ROZMOWA (KRAJOBRAZ MIEJSKI). Urbanizm wyspowy
ROZMOWA (KRAJOBRAZ MIEJSKI). Urbanizm wyspowy
Z prof. Haraldem Keglerem rozmawia Aureliusz M. Pędziwol (tekst, zdjęcia)
„Centrum kongresowe w Krakowie jest jak okręt, który właśnie przybił do brzegu Wisły i śle swe wyzwanie w kierunku Wawelu. To symbol neoliberalnego konceptu rozwoju miast, które same miasta stawia poza nawias”, twierdzi prof. Harald Kegler z Uniwersytetu w Kassel.
Krakowscy ojcowie miasta są dumni ze swojego dzieła. „Nowoczesny w formie, a przy tym doskonale wpisujący się w wymagające otoczenie Wzgórza Wawelskiego obiekt stanie się wizytówką architektury Krakowa”, napisał prezydent Jacek Majchrowski w przedmowie do folderu reklamującego centrum kongresowe zbudowane na wprost Skałki i Wawelu, po drugiej stronie Wisły.
Ta budowla nie ma polskiego imienia. Nazywa się dumnie i po „europejsku”: International Conferencing & Entertainment Kraków Congress Centre. W skrócie ICE Kraków. To naprawdę okazały gmach. Może pomieścić na raz 3000 ludzi w trzech salach – Audytoryjnej, Teatralnej i Kameralnej. Tylko ta ostatnia, wbrew swej nazwie, jest na 400 osób, czyli całkiem sporą wioskę. Audytoryjna mieści pięć takich wiosek, czyli chyba już całą gminę, albo jakieś niewielkie miasteczko.
Nie jestem fanem takich molochów. Znacznie lepiej czuję się w zamieniającej się co roku w centrum kongresowe Krynicy, z salą plenarną w pijalni, salami seminaryjnymi w Starym i Nowym Domu Zdrojowym i w namiotach na deptaku. Już choćby dlatego, że w każdej chwili mogę wyjść na zewnątrz, zaczerpnąć świeżego powietrza i wystawić się choćby na chwilę na słońce. Jednak największą zaletą krynickiego centrum kongresowego jest to, że gdy się kończy Forum, po prostu znika.
Ale rozumiem, że Krynica to nie Kraków, który ma ambicje organizować więcej niż jedną imprezę takich rozmiarów w roku. Ani nie Katowice, które też sobie zafundowały coś podobnego. Ale katowicki gigant postawiony w sąsiedztwie Spodka nie jest aż tak nachalny. Nawet jakby się wstydził, że tam jest. Przykrywające go trawniki tworzą złudzenie normalności.
A poza tym, choć to może nie aż tak ważne, ma zwyczajną, polską nazwę: Międzynarodowe Centrum Kongresowe w Katowicach. Przynajmniej pod tym względem nie epatuje światowością.
Inaczej niż gmach przy placu Grunwaldzkim w Krakowie.
– Jest jak wielki okręt, który właśnie przybił do brzegu Wisły i śle swe wyzwanie w kierunku Wawelu – mówi o ICE Kraków prof. Harald Kegler, który na Uniwersytecie w Kassel prowadzi wykłady na temat zrównoważonego planowania przestrzennego.
Jest początek kwietnia 2016 roku, kończy się właśnie II Europejski Kongres Samorządów, trwa pożegnalny bankiet, a my siedzimy w wielkim, opustoszałym holu, w którym przez minione dwa dni kłębił się wielojęzyczny tłum.
– Na tym przykładzie widać jak na dłoni, od mniej więcej dekady, co jest urbanistycznym problemem nie tylko w Polsce, lecz także innych regionach Europy – kontynuuje prof. Kegler. – Krakowskie centrum jest ucieleśnieniem neoliberalnego konceptu rozwoju miast, które same miasta stawia poza nawias.
– Nazywamy to urbanizmem wyspowym – wyjaśnia. – Polega to na tym, że w miastach lub na ich obrzeżach realizowane są pojedyncze wielkie projekty, które nie mają nic wspólnego z otoczeniem. Ich zadaniem jest stworzenie promieniującej na cały świat marki dla miast, w których się znajdują. Fachowo nazywa się to brandingiem. To mogą być stadiony sportowe, wielkie sale koncertowe, czy właśnie centra kongresowe – dodaje prof. Kegler.
– Mnie się bardzo podoba nowy stadion we Wrocławiu – powiedział mi kiedyś przyjaciel z Warszawy.
– Bo taki prosty w formie? – spytałem.
– Nie. Bo tak daleko od centrum – odparł.
– On się po prostu narzuca – mówi o warszawskim Stadionie Narodowym prof. Kegler.
Przyjrzał mu się kiedyś z miejsca, w którym człowiek nie spodziewa się takich widoków: z placu Zamkowego. Zdaniem profesora jest to w pełni świadome działanie, czego dowodzi nocna iluminacja tego obiektu.
– To celowa polityka wielkich projektów, które są przeciwstawiane istniejącemu miastu. Kompletna deformacja.
– Tworzymy gigantyczną infrastrukturę, która wymaga utrzymania, która powinna być używana – zwraca uwagę niemiecki naukowiec. – Chcemy przyciągnąć tymi wielkimi projektami międzynarodowych inwestorów. A ich to wcale nie interesuje.
Takie budowle często stają się problemami dla miast, w których wyrosły.
– Pomyślmy, jak to będzie za dziesięć lat. Czy ten obiekt będzie wtedy jeszcze tak używany jak dzisiaj? A może stanie się ciężarem dla miasta? Może trzeba będzie go wyburzyć, bo utrzymanie takiego molocha będzie zbyt wiele kosztować? – pyta Kegler.
Ale najważniejszą dla niego kwestią jest sama lokalizacja.
– Czy naprawdę w Krakowie nie było innego miejsca na zbudowanie tego centrum konferencyjnego, gdzie moglibyśmy prowadzić dokładnie takie same rozmowy jak tu? – zastanawia się profesor.
– Takie błędy popełniano wszędzie. Znamy to i w Niemczech – mówi Kegler. Na przykład Elbphilharmonie, Łabska Filharmonia w Hamburgu, która kosztowała dziesięć razy drożej niż planowano.
Inwestycja wystartowała w 2007 roku, miała być gotowa po trzech latach. Została jednak zakończona dopiero 31 października 2016 roku. 110-metrowej wysokości gmach, przypominający kształtem wielki statek skrywa trzy sale koncertowe: Wielką z 2100 miejscami siedzącymi, Małą z „zaledwie” 550 fotelami i Studiem Nabrzeże (Kaistudio) dla 170 słuchaczy.
Budowla miała kosztować 77 milionów euro. Ale już w momencie podpisywania umowy w 2007 roku obiekt podrożał o połowę do 114 milionów euro. Pięć lat później, w grudniu 2012 roku, magistrat zgodził się po długich negocjacjach z wykonawcą (firmą Hochtief) na łączną kwotę 575 milionów euro. Zaledwie pięć miesięcy później burmistrz Olaf Scholz poinformował, że filharmonia będzie kosztować 789 milionów euro.
Otwarto ją uroczyście 11 stycznia 2017 roku. Z siedmioletnim poślizgiem.
– Mieszkańcy Hamburga wyciągnęli wnioski i odrzucili pomysł zorganizowania olimpiady w ich mieście – dodaje prof. Kegler.
Nie mają już ochoty na „drugą filharmonię”. Zamiast tego chcą… orlików, małych boisk piłkarskich w najbliższej okolicy.
– Dajcie nam na to pieniądze, apelują do władz miasta. Dla mnie jest to znak nadziei, że kończy się neoliberalna polityka brandingu – mówi specjalista od zrównoważonego rozwoju przestrzennego
Fura innych przewinień została popełniona w najbliższym otoczeniu ICE. Pierwsze z nich sam dostrzegłem, próbując sfotografować stojącą obok niego kapliczkę. Tuż za nią, chyba nie dalej niż dwa metry, stoi wielki billboard. Oczywiście można spojrzeć z boku – wtedy billboard znika z pola widzenia, a w tle ustawia się Skałka i zdjęcie jest nawet lepsze. Ale przechodzący i przejeżdżający obok zobaczą przede wszystkim reklamę, a nie kapliczkę pod nią.
Gdy dzielę się tym spostrzeżeniem z rozmówcą, on mówi, że zrobił spacer po najbliższej okolicy i zobaczył więcej takich przewinień.
– Okrążając ten okręt, można znaleźć pokawałkowane ślady różnych faz rozwoju miasta, które istnieją obok siebie, ale bez żadnego związku między sobą – mówi. – Kapliczka pod billboardem jest jednym z nich. Inny to pozostawiona na parkingu i otoczona hałasem aut mała Madonna. Tuż obok stoi dom zrębowy z zupełnie innej epoki, kawałek dalej postawiono czterogwiazdkowy hotel, a między nimi znowu parking.
Dom zrębowy sam widziałem z okien tegoż hotelu. Ale gdy w ubiegłym roku chciałem zrobić mu zdjęcie, nie udało mi się go znaleźć. Nie odnalazłem też Madonny. Czyżby zostały przeniesione gdzie indziej? A może niezbyt uparcie szukałem?
– Tu się nie da chodzić pieszo – ubolewa Harald Kegler. – Przechodzień został bowiem z tej przestrzeni wyrugowany. Liczy się tylko auto. Celem jest jak najlepszy dojazd z lotniska do tego miejsca, a nie jego szczególny charakter. Mamy tu do czynienia z interakcją absolutnego nastawienia na auto z urbanistyką zorientowaną na budowanie okrętów oraz ignorowaniem historycznie uwarunkowanej specyfiki lokalnej – podsumowuje specjalista od planowania przestrzennego z Uniwersytetu w Kassel.
A mnie się przypomina bardzo, bardzo stary kawał, którym dzielę się z profesorem.
Rzecz dzieje się w Ameryce. Wielopasmowa autostrada, setki pędzących aut. Z jednej strony stoi człowiek, z drugiej również. I ten pierwszy woła do drugiego:
– Hej! Jak się pan tam dostał?
– Ja się tu nie dostałem. Ja się tu urodziłem – dolatuje odpowiedź z drugiej strony.
Ten dowcip przypomina mi się za każdym razem, gdy wracam z ICE do hotelu po drugiej stronie Wisły, w którym zazwyczaj mieszkam podczas kolejnych krakowskich kongresów. Między rondem koło Centrum Konferencyjnego a Jubilatem, czyli na dystansie kilometra, nie ma jednego przejścia dla pieszych. Kto zaś nieopatrznie wybierze chodnik zachodni i nie jest dość szczupły lub nie w pełni sprawny, ma pecha, bo w jego połowie jest zwężenie uniemożliwiające przejście dalej. Są tam nawet znaki zakazu przejścia. Trzeba się cofnąć i szukać obejścia.
Rozwój w Stanach Zjednoczonych jest dla prof. Keglera, który wykładał planowanie przestrzenne również na uniwersytecie w Miami, przykładem, jak nie należy postępować.
– Punkt pierwszy, to jest właśnie całkowite zorientowanie na samochód. Punkt drugi zaś to suburbanizacja, the sprawl, dywany domków jednorodzinnych rozprzestrzeniające się na wielkie obszary – tłumaczy.
To wynika jego zdaniem z historii Stanów Zjednoczonych. Kiedy powstawały, wprowadziły politykę dającą każdemu wolność wyboru przestrzeni dla siebie.
– 250 lat temu to był prawdziwy postęp – twierdzi. Znakomitym przykładem, do czego to doprowadziło, jest jego zdaniem właśnie Floryda, gdzie te „dywany” domków ciągną się od jednego do drugiego wybrzeża.
– A tu i ówdzie stoją pałace – dorzuca profesor.
– Pałace to raczej polska specjalność – odpowiadam.
Niekiedy z jednego widać już następny. Z wieżyczkami, czasami nawet w każdym rogu, jak ktoś ma taki kaprys i dość pieniędzy. Z kolumienkami, z reguły dwoma, przed wejściem, ale czasami też wokół całego domu, jak w Zielonce pod Warszawą. Żeby się pokazać. Najlepiej, gdy stoją na wzgórzu, wtedy dominują nad krajobrazem. Jak w Dusznikach-Zdroju.
– A na Florydzie widziałem raczej campingi. Ciągnące się wokół miast osiedla niemal takich samych parterowych domków – dodaję.
– Ten, kogo na to stać, buduje sobie pałac. Kto pieniędzy nie ma, żyje jak na campingu – tłumaczy profesor.
Ale i tam znajduje pierwsze znaki nadziei.
– Floryda jest jednocześnie dobrym przykładem, że ludzie się uczą – mówi były wykładowca uniwersytetu w Miami.
Takim przełomowym doświadczeniem był huragan Cathrina, który dokonał kolosalnych zniszczeń wprawdzie nie na Florydzie, lecz w Nowym Orleanie. Ale Floryda ma podobne doświadczenia i po zniszczeniach dokonanych przez Cathrinę zmieniła swoje ustawodawstwo.
– Wszystko, co jest nowo budowane, musi być teraz dostosowane do panującego tam klimatu – wyjaśnia profesor Kegler.
Jeszcze krok dalej zrobił Key West, najbardziej na południe wysunięte miasto USA, leżące na wyspie o tej samej nazwie w archipelagu Florida Keys. Ostatniej, do której można dojechać samochodem.
– Tam suburbanizacja została zakazana. Dopuszczalne jest jedynie budownictwo zastępcze – mówi Kegler.
Czyli najpierw trzeba coś zburzyć, żeby na tym miejscu postawić coś nowego.
– A to nowe musi spełniać wysokie wymagania związane z klimatem. Na przykład być postawione na palach. A to jest bardzo drogie – wyjaśnia profesor.
– Ale to jest tylko mały znak, nic więcej – dodaje. W Europie mamy zdaniem prof. Haralda Keglera jeszcze szansę, by nie popełnić tych kolosalnych błędów, które zrobiono w USA i z których tak trudno się wycofać.
– Niektórzy mówią, że to niemożliwe i najlepiej by było, gdyby przez Florydę przeszedł potop i spłukał ten cały sprawl – uśmiecha się.
Najwyraźniej jednak sami będziemy musieli się z tym zmierzyć. Czyli powtórzyć te wszystkie amerykańskie błędy. W całej Europie. To znaczy także w Warszawie, Katowicach, Krakowie, Wrocławiu…
– Krakowskie Stare Miasto to światowe dziedzictwo kulturowe – przypomina Kegler. – Odbudowana Starówka w Warszawie również. Także odbudowa Wrocławia była wielkim osiągnięciem. Odbudowa zniszczonych miast i zamienienie ich w element kultury narodowej jest czymś fantastycznym. Nie potrzebujemy takich okrętów, bo w ten sposób sami sobie zamurowujemy naszą własną przyszłość.
25 stycznia 2019 (rozmowa z bohaterem odbyła się niespełna trzy lata temu)
Aureliusz M. Pędziwol
Aureliusz M. Pędziwol – dziennikarz, korespondent portalu Deutsche Welle. Zaczynał w „Wieczorze Wrocławia” i wrocławskich „Wiadomościach”, a potem – do momentu wprowadzenia stanu wojennego – był członkiem redakcji Solidarności Dolnośląskiej. Po emigracji do Austrii był korespondentem polskich sekcji rozgłośni Deutschlandfunk i Deutsche Welle, BBC i RFI najpierw z Wiednia, a od 1992 roku z Pragi, oraz współpracownikiem pism emigracyjnych – paryskiej „Kultury”, berlińskiego „Poglądu” i „Gwiazdy Polarnej” w Stevens Point, a po upadku komunizmu także krajowych – m.in.: „Życia Warszawy”, „Gazety Wyborczej”, „Polityki”, „Nowego Państwa”, „Tygodnika Powszechnego” oraz korespondentem Polskiego Radia w Czechach. Pisał też dla wielu redakcji w krajach niemieckojęzycznych i Czechach i na Słowacji. Przez 20 lat był środkowoeuropejskim korespondentem zamkniętego dwa lata temu austriackiego dziennika gospodarczego WirtschaftsBlatt. Z wykształcenia astronom.
Kultura Enter, 2019/01 nr 87
W lustrze ścian krakowskiego centrum konferencyjnego odbija się sylwetka zamku na Wawelu.