LUBLINIANA. Sukieneczka w drobną kratkę
Dorota Mościbrodzka
Ce n’est pas facile de juger hier avec les yeux d’aujourd’hui.
Anne Berest, La carte postale
Chyba nikt tak dobrze jak Ola Zińczuk nie wie, jak wzbraniam się przed pisaniem o pamięci. Mało kto zresztą tak wytrwale jak Ola namawia mnie do tego, wiedząc, że łatwo nie jest. Pisanie o pamięci zamieniłam bowiem dawno na fotografię, zaś moi nauczyciele dyskretnie prowadzili mnie w takim właśnie kierunku do jej rozumienia, taki jej aspekt stał mi się najbliższy. W pierwszej chwili zatem byłam niemal pewna, że odmówię napisania tekstu – jak bowiem mam pisać o Hadesie, skoro moje wspomnienia dryfują raczej w sferze zmysłów, niż konkretów i słów? Po kilku oddechach, po nieudanych próbach osuszenia łez zaraz po tym, jak kolejny raz nuciliśmy z Lubelską Federacją Bardów Południcę, żegnając kogoś bliskiego, przyznałam sama przed sobą, że pisanie o Hadesie jest dla mnie trudne – chcę się jednak z tym zmierzyć. Nie jest łatwo, bo moja perspektywa jest inna niż dużej części tych, którzy wspomnieniami, historiami, anegdotami sypią w nieskończoność – a ja słucham ich dziś bardziej niż zachłannie. Moja pamięć przefiltrowana jest bowiem przez umysł kilkuletniej dziewczynki, którą Ojciec zaczął zabierać na koncerty do tego niezwykłego miejsca niemal od początku jego istnienia przy ulicy Peowiaków.
Pamiętam Hades jako ogromną przestrzeń i nie wiem już dziś, czy to dlatego, że sama byłam wtedy mała. Mój Hades to ludzie, to zapachy, smaki, przyjaciele rodziców, do których mówiłam „ciociu” i „wujku”, twarze odbite w lustrach garderób, próby, w którym mogłam uczestniczyć, muzyka, pomarańczowe tic-taki, które zawsze czekały na mnie w barze. Nie jest zatem wyrazem zadufania pisanie trochę o samej sobie, tworząc opowieść o Hadesie z tej dziecięcej, a później nastoletniej perspektywy – lecz naturalną konsekwencją bycia w tamtym czasie i miejscu. Hades mnie ukształtował, wychował, poukładał w mojej głowie najlepsze dźwięki, zaraził muzyką, a śmiem podejrzewać, że w dłuższej perspektywie także fotografią, utwierdzając tym wszystkim w przekonaniu, że nie jest możliwe wyjście z niektórych domów kimś innym, niż artystą. Hades jest moim drugim domem, a miłością do niego udało się zarazić wielu ludzi spoza Lublina (co nie było wszak wcale trudne). Przyjaciele z innych miast, w czasach przedinternetowych, kazali sobie przedstawiać przez telefon program na najbliższe tygodnie, aby móc choć od czasu do czasu przyjechać i spędzić wieczór w Hadesie. Mój Hades, ze swymi koncertowymi kuluarami i kulisami, pozostał ze mną na zawsze, a w przebarwnym tłumie bliskich ludzi związanych z miejscem, którego nie ma już na realnej mapie Lublina, niezależnie od czasu i przestrzeni, życiowych zawirowań i krętych dróg, z jakimi przyszło mi mierzyć się już jako dorosłej – w pierwszej kolejności szukam zawsze wzrokiem Eli i – niezmiennie – Leszka. Nie umiem wskazać momentu, w którym pojawili się w moim życiu – chyba dlatego, że już jako dziecko uznałam, iż byli w nim od zawsze, zaś miejsce które stworzyli stało się bezpieczną przystanią moich dziecięcych marzeń, później zaś świadkiem pierwszych literackich i artystycznych kroków.
Pamiętam, gdy kiedyś po koncercie Piwnicy pod Baranami, jedna z artystek powiedziała do mnie, może dwunastoletniej: dziecko, w tym wieku w kabarecie? Marnie skończysz! Cóż zrobić! W moim życiu na pewno więcej było muzyki, kabaretu, recitali, jazzu i teatru niż tradycyjnych zajęć pozalekcyjnych, zaś większość owego repertuaru wiąże się z Hadesem. Żadnego z moich domów, tego prawdziwego i tego hadesowego, nie zamieniłabym na inny, wiedząc jak mocno potrafiły mnie ukształtować i naznaczyć, w co wyposażyć i z czym wysłać w świat.
Dziś szczególnie, wiedząc, jak bezbronny pozostaje człowiek wobec tajemnic umysłu zacierającego bezpowrotnie ślady pamięci, decyduję się zebrać w niechby koślawą całość przynajmniej jej skrawki: smaki, zapachy, nocne niebo nad Hadesem i tarasem w Szerokiej, uśmiechy, cienie przyjaciół i obraz instrumentów czekających w ciszy na rozpoczęcie koncertu, dźwięki muzyki, puste dziś krzesła i pełne wdzięczności serce. Moja opowieść nie ma początku i końca, jest poprutym w wielu miejscach patchworkiem, jest zapisana na tysiącach zdjęć rozsianych po setkach szuflad. Jest niczym stare negatywy, które z jakiegoś powodu lgną dziś do mnie dziesiątkami, zakurzone, zapomniane, anonimowe lub po prostu niechciane. Może kiedyś trafią do mnie i te, na których znajdę ślady Hadesu i ukoją mój żal, że jestem za młoda, aby zatrzymać tę pamięć na własnych negatywach. Nie jest bowiem łatwo sądzić wczorajszy dzień dzisiejszym na niego spojrzeniem… (Anne Berest, La carte postale, Paris 2021)
Czy znasz słodycz panien z Cicibora?
Bywało, że mój Ojciec – aktor, konferansjer i dziennikarz – do Hadesu przychodził „do pracy”, zapowiadając i prowadząc koncerty, spotkania autorskie, występując w jubileuszowych programach Kabaretu Czart czy benefisach kolegów, przeprowadzając wywiady z artystami. Stad właśnie brał się mój przywilej uczestniczenia w próbach, które – bywało, że stawały się osobnym, zakulisowym i dostępnym jedynie dla wtajemniczonych wydarzeniem. Myślę, że to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie odkryłam w Hadesie. Atmosfera zakulisowa, życie w garderobach, przygotowania przesiąkły mnie bez reszty i weszły w krew o wiele bardziej, niż scena – na tyle mocno, że w dorosłym życiu często z pasją zajmuję się „ogarnianiem artystycznego zaplecza”, m.in. w ramach festiwali teatralnych czy wystaw. Aktorska część życia Ojca spowodowała, że do wielu artystów mówiłam w dzieciństwie „ciociu/wujku” i myliłby się ten, kto sądzi, że potrafiłam tę atrakcję docenić. Wręcz przeciwnie, twierdziłam, że jestem poszkodowana, bo ten, do którego po koncercie ustawia się kolejka po autograf, dla mnie jest „zwykłym” wujkiem… Ot, meandry umysłu kilkulatki. Próby przed koncertami w Hadesie mogłabym wymieniać długo, jednak tą, która najbardziej utkwiła mi w pamięci, jest próba przed koncertem jubileuszowym Danuty Wójtowicz.
Danusia wyszła na chwilę, chcąc zabrać coś z garderoby, otworzyła jej drzwi, zastając na miejscu swoich rzeczy najprawdziwszą, wielką gdaczącą kurę. Kura przebywała w Hadesie legalnie, miała być bowiem… prezentem-niespodzianką dla Danusi od kolegów z kabaretu. Pech chciał, że Danka pomyliła drzwi i zamiast do swojej garderoby, weszła, jakby to nie brzmiało, do garderoby kury. Kabaret Czart, prywatnie czy zawodowo nie może kojarzyć się inaczej, niż ze śmiechem, jednak sytuacja była poważna – oto do sali widowiskowej Hadesu wpadła blada jak ściana szacowna Jubilatka z mieszanką histerii, zawału i obłędu w oczach, i krzyknęła: W mojej garderobie jest żywa kura! Wszyscy obecni na próbie uznali najwyraźniej, iż absurd sytuacji jest tak wielki, że najlepiej iść w zaparte i milczeć. Danusia odwróciła się na pięcie i wyszła. Nie wiem, ale zakładam, że określenie „dom wariatów” mogło być najlżejszym, jakie przebiegło wtedy przez jej umysł. Tym bardziej że w drodze powrotnej nie pomyliła już drzwi, nie zastając tym samym kury w garderobie.
Wszystkich zaniepokojonych losem kury pragnę uspokoić – traktowana była z największa atencją i zamieszkała w kurniku na działce jednego z artystów, stając się szczęśliwą przedstawicielką wolnego wybiegu, zanim jeszcze stało się to modne. Trafiło jej się niczym ziarno, choć nie była wcale ślepa.
Wuj Kazimierz
Pisząc o Hadesie, nie potrafię pozbyć się myśli, że powinnam wspomnieć o Kazimierzu Grześkowiaku. Jednak kolejny raz nucę za Federacją: to takie niewyraźne zdjęcie… Przyjaciel mojego Ojca „od zawsze”, wujek Kazik kojarzyć mi się będzie z muzyką, której słuchaliśmy zapraszani do „filii Hadesu”, czyli jego kawalerki – puszczał gospel na cały regulator i cieszył się, że „młodej się podoba”. Czytał nam na głos fragmenty książki biograficznej Obszczymurki z maszynopisu. Uwielbiałam jego wersję wizyty Trzech Króli, którzy przynieśli Dzieciątku koszyk malin. Nie byłam fanką golonki, ale rozpierała mnie duma, że w karcie Hadesu widnieje Golonka à la Grześkowiak. Gdy byłam bardzo mała, wydawało mi się, że zwracając się do przyjaciół „kumie”, wuj Kazimierz rzuca jakieś magiczne zaklęcie. Dziś przerzucam dziesiątki zdjęć ze wspólnych tras koncertowych, na które jeździli z Ojcem. Spóźniłam się bardzo, aby poznać go bliżej. To jego Południca od czasu do czasu jednoczy nas w smutku pożegnania kogoś niezastąpionego. Ostatniego dnia roku 2021 na cmentarzu przy ulicy Lipowej, pod deszczowym niebem, żegnaliśmy jej dźwiękami Leszka.
…cukry i ciasto…
Opowieść o moich hadesowych smakach jest krótka. Nie dlatego, że jadło się mało, wręcz przeciwnie. Ważne dni, wieczory po koncertach, wizyty przyjaciół, którym chcieliśmy pochwalić się, jakie mamy tu miejsce – wszystkie te okazje były dobre, aby uświetnić je znakomitym jedzeniem w Hadesie. Nigdy do końca nie doceniałam tego aspektu hadesowego życia… Do chwili, gdy Leszek nie postawił przede mną szklanki wypełnionej po brzegi śledziem pod szubą. Bliscy znają wartość karty przetargowej, jaką jest w moim przypadku śledź, zaś zawartość tamtej szklaneczki sprawiła, że przez pewien czas w Hadesie nie chciałam jeść nic innego. Wyjątek robiłam dla płonących bananów – choć każdy, kto zdaje sobie sprawę jak krętymi ścieżkami chodzi umysł kilkuletnich dziewczynek wychowanych w kawiarniano-muzyczno-kabaretowym twiście wie, że w płonących bananach mogło nie chodzić wcale o ich smak. Choć ten także był przedni. Moim hadesowym smakiem pozostaną na zawsze ciasteczka wernisażowe Eli – ale te są słynne i ich wspomnieniem nikogo nie zaskoczę. Zapomniane być może (?) są precle, które rozdawał na swoim wieczorze autorskim Tadeusz Kwiatkowski-Cugow przechadzając się po sali z wiklinowym koszykiem i okrzykami: Tylko dzieci biorą! W zaszczytnym gronie dziecięcej widowni znaleźli się nieliczni, predestynowani wiekiem – ja, Karol i Piotruś, synowie Tadeusza. Starsi docenili siłę precla. Paroletni wtedy Piotruś od wieczoru poezji najwyraźniej oczekiwał czegoś więcej, bo w najbardziej uduchowionej i pełnej j skupienia ciszy, jaka zapadła między wersami poezji czytanej przez Tadeusza, krzyknął odkładając precla: Ej tatusiu, idź do domu!
Hades to dla nas, dzieciaków lat osiemdziesiątych, także pierwsze spotkania ze smakami wyszukanymi. I nie myślę tu o dziecięcej pomysłowości i autorskim daniu rodzeństwa Molików (stworzonym w Hadesie, miejscu inspiracji) w postaci słonych paluszków opiekanych w ogniu świecy – choć jak dla mnie, brzmi wykwintnie. W zderzeniu z elegancką kuchnią serwowaną przez Hades idziemy z Ewą Molik (kolejnym hadesowym dzieckiem!) łeb w łeb, wymieniając się wspomnieniem ślimaków i owoców morza. Nie, nie ma nikt racji, myśląc, że karmiono nas tym na co dzień. Ślimaki zamówione zostały przez Andrzeja Molika na przyjęcie komunijne małego Marcina – z najlepszymi intencjami ugoszczenia rodziny w ówczesnej szarej rzeczywistości. Rodzina definitywnie odmówiła jedzenia ślimaków, hołdując polskiej kuchni i uznając pomysł za niedorzeczny. Ojciec Redaktor został ze ślimakami sam jak palec i… sam zjadł wszystkie. Z uwagi na zamierzchłe czasy, rodzina może żałować, bo okazji do spróbowania ślimaków nie było wtedy wiele… Zupełnie zaś odwrotnie postąpiłam, jeszcze małoletnia, puszczona samopas przez rodziców w chwili składania zamówienia podczas jednego z pobytów w Hadesie. Wybrałam z karty owoce morza. Byłam realistką, zakładałam zatem, że owoce to owoce – no, może w ramach atrakcji dostanę trochę bitej śmietany. Półmisek, który wjechał na stół był większy ode mnie, patrzył na mnie dziesiątkami małych oczek, tu i ówdzie machał radośnie dziarskimi szczypczykami. Nie idąc tropem Ojca Molika, podzieliłam się hojnie ze wszystkimi, obrażona za ewidentne oszustwo i niesprawiedliwość kulinarną.
Nie dąsaj, oj nie dąsaj się…
Przychodząc z Ojcem na koncerty do Hadesu, zawsze wyobrażałam sobie, że gdy dorosnę, będę przychodzić także na potańcówki. Gdy urosłam na tyle, że potańcówki faktycznie znalazły się w spektrum mojego zainteresowania, nie było już Hadesu w jego pierwotnej postaci. Na randkę do Szerokiej poszłam raz i to w zasadzie przez przypadek, porwana przez kolorowe polsko-ukraińskie towarzystwo schulzowskie. Potencjalnemu lubemu opowiedziałam o wszystkim, co niegdyś działo się w Hadesie, nie pozwalając wtrącić słowa, sącząc przy tym nalewki dyskretnie podsuwane przez Leszka „na spróbowanie”. Zakochałam się wtedy na zabój – w rzeczonych nalewkach właśnie. Zostawiłam w Szerokiej serce i do kompletu podarowany bukiet kwiatów.
Historia zmyślona, chociaż nie całkiem…
Mój ojciec przyjaźnił się ze Stefanią Grodzieńską, zaś Stefania kochała obcować z młodymi ludźmi, szybko zyskałam więc przywilej odwiedzania jej w domu przy ulicy Słonecznej w Warszawie. Z radością wracała do swego ukochanego Lublina, z którym wiązało ją wiele wspomnień, tych osobistych i zawodowych. A ponieważ dla gości spoza Lublina zawsze mieliśmy w zanadrzu wizytę w Hadesie, naturalnym było, że któregoś dnia przywieźliśmy tam także Stefanię. Ta historia nie kryje w sobie zaskoczenia – Stefania zakochała się w Hadesie, Eli, Leszku i hadesowej publiczności, która ledwie zmieściła się w sali podczas jej spotkania autorskiego prowadzonego przez mojego Ojca. Przyszli starsi i – ku naszej radości – także ci zupełnie młodzi, nastoletni dziennikarze z jednego z lubelskich liceów. Nie wiem, co robią dziś ci młodzi ludzie, którzy po wieczorze autorskim Stefanii nie chcieli odstąpić jej na krok, uwiedzeni urokiem, błyskotliwością, pięknem języka i poczuciem humoru. Bo w Hadesie w ogóle dużo się śmialiśmy… Nie wiem, co dziś robią, ale jestem dumna, że to Hades dał im możliwość spotkania ze Stefanią. Stefania bardzo polubiła Leszka, który towarzyszył nam do końca jej pobytu. Uwielbiała połączenie małomówności z inteligencją i klasą. Nie pamiętam dziś, o czym rozmawialiśmy w czasie kolacji po wieczorze autorskim, jednak Stefania jeszcze dobrze nie wyjechała z Lublina, a już marzyła o powrocie – bo Hades stał się kolejnym adresem na lubelskiej mapie jej ukochanych miejsc. To marzenie udało się spełnić z okazji promocji mojego drugiego tomiku poezji, na okładkę którego Stefania zgodziła się napisać kilka słów. Trzeciego marzenia o powrocie Stefanii do Lublina i Hadesu nie udało nam się już spełnić, choć okazja była wspaniała – właśnie ukazała się jej książka Nie ma z czego się śmiać (Michałów-Grabina, 2007). Robiliśmy wszystko, aby marzenie to urzeczywistnić. Poza Hadesem czekał na Stefanię gmach przy ul. Narutowicza 4, w którym obecnie mieści się WBP im. H. Łopacińskiego, zaś w roku 1945, w jednym z pomieszczeń, które można do dziś zobaczyć w Bibliotece, funkcjonowało studio Polskiego Radia Lublin, w którym była spikerką i skąd Tadeusz Chabros 17 stycznia 1945 przekazał słuchaczom komunikat o wyzwoleniu Warszawy. Miałam szczęście usłyszeć całą historię właśnie od Stefanii (dla niewtajemniczonych, opowieść można znaleźć w wymienionej książce) i odtąd, gdy przyjeżdżałam na Słoneczną, od progu witały mnie słowa: Tu Polskie Radio Lublin! Na fali 224 metry – odpowiadałam Stefanii historycznym już tekstem. Blisko 70 lat po nadaniu pierwszej audycji rozgłośni mieszczącej się w tym gmachu, niczego nieświadoma, rozpoczęłam tam pracę w Dziale Informacji i Promocji. Wraz z Ewą Hadrian planowałyśmy wizytę Stefanii w dawnym studio, na podstawie archiwalnych zdjęć odtwarzałyśmy jego topografię… Nasze plany przekreślił pogarszający się gwałtownie stan zdrowia Stefanii. Stefania odeszła kilka tygodni po tym, jak Hades opuścił piwnice Centrum Kultury w Lublinie przy ulicy Peowiaków.
Uwierz – są tu i ówdzie zwyczajni ludzie i ja to wiem
Scena nie była mi pisana, choć przez kilka lat nieźle się dogadywałyśmy. Niemniej, promocje moich zbiorów wierszy zawsze okraszone były odrobiną teatru, a najważniejsze premierowe odsłony tomików miały miejsce, rzecz jasna, w Hadesie. Ela i Leszek zawsze otwarci byli na debiutantów i myślę, że nie miało większego znaczenia, że niemal wychowałam się w stworzonym przez nich miejscu. Hades gościł znanych i sławnych, ale nigdy nie brakowało w nim miejsca dla początkujących artystów kierunków wszelakich. Gdzie mogłabym czuć się bezpieczniej? Hades w pewnym sensie stał się ojcem chrzestnym także dla piosenek z moimi tekstami – dwie skomponowane przez Jacka Abramowicza, zabrzmiały premierowo w piwnicach przy Peowiaków, trzecia zaś na scenie Filharmonii Lubelskiej, w czasie koncertu Edyty Geppert i Kroke, zorganizowanego przez Elę i Leszka. Sama na hadesowej scenie zaśpiewałam dwukrotnie, raz w czasie własnego spotkania autorskiego w ramach programu „Senna 7”, za drugim – wciągnięta do chórku Kabaretu Czart przy okazji jubileuszu Kazimierza Pawełka. Napisałam wtedy słowa piosenki finałowej do muzyki „Kaziu, zakochaj się” – zmieniając życzenia na bardziej ogólne, czyli „Kaziu, nie zmieniaj się”. Przekonana, że wieczór spędzę wyłącznie na widowni, po niespodziewanym zaproszeniu na scenę stwierdziłam, że nie znam tekstu, ale i tak chętnie zaśpiewam. Wraz z Zosią Wronko, Zbyszkiem Dziubą i Teresą Gajkoś bawiliśmy się świetnie jako chórek. Do zadania poważniej podeszła solistka Danuta Wójtowicz, usiłując nauczyć publiczność muzycznego schematu: Kaziu, Kaziu, Kaziu! – śpiewano ze sceny, Kaziu, Kaziu, Kaziu – odpowiadać miała publiczność, która jednak czy to z powodu niezrozumienia owego schematu, czy licznie wznoszonych przez cały wieczór toastów, grzmiała od razu: nie zmieniaj się!!! – odbierając chleb chórkom. Chórki nie dawały za wygraną i odpowiadały uparcie swoją kwestią, powtarzając za publicznością zaśpiewaną już frazę. Wszystko to usiłował pogodzić akompaniujący na fortepianie Jacek Abramowicz. Do dziś nie wiem, jakim cudem dobrnęliśmy do finału.
Powiedzmy jednak szczerze – niekwestionowanym gwoździem owego wieczoru był występ trzech tenorów, w których role wcielili się: Andrzej Molik, Wojciech Klusek i Jerzy Mościbrodzki śpiewając (tak to nazwijmy, będąc dobrze wychowanymi córkami swoich ojców…) tekst Kazimierza Pawełka na nutę O sole mio, w charakterze partytury używając egzemplarzy „Kuriera Lubelskiego”. Publiczność wyła ze śmiechu i miała rację. Powtórzę za Andrzejem Poniedzielskim – to są rzeczy niepowtarzalne… ale na pociechę odeślę Państwa do znakomitej pracy mojej przyjaciółki Ewy Molik, czyli Archiwum Andrzeja Molika. Ewa zebrała i uporządkowała kawał historii w postaci twórczości Ojca Redaktora Molika, w tym wiele nagrań zrealizowanych w Hadesie właśnie. Trzech tenorów w wersji lubelskiej (jakże już historycznych…) także poleca się uwadze słuchaczy za pośrednictwem tejże strony.
Leszek i Ela wspierali dzielnie również moje teatralne poczynania poza Hadesem, pozwalając realizować scenografie do spektakli z wykorzystaniem wyposażenia klubu i kawiarni. Do dziś nie wiem, czy gdyby zamarzyło mi się wykorzystanie stołu bilardowego, który w Hadesie od zawsze był moim mrocznym obiektem pożądania, utemperowaliby moje scenograficzne zapędy… Widać konwencje spektakli były inne, bo nigdy o stół nie zapytałam. Z sentymentem patrzę dziś zwłaszcza na projekt „Życie na poczekaniu” wg tekstów Szymborskiej, do którego to spektaklu stworzyłam scenografię w postaci… kawiarni artystycznej. Przypadek…?
Tą uliczką szło się do szkoły…
Z początku nie chciałam przychodzić do Szerokiej. Byłam już większa i zbuntowana, bo zabrano mi mój Hades. Przekupiona zostałam naleśnikami ze szpinakiem i argument ów okazał się niepodważalny. W ostatnich latach najczęściej wpadałam do Szerokiej w drodze do pracy po jeszcze ciepłe bajgle. Czasem piłam szybką kawę, czasem zostawałam na dłużej. Niezależnie od wszystkiego, za każdym razem w pierwszej kolejności wypatrywałam Eli i Leszka. Do zajętych codziennymi obowiązkami machałam z daleka i biegłam do swoich spraw spokojna, że na świecie wszystko dzieje się tak jak powinno – bo Ela i Leszek są na miejscu. Gdy mój świat chwiał się w posadach, jesienią 2019 roku, biegłam do Szerokiej, spędzić wieczór pod gwiazdami ciepłego października, w lubelsko-parysko-wrocławsko-bóg-wie-jeszcze-jakim towarzystwie, pomilczeć z Leszkiem i przytulić się do Eli, jeszcze raz usłyszeć, jak nazywają tamtą małą dziewczynkę, na której miejscu stałam dziś ja „nasza Dorotka”. Byli blisko. Byłam bezpieczna.
To takie niewyraźne zdjęcie
Po otwarciu wyremontowanego Centrum Kultury przez wiele lat celowo nie schodziłam do piwnic, w których niegdyś mieścił się Hades. Cisza, jaka tam panowała w konfrontacji ze wspomnieniami gwaru i muzyki, była dla mnie nie do zniesienia. Pierwszy raz po latach weszłam do sali, w której tętniło hadesowe życie prowadzona miłością do fotografii, ucząc się w Pracowni Fotografii CK. Odbywała się tam część zajęć, wykłady i spotkania, które stopniowo wzbogacały mój srebrowy warsztat. Nigdy jednak na nowo nie oswoiłam przestrzeni, z którą wiąże się dla mnie tyle dobrych wspomnień.
Od świtu po kres
Czy brnąc przez meandry dziecięcej, nastoletniej i dorosłej pamięci, potrafię dziś napisać o Leszku? Moja opowieść o Nim jest długa i pełna wdzięczności, nie składa się jednak ze słów. Budują ją obrazy i dźwięki, spojrzenia, cienie, instrumenty strojone przed koncertem, smak śledzi i jego mądre, ciepłe spojrzenie, które niosło ze sobą spokój. Leszek to obecność. Jestem Mu wdzięczna za przyjacielską relację z moim Ojcem, którego wspierał tak długo, jak mógł. Za czasów Hadesu ufał jego artystycznym wyborom, czego efektem było kilka wspólnych, nie tylko muzycznych, przedsięwzięć. Jeśli mam po raz kolejny dopuścić do głosu tamtą małą dziewczynkę sprzed lat – zazdrościłam Mani, że jej Tata nosi kolorowe marynarki, podczas gdy mój hołdował klasyce, czerni, szarości i jodełkom. Zgodnie z określeniem Stefanii Grodzieńskiej – musiałam się zestarzeć, aby te nudy zrozumieć i pokochać na zabój.
Tamtego dnia, gdy Grzegorz Józefczuk zamieścił krótki wpis opatrzony zdjęciem uśmiechniętego Leszka: Odszedł. Tak smutno, że nic więcej – pękło mi serce i wiem, że takich serc były na świecie tysiące. Choć nie mam tego w zwyczaju, z bezsilności, napisałam:
Żegnać Ciebie – to żegnać kawał życia, kawał dzieciństwa, najlepszego czasu pełnego muzyki, marzeń, przyjaźni i odważnego patrzenia w przyszłość. Żegnać świat, którego nie ma i ocalić go w sobie za wszelką cenę.
Dziś wiem, że nie potrafię i nie chcę pożegnać Leszka. Widzę jego wesołe oczy, słyszę jego głos. Widzę cień uśmiechu, który już-już czai się w kącikach ust. Zostaję po stronie ocalonych wspomnień, po jasnej stronie muzyki i kawiarnianego gwaru, po stronie przyjaciół, którzy nigdy nie odchodzą. Jestem wdzięczna losowi za możliwość dorastania w świecie, którego lwią część stworzyli Ela i Leszek. Za ich obecność. Za każdy dźwięk, każde wzruszenie, każdy zachwyt.
Pytam Leszka, gdzie jest i słucham wciąż od nowa opowieści Eli o pamięci zapisanej na starych fotografiach, o sile pasji i zatrzymywaniu w kadrze minionego czasu. Wtedy wiem już na pewno, że uda się ocalić ten świat, którego już nie ma.
Weź ze sobą wiatru śpiew
Welon mgły porannej weź
Wolne weź ze sobą myśli
Każdy dzień kolejny wyśnij
Przetańcz od świtu po kres
Co musisz unieść, to kochaj i nieś…
Tytuły akapitów zaczerpnięte zostały z piosenek, które wielu z nas na zawsze kojarzyć będą się przede wszystkim z Hadesem. To często tam w sposób wyjątkowy brzmiały ze sceny (nie raz śpiewane chórem wraz z widownią) wykorzystane kolejno utwory:
Album rodzinny: Sukieneczka w drobną kratkę, sł. M.B. Jagiełło, muz. J. Kondrak
Panny z Cicibora, sł. i muz. K. Grześkowiak
Album rodzinny: Wuj Kazimierz, sł. M.B. Jagiełło, muz. I. Jaszczuk
Album rodzinny: Tą uliczką szło się do szkoły (Cukry i ciasto), sł. M.B. Jagiełło, muz. J. Kondrak
I wszystko nam gra, sł. H. Lewandowska, muz. P. Selim
Historia prawdziwa, sł. K. Grześkowiak, muz. H. Alber
Czyści jak łza, sł. M. Markiewicz, muz. J. Wroniszewski
Album rodzinny: Tą uliczką szło się do szkoły, sł. M.B. Jagiełło, muz. J. Kondrak
Album rodzinny: To takie niewyraźne zdjęcie, sł. M.B. Jagiełło, muz. M. Andrzejewski
Od świtu po kres, sł. H. Lewandowska, muz. P. Selim
Dorota Mościbrodzka
Kultura Enter 2021/2022
nr 101
Kilka pokoleń debiutowało w kultowej kawiarni artystycznej HADES w Lublinie. Między innymi autorka Dorota Mościbrodzka. Fotografie dzięki uprzejmości Autorki. Fot. z promocji tomu wierszy "Nasennik" (2000), fot. Emilia Szumowska.
Słynne bileciki na imprezy organizowane przez Elżbietę i Lecha Cwalinów restauracji HADES w Lublinie.
Leszek Cwalina i pani Stefania, ok. 2002 r., fot. D. Mościbrodzka.
Widownia z panią Stefanią w pierwszym rzędzie.
Leszek Cwalina i pani Stefania, ok. 2002 r., fot. D. Mościbrodzka.
Stefania Grodzieńska, Leszek Cwalina i Jerzy W. Mościbrodzki – po wieczorze autorskim Stefanii, fot. D. Mościbrodzka.
Leszek Cwalina i pani Stefania, ok. 2002 r., fot. D. Mościbrodzka.
Jacek Abramowicz wręcza nuty do piosenki z tekstem Doroty Mościbrodzkiej po promocji tomu wierszy "Nasennik", 2000.
Promocja tomu wierszy "Senna 7" (2003).
Wspólne zdjęcie po promocji tomu wierszy "Senna 7".