeby zgłaszających się do nas osób.

Ewa Kozdraj: Ten czas w funkcjonowaniu organizacji zbiegł się również z wizytą przedstawicielek stowarzyszenia w Norwegii, gdzie właśnie przygotowywano się do przyjęcia uchodźców i uchodźczyń z Ukrainy. Podzielenie się naszym doświadczeniem i wiedzą w tym zakresie, rozmowy z osobami odpowiedzialnymi za kwestie migracyjne pozwoliły nam popatrzeć z dystansu na naszą intensywną pracę i zdać sobie sprawę, że idziemy w dobrym kierunku. To dało nam motywację do dalszego działania, to codzienne wsparcie. 

Elżbieta Rojek: Wtedy zdałyśmy sobie sprawę, że bez osoby, która zajmie się tylko pomocą osobom przybywającym z Ukrainy, nie uda nam się utrzymać wysokiego poziomu wsparcia. Choć w okolicy działały inne organizacje, włączały się instytucje samorządowe, uruchamiane były rządowe infolinie, to wciąż do stowarzyszenia dzwoniły i pisały osoby, którym nigdzie nie udało się uzyskać pomocy, często będąc jeszcze w Ukrainie czy docierając w Polsce do miejsc oddalonych od siedziby organizacji czy województwa lubelskiego. Zatrudnienie to oczywiście koszty, których „Dla Ziemi” nie posiadało w tamtym momencie. Bardzo szybko pojawiła się możliwość rozwiązania tego problemu, bo  odezwały się do nas przedstawicielki Funduszu Feministycznego, który wspiera „Dla Ziemi” od kilku lat. W odpowiedzi na wydarzenia w Ukrainie Fundusz postanowił uruchomić środki dla wybranych organizacji pozarządowych prowadzących działania adresowane do osób przekraczających granicę polsko-ukraińską. To była najszybciej przyznana nam dotacja w historii istnienia stowarzyszenia, bez tych środków na pewno nie udałoby się tak szybko zatrudnić pracowniczki władającej językiem ukraińskim, polskim, rosyjskim i angielskim. Jej zadaniem jest odpowiadanie na bieżące potrzeby zgłaszających się do naszej placówki osób. Mowa o Annie Milkivskiej, która obecnie dostępna jest pod numerem telefonu 665 861 238 i mailem ukraina@dlaziemi.org od poniedziałku do piątku między ósmą a szesnastą.

Magdalena Kawa: Wspierałyśmy także osoby udzielające pomocy na granicy polsko-ukraińskiej. Jedną z naszych wolontariuszek była Agnieszka Poźniak obecna w różnych punktach granicznych, także po stronie ukraińskiej, praktycznie od momentu uruchomienia punktów recepcyjnych i pomocowych. Dzięki temu miała wiedzę, co w danej chwili było najbardziej potrzebne i jak można na te potrzeby odpowiedzieć. Organizacja finansowała zakupy żywności, która docierała do Ukrainy.

Ewa Kozdraj: To nie jedyna aktywność stowarzyszenia na terenach przygranicznych i po stronie ukraińskiej. Finansowaliśmy także transport wolontariuszy, którzy swoimi autami jeździli na przejścia graniczne i pomagali w transporcie przybyłych do Polski osób. Jedna z naszych wolontariuszek odwiedzała także Lwów, gdzie dostarczała potrzebne leki. Wszystkie osoby związane z „Dla Ziemi” mają świadomość, że skala potrzeb jest ogromna. Nie odpowiedzą na każdą z nich, nie zmienią się nagle w dużą organizację, zatrudniającą sztab ludzi lub opierającą się na wielkiej grupie wolontariuszy i wolontariuszek. Cały czas podkreślam, że chcemy zachować swoją specyfikę i nadal dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniem zdobywanym od kilkunastu lat. Mniejsza organizacja to mniejszy zespół i możliwości działania, często konieczność pracy wielozadaniowej od rana do wieczora, ale też i możliwość nawiązywania głębszych relacji z osobami, które do nas trafiają. To dla nas ważne i bardzo to sobie cenimy. Wiemy od naszych rozmówców i rozmówczyń, że dla nich także. O przyszłości działań wspierających osoby przybyłe z Ukrainy zadecydują oczywiście także dotacja długofalowe. W tym momencie wspiera nas kilka organizacji, jednak są to fundusze przeznaczone maksymalnie na rok. Jednak nie oczekujemy z założonymi rękami na to co dalej i wciąż działamy, nie zapominając oczywiście o innych grupach uchodźczych, o których już mówiłyśmy wcześniej.

Anna Viljanen: Rzeczywiście, to, że rozpoczyna się jedna wojna nie oznacza, że inna magicznie przestała istnieć…

Ewa Kozdraj: Dokładnie.

Anna Viljanen: Dziękuję za rozmowę i za Wasza czas. Powodzenia w Waszych przyszłych projektach!

 

Kultura Enter
13.12.2022

Fotografie z archiwum Stowarzyszenia Dla Ziemi.