Strona główna/HISTORIA. Moje pogranicza

HISTORIA. Moje pogranicza

Jan Lewandowski
Moje pogranicza – Włodawa i okolice

Przez 50 lat Włodawę znałem bardziej z lektury niż z realu. Studia nad dziewiętnastowiecznymi dziejami unii i jej kasatą w 1875 r., a także I wojną światową i okupacją Królestwa Polskiego przez wojska państw centralnych, wiązały się z wcześniejszymi informacjami o tym, że rzeka Włodawka stanowiła po unii lubelskiej granicę między Wielkim Księstwem Litewskim a Królestwem Polskim i że Włodawa leżała na Litwie, a sąsiadujący z nią Orchówek, dziś jej część, w Koronie. O tym, że była, jak większość miast i mniejszych miejscowości nad Bugiem, wieloetniczna, wielowyznaniowa i wielokulturowa, świadczyły nie tylko mniej lub bardziej podejrzane zestawienia statystyczne, ale zachowane, o wysokiej wartości artystycznej, obiekty sakralne: kompleks synagogalny, popauliński zespół klasztorny i cerkiew, najpierw greckokatolicka, a od 1875 r. do dziś prawosławna.

Pierwszy pobyt w mieście niewiele wzbogacił moją wiedzę o nim. Bodajże w roku 1978, z okazji 50-lecia odzyskania niepodległości zaproszono mnie do Włodawy na odczyt. Wyjechaliśmy z Lublina wieczorem, a wróciliśmy ciemną nocą, więc właściwie nic nie zobaczyłem. Pamiętam tylko, że po odczycie podszedł do mnie starszy pan. W 1918 r. był członkiem Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), która w listopadzie tego roku rozbroiła miejscowy okupacyjny garnizon niemiecki. Były Peowiak wymienił nazwisko porucznika, niemieckiego komendanta okupacyjnej placówki i powiedział, że 21 lat później tenże oficer, już w mundurze pułkownika Wehrmachtu, pojawił się we Włodawie i pytał o niego.

W upalne lato, około roku 1995, rezydowaliśmy z żoną w Opolu-Podedwórzu i postanowiliśmy wybrać się dla ochłody nad Jezioro Białe, a przy okazji zwiedzić mieszczące się w dawnym zespole synagogalnym włodawskie muzeum, które organizował mój kolega z roku – Bronek Seniuk jeszcze jako Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego. Przyjechaliśmy przed otwarciem, a oprócz nas oczekiwały na wejście trzy panie, rozmawiające po angielsku. Jak się potem okazało najstarsza z nich, pani Romana, była mieszkanką Kalifornii. Jako kilkuletnie żydowskie dziecko przeżyła wojnę w okolicach Dęblina. Jej córka, studentka w amerykańskim college’u, zbierała materiały do pracy dyplomowej, dotyczącej społeczności żydowskiej w mieście lotników. Przy okazji obie panie podróżowały po Lubelszczyźnie, a trzecia z nich, w wieku córki, była ich polską opiekunką i przewodniczką.

Kilka minut po wejściu zobaczyłem, a raczej usłyszałem, jak najstarsza z pań, pochylona nad gablotą z judaikami, z ogromnym przejęciem, najczystszą polszczyzną powtarza: „Jakie to piękne! Jakie to piękne!”. Nawiązaliśmy rozmowę, w której poinformowałem ją o tym, że muzeum powstało jeszcze w czasach PRL, a organizatorem był Ukrainiec. Te moje informacje wprawiły ją w zdumienie: „Jak to? To komuniści stworzyli takie piękne żydowskie muzeum?”. Powtarzała to kilkakrotnie, jakby nie dowierzając rzetelności tej informacji. Zanim do rozmowy włączyła się moja Żona, zdążyłem jeszcze coś tam powiedzieć o bimie (której jeszcze wtedy nie zrekonstruowano), babińcu i aron ha-kodesz, a także odpowiedzieć na pytanie, gdzie na Lubelszczyźnie znajdują się warte zwiedzania pamiątki żydowskiej przeszłości. Z tego co pamiętam wymieniłem lubelską Jesziwę. Mieścił się w niej Zakład Medycyny Społecznej Akademii Medycznej, a jego kierownik, prof. Leon Jabłoński, opowiadał, że odwiedzali dawną szkołę rabinacką jej byli studenci z całego świata, modląc się i całując kolumny. Wymieniłem też bożnicę w Łęcznej, oczywiście przepiękną renesansową synagogę w Zamościu i obiekt w Józefowie Ordynackim, w którym właśnie po remoncie umieszczono gminną bibliotekę. Z dialogu pań pamiętam raczej stwierdzenie, niż pytanie mieszkanki Kalifornii: „A to Panią też Polacy w czasie wojny przechowali?”. Żona, zresztą też Romana, z trudem opanowała wzburzenie, jako że urodziła się po wojnie, a poza tym, zwłaszcza w czasie studiów doktoranckich w Warszawie, jej koledzy żydowskiego pochodzenia zazwyczaj uważali ją za swoją, być może dlatego, że jej najbliższą przyjaciółką była Żydówka, której ojciec zginął w pogromie kieleckim. Rozmowa toczyła się dalej, panie wymieniły się adresami, zostaliśmy zaproszeni do Kalifornii, później otrzymaliśmy kilka kartek świątecznych i ponowienie zaproszenia. Na koniec rozmowy starsza z pań powiedziała do młodszej imienniczki: „Niech się Pani nie przejmuje, ja też nie jestem koszerna i co z tego?”.

Był to początek lat dziewięćdziesiątych, miałem już na koncie kilka prac dotyczących dziejów lubelskich Żydów i jakąś orientację w ich religii i kulturze, ale potoczna wiedza o dawnych mieszkańcach Lubelszczyzny wyznania mojżeszowego była znikoma, właściwie żadna, sprowadzała się do krótkotrwałej mody na koszerne wódki. Z tą niewiedzą zetknęły się zapewne mieszkanki Kalifornii. Dochodziła do tego nieufność, a czasem wręcz wrogość mieszkańców miasteczek, którzy obawiali się, że żydowscy przybysze upomną się o swoje mienie, od półwiecza użytkowane przez polskich sąsiadów, którzy nie zawsze wyszli z wojny z czystym sumieniem wobec „starszych braci w wierze”. A skoro trafił się ktoś, kto wiedział, co to bima, aron ha-kodesz czy babiniec i rozmawiał życzliwie z Żydówkami, to na pewno musiał być „swój”. A że się do tego nie przyznawał? Nie on jeden zacierał po wojnie swoje żydowskie korzenie, a o powodach można byłoby napisać całą rozprawę.

Kilkanaście lat później urządziliśmy sobie włodawskie wakacje i przez tydzień zwiedzaliśmy stolicę powiatu i okolice. Z miasta pamiętam nadbużańskie spacery, krypty w kościele, do którego wrócili paulini, ale przede wszystkim długą rozmowę z przypadkowo napotkanym proboszczem prawosławnej parafii, który za pomocą zewnętrznych, bodajże unijnych środków, ale też z udziałem własnej rodziny, córki i syna, odnawiał parafialną cerkiew, pięknie położoną na nadbużańskiej terasie, z resztkami przycerkiewnego cmentarza. Historia tego zabytku i jego poprzedniczek w tym miejscu świadczy o złożonych losach chrześcijaństwa na pograniczu nurtu rzymskiego i bizantyjskiego, tradycji wschodniej i zachodniej. Pierwsze, notowane od 1501 r. drewniane, prawosławne, a od początku XVIII w. greckokatolickie cerkiewki płonęły lub popadały w ruinę. Tak było w roku 1790, kiedy po pożarze, wprawdzie wzniesiono nowy, także drewniany obiekt, ale na tyle marny, że po niespełna trzydziestu latach zaprzestano jego użytkowania i parafia, zbyt biedna na budowę nowej cerkiewki, korzystała z kaplicy rzymskokatolickiej. Wreszcie w latach 1840-1843 kolator parafii, hr. Stanisław Zamoyski pokrył koszty budowy murowanej świątyni. Służyła grekokatolikom do kasaty unii w 1875 r., po czym zarówno wierni, jak i ich cerkiew zostali urzędowo uznani za prawosławnych. W latach 1893-1895, mimo poprzednich remontów i dostosowania wnętrza do wymogów Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, budynek uległ gruntownej przebudowie, a według solidnych źródłowych ustaleń Bronisława Seniuka, został rozebrany, a na jego miejscu zbudowano nową cerkiew, zaprojektowaną przez wybitnego rosyjskiego architekta, Wiktora Syczugowa, członka Petersburskiej Akademii Nauk. Powstał obiekt piękny, który przetrwał szczęśliwie I wojnę światową i bieżeństwo prawie wszystkich prawosławnych, akcję burzenia cerkwi w 1938 r., utratę parafian po przesiedleniach w latach 1944-1947 do ZSRR i w ramach akcji „Wisła”, powojenne opuszczenie i dewastację… Od 1953 r. znów służy garstce prawosławnych wiernych i cieszy miejscowych i przybyszy swoim pięknem i egzotyką. Dlaczego egzotyką? Bo reprezentuje styl rosyjsko-bizantyjski („urzędowy”), nie mający nic wspólnego z miejscową tradycją budownictwa sakralnego. Akcja budowy prawosławnych cerkwi na Podlasiu i Chełmszczyźnie, (sam Syczugow zaprojektował ich kilkanaście, w tym zachowane w Dratowie, Kobylanach i Sosnowicy) w owym właśnie „urzędowym” stylu była częścią intensywnej rusyfikacji tych terenów, świadectwem „rdzennie rosyjskiego” (istinno russkogo) charakteru tych ziem. Wcześniej, w 1864 r. w ramach tejże akcji rusyfikacyjnej, zamknięto klasztor paulinów we Włodawie.

Wracając z pieszej wycieczki do Orchówka, postanowiliśmy skrócić sobie drogę przez leżące po „koronnej” stronie Włodawki ogródki działkowe. Po drodze zagadnęliśmy spotkanego działkowicza, pytając, czy idziemy właściwą dróżką. Oświadczył, że tak, ale na tym oczywiście nasza rozmowa, a właściwie głównie jego monolog się nie skończył. Dowiedzieliśmy się, że jest emerytowanym naczelnikiem włodawskiego więzienia (znanego z tego, że w 1981 r. byli tam internowani lubelscy działacze „Solidarności”), a po przejściu w stan spoczynku rozgrodził nie tylko swoją działkę, ale i skłonił do tego sąsiadów, bowiem po latach pracy za kratami chciał się cieszyć wolną od jakichkolwiek ograniczeń przestrzenią i zielenią. Oczywiście zaprosił nas na rozmowę i poczęstunek – okazało się, że mamy wspólnego znajomego, doktora historii, także byłego naczelnika więzienia. Z trudem dotargałem do hoteliku podarowane przetwory, przy czym gospodarz sumitował się, że obdarzył nas tak skromnie, bo nie spodziewał się gości.

W nadbużańskiej gminie Hanna chciałem zobaczyć przede wszystkim dawną cerkiewkę greckokatolicką z połowy XVIII w., fundowaną przez Radziwiłłów. Po III rozbiorze Rzeczypospolitej, kiedy ziemie te znalazły się pod panowaniem Habsburgów, miejscowy proboszcz, ks. Piotr Kozakiewicz, był wikariuszem generalnym (oficjałem) przedbużańskiej części unickiej eparchii brzesko-włodzimierskiej. Porfiriusz Skarbek Ważyński, biskup chełmski i administrator diecezji brzesko-włodzimierskiej, w czasie insurekcji kościuszkowskiej naczelnik cywilnych władz powstańczych w Chełmie, ulokował w Hannie filię chełmskiego seminarium duchownego, a w latach 1799, 1801 i 1802 zwoływał tam synody diecezjalne tej szczątkowej eparchii. Ważyński zmarł w 1804 r., nowego biskupa nie mianowano i nadal zarząd in temporalibus sprawował ks. Kozakiewicz, dziekan włodawski „archiprezbiter katedry brzeskiej, scholastyk włodzimierski, oficjał generalny diecezji brzeskiej w Galicji Zachodniej [takie miano nosiły ziemie III zaboru austriackiego – JL] leżącej, paroch Hanny”. W centrum tego wszystkiego znajdowała się urokliwa, niewielka drewniana cerkiewka, od 1875 r. prawosławna, a od 1924 r. służąca miejscowej parafii rzymskokatolickiej. W badaniach nad unią, wielokrotnie pisałem, że parafie greckokatolickie były biedne, słabo uposażone, z niewielką liczbą wiernych (dlatego tak liczne w porównaniu z rzymskokatolickimi), a właściciele ziemscy, czyli w tych stronach na ogół magnaci, nie zawsze wywiązywali się ze swoich kolatorskich obowiązków. Nie przeszkadzało im to w fundowaniu okazałych klasztorów rzymskokatolickich (budowę kościoła paulinów we Włodawie finansował Ludwik Pociej, zaś kościół następny właściciel miasta Jerzy Flemming, ojciec Izabelli Czartoryskiej, według projektu znakomitego architekta Pawła Fontany). Często też grzebano dobrodziejów w klasztornych kryptach, a w akcie fundacyjnym czy darowiznach na rzecz zakonników, gwarantowali oni sobie odpowiednią ilość modłów za swe dusze, nierzadko mocno obciążone. Z reguły byli wyznania rzymskokatolickiego, obrządku łacińskiego, przekonani o jego wyższości nad greckokatolickim, a swoje kolatorskie obowiązki wobec parafii unickich traktowali na ogół jako uciążliwą konieczność. Drewniana cerkiew czy kościół rzymskokatolicki świadczyły o ubóstwie parafii, której nie było stać na murowany obiekt. A jeśli było ją stać, ale dotychczasowa drewniana świątynia była w niezłym stanie, sprzedawano ją biedniejszym parafiom. Praktykowano to jeszcze po II wojnie światowej, kiedy drewniany kościół z ul. Kunickiego przeniesiono w 1985 r. do Pilaszkowic. Cerkiew unicką ulokowaną w lubelskim skansenie zbudowano w 1759 r. w miasteczku Uhrynów, które do 1951 r. pozostawało w granicach państwa polskiego. Kiedy w Uhrynowie zbudowano murowaną świątynię unicką, w 1904 r. sprzedano starą do Tarnoszyna (były tam dwie parafie katolickie: obrządku łacińskiego i greckokatolickiego), w obecnym powiecie tomaszowskim, wtedy wszystko jeszcze w granicach c. k. Galicji. W nowym miejscu służyła wiernym do akcji Wisła, od 1948 r. była kościołem rzymskokatolickim miejscowej parafii. (drewniany kościół rzymskokatolicki spaliła UPA w 1944 r.). Kiedy w Tarnoszynie zbudowano murowany kościół rzymskokatolicki, osiemnastowieczny drewniany zabytek ocaliła inwentaryzacja, rozbiórka i przeniesienie do lubelskiego skansenu. Inwentaryzował, z ramienia lubelskiej Pracowni Konserwacji Zabytków, urodzony w Uhrynowie nieodżałowany Bronek Seniuk. W starej, drewnianej cerkwi ochrzczono jego ojca, który ślub brał już w nowej, murowanej. Tam też ochrzcił w 1940 r. syna – Bronisława Mirona. Późną wiosną 1947 r., w ramach akcji „Wisła”, rodzinę Seniuków deportowano do wsi Ignalino koło Lidzbarka Warmińskiego. W tym ostatnim ukończył Bronek Technikum Łąkarskie i ze świadectwem maturalnym tej szkoły rozpoczął w 1962 r. studia historyczne na UMCS. Po pracy nauczycielskiej w Rossoszu i Kodniu organizował muzeum we Włodawie i wreszcie osiadł na stałe w Lublinie, jako parafianin cerkwi, w której chrzczono jego ojca.

W gminie Hanna, trzy kilometry od siedziby urzędu gminnego jest wieś Kuzawka, położona na lewym brzegu Bugu. Wedle ostatnich danych liczyła 291 mieszkańców, przy czym katolicy należeli do parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Hannie, a prawosławni do parafii Opieki Matki Bożej (ros. Pokrowy) w Sławatyczach. Krajobraz religijny tej niewielkiej wsi uzupełnia informacja o tym, że mieści się tutaj filiał lubelskiej parafii św. Trójcy Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, a nabożeństwa odbywają się raz w miesiącu. Skąd luteranie w Kuzawce? To potomkowie olenderskich osadników, którzy od początków XVII w. skutecznie zagospodarowywali podmokłe tereny po obu stronach Bugu. Przynosili techniki osuszania terenu i charakterystyczną zabudowę – pod jednym dachem mieściła się część mieszkalna, stodoła i obora, a to dlatego, aby w razie zalania podwórka można było obrządzać inwentarz bez wychodzenia z budynku. Jeszcze za panowania carskiego luterańska parafia w Neudorfie miała wiernych po obu stronach rzeki. Ich potomkowie, zrzeszeni w berlińskim Stowarzyszeniu Bugholendry, odwiedzają rodzinne strony swych przodków, a w 2017 r. w Sławatyczach stanął pomnik upamiętniający trzechsetlecie przybycia pierwszych osadników. Pierwsi Olendrzy, zwani tutaj także Holendrami, zostali sprowadzeni z Prus Królewskich, czyli dzisiejszego Pomorza Gdańskiego.

Gminne Sławatycze to temat na osobną opowieść o nadbużańskim pograniczu. Jadąc z Włodawy do Hanny, zatrzymaliśmy się w Dołhobrodach, gdzie w wiejskiej świetlicy zorganizowano wystawę obrazów Stanisława Baja, który tu się urodził (jeden z przysiółków nazywa się Baje), a w twórczości sięga do swojej małej ojczyzny, portretując członków rodziny i sąsiadów, a przede wszystkim malując ukochany Bug. Dzień był powszedni, świetlica zamknięta na cztery spusty. Ze smętnymi minami staliśmy koło samochodu, kiedy podszedł do nas mężczyzna z naprzeciwka, a domyśliwszy się, że chcieliśmy obejrzeć wystawę, oznajmił, że zna sąsiada, który wie, kto ma klucz od świetlicy i jeżeli trochę poczekamy, to na pewno ten ktoś z kluczem się tu zjawi. Tak też się stało, wystawa, a zwłaszcza portrety Matki artysty i sędziwych sąsiadów zrobiły na nas ogromne wrażenie. Kilka lat później, w sierpniu 2019 r. na Festiwalu Języka Polskiego w Szczebrzeszynie odbyła się promocja książki Puhoworim pu naszomu – Porozmawiajmy po naszemu. Pieśni, wierzenia, przysłowia w mowie miejscowej chachłackiej wsi Dołhobrody nad Bugiem przetłumaczone na język polski Dołhobrody 2018. We Wstępie Stanisław Baj i Iwona Wyszatycka napisali: „Do niedawna w języku chachłackim porozumiewaliśmy się najprościej jak to możliwe i najskuteczniej […]. Wiązało się to z bezpośredniością porozumiewania i bliskością, nawet intymnością, naszej społeczności. W tym języku każdy mówiący był rozpoznawalny po doborze słów, melodii i po intonacji. Właściwie nie musiał używać swojego imienia, bo wiadomo było, kto mówi. Jego imieniem była ekspresja jego mowy – każdy ma swoją własną, osobną. Do dzisiaj słyszę dźwięk mowy niektórych osób z mojej rodzinnej wsi – specyficzny i rozpoznawalny. Taki też był dźwięk naszego języka – niepowtarzalny, po którym można było rozpoznać, kto jest z Dołhobród, kto z Hanny, ze Stawek albo z Różanki, Krasówki czy z Lacka.

W języku chachłackim pobrzmiewa echo burzliwej historii pogranicza. Są w nim obecne wpływy kilku języków, którymi posługiwano się na tym terenie: polskiego, staroruskiego, ukraińskiego, białoruskiego i wielu innych, spotykających się nad rzeką Bug. […] Ale zawsze [mowa ta – JL] była wyrazem losu ludzi stąd, określała przestrzeń chłopskiego świata, relacji z otoczeniem i z naturą, z samym sobą i z Bogiem. Była zachwytem nad życiem i oswajała śmierć”.

Trudno oprzeć się refleksji, że ten unikalny zabytek kultury pogranicza zanika, podobnie jak pamiątki kultury materialnej, poczynając od pałaców i dworów, poprzez zabudowę wsi, sieć komunikacyjną, ukształtowanie pól czy upraw. Tym cenniejsze są wysiłki zmierzające nie tyle do zachowania tego ginącego nieuchronnie świata, co chociażby częściowego zapisu, udokumentowania, służącego nie tylko zachowaniu pamięci o bogatej przeszłości, ale i ukształtowania tożsamości obecnych i przyszłych mieszkańców pogranicza.

Twórca polskiego eseju literackiego, zakochany w Ukrainie, Jerzy Stempowski (1893-1969), który większość swego życia spędził w zachodniej Europie, z dumą podkreślał, że jest Wschodnim Europejczykiem, a uzasadniał swą dumę tym, że to właśnie wschodnia Europa prezentuje bogactwo kultur, języków i obyczajów, w przeciwieństwie do coraz bardziej zglajchszaltowanej zachodniej części kontynentu. Był też mistrzem w czytaniu współczesnego krajobrazu, jako świadectwa bliższej i dalszej przeszłości.

Dzieje nadbużańskiego, w tym przypadku włodawskiego pogranicza to doskonała okazja do opowieści szkatułkowej, gdzie jedna informacja pociąga za sobą kolejną, o wcześniejszych lub późniejszych losach ludzi, obiektów, społeczności. W XVIII w. dobra włodawskie przeszły z rąk Pociejów (fundatorzy klasztoru paulinów) do Jerzego Fleminga (budowa kościoła w zespole klasztornym), a jako wiano jego córki Izabelli do Czartoryskich (budowa synagogi). Córka Izabelli – piękna Zofia Czartoryska (owoc związku matki z późniejszym targowiczaninem Franciszkiem Ksawerym Branickim), była „Matką Rodu Zamoyskich” (urodziła 7 synów i 3 córki). W wianie wniosła mężowi dobra włodawskie z rezydencją w pałacu w Różance. Pałac, wzniesiony na początku XVIII w. przez Ludwika Pocieja, położony na wysokiej, nadbużańskiej skarpie, zwany był Wersalem Północy. W sierpniu 1915 r., wycofujące się wojska rosyjskie podpaliły zabudowania folwarczne i wysadziły gorzelnię. Pałac ocalił administrator, ale kiedy do Różanki wkroczyli Niemcy, rosyjski ostrzał artyleryjski spowodował pożar pałacu, którego tym razem już nie dało się uratować.

Po powrocie z przymusowej emigracji do Rosji, różanieccy Zamoyscy nie podjęli odbudowy Wersalu Północy. Przenieśli się do budowanego w Adampolu pałacyku myśliwskiego, w którym umieszczono też ocalałe detale z Różanki. Po II wojnie światowej pałacyk, ulokowany w dębowym lesie, przejęło państwo, umieszczając w nim sanatorium przeciwgruźlicze. Kiedy tam przyjechaliśmy, trwał remont, a na dziedzińcu odbywała się odprawa z budowlańcami. Nie bacząc na tablice z zakazami, stanęliśmy w kątku, z obawą czy nie zostaniemy wyrzuceni, zwłaszcza, że prowadzący naradę dość ostro traktował jej uczestników. Kiedy skończył podszedł do nas, pytając w jakiej sprawie tu jesteśmy. Oświadczyłem, że chcielibyśmy zobaczyć to, co można, ale widać nie mamy szczęścia, bo nie tylko nie wolno wchodzić do pomieszczeń sanatorium, to na dodatek jeszcze trafiliśmy na remont… Reakcja naszego rozmówcy, jak się okazało dyrektora sanatorium, była dla nas zaskakująca. Oprowadził nas po dawnych pałacowych wnętrzach, łącznie z salami chorych, a ponieważ miał jakieś pilne sprawy, zadzwonił do portiera, aby otworzył nam pomieszczenie, w którym jest kopia cennego średniowiecznego francuskiego witrażu. To jeden z często spotykanych rysów pogranicznej tożsamości – otwartość i bezinteresowna życzliwość dla kogoś, kto interesuje się ich małą ojczyzną albo po prostu zawędrował w te coraz słabiej zaludnione strony.

Owej życzliwości doświadczyliśmy także zwiedzając, położony już w powiecie bialskim, religijny „trójkąt bermudzki”: Kodeń (sanktuarium maryjne) – Kostomłoty (jedyna w Polsce parafia neounicka) i Jabłeczną (męski prawosławny monastyr św. Onufrego). Przy każdej z tych świątyń można otworzyć kolejne szkatułki. Pozostanę przy jednej tylko, związanej z klasztorem. Na studiach historycznych w bialskim Kolegium Licencjackim UMCS, byłem promotorem pracy o dziejach jabłeczyńskiego monastyru. W partii końcowej, dotyczącej współczesności, autorka opisywała gospodarstwo przyklasztorne i, wymieniając liczebność krów, owiec i innego żywego inwentarza, kończyła: (cytuję z pamięci). „W gospodarstwie jest także stadko kur, dzięki czemu braciszkowie mają zawsze świeże jaja”. Nie będąc pewny poczucia humoru recenzentów i komisji akredytacyjnych, z żalem i po namyśle skreśliłem frazę po przecinku.

Wędrówka po nadbużańskim pograniczu przypomina historykowi odczytywanie pergaminowego palimpsestu, gdzie pod ostatnim, niekoniecznie najciekawszym zapisem, kryją się ślady wcześniejszych, ledwie czytelnych, czasem pisanych innym niż łaciński alfabetem, tekstów. Warto jednak zadawać sobie ten trud, chociaż zdobyte w ten sposób informacje świadczą nieraz o bolesnych dramatach pojedynczych ludzi czy całych społeczności, stanowiących o dzisiejszym obliczu tych ziem. Tym bardziej zatem warto cenić takie cechy pogranicznej tożsamości, jak otwartość, życzliwość, bezinteresowność i nieco wolniejszy rytm życia w zagonionej, przesyconej bodźcami współczesności.

prof. Jan Lewandowski

Kultura Enter
Nr 1 (105) 2023

Dzisiejsza ul. Czerwonego Krzyża (dawniej Solna) we Włodawie z fotograficznym kolażem dokumentującym życie przedwojennego sztetla, fot. A. Zińczuk.