Strona główna/OBYCZAJE. Literatura jidysz na czas pandemii

OBYCZAJE. Literatura jidysz na czas pandemii

Bella Szwarcman-Czarnota
Pamięci mojej zmarłej podczas epidemii „hiszpanki” babci Matyldy Liberzon z domu Wajner, której nie dane mi było poznać

Tewje Mleczarz, zapytany o córkę Hodl, która poślubiła rewolucjonistę Perczyka, aresztowanego później i zesłanego na Syberię, odparł: „Wiecie co, panie Szolem Alejchem? – Mówmy lepiej o czymś bardziej wesołym: – Co słychać o cholerze, która panuje w Odessie”[1]. Tak oto od niemal już dwóch lat rozmawiamy o tym „czymś weselszym” – dla Tewjego utrata córki podążającej inną, może trudniejszą drogą niż ta, której pragnął dla niej ojciec, tak odległą od tego, co on uważał za oczywistość, była o wiele boleśniejsza, niż epidemia strasznej choroby. Albowiem Hodl sama wybrała swój los, a epidemia to coś, co spada na nas, na ogół nieoczekiwanie. Stąd epidemie nazywamy niekiedy „dopustem Bożym”.

Dopust, o którym wolał mówić Tewje, po hebrajsku określano jako choli-ra – zła choroba, transponując i jak gdyby oswajając nazwę pochodzącą przecież z greki. Z każdą „złą chorobą”, nie tylko z cholerą, radzono sobie na różne sposoby. Stosowano ludowe specyfiki i środki zaradcze, zasięgając porad znachorów, ale też – dzięki niestrudzonym propagatorom – korzystano z bardziej racjonalnych metod zapobiegania i leczenia. Zachowała się broszura z 1893 roku, napisana przez wielkiego klasyka literatury jidysz, Icchoka Lejbusza Pereca, wydana przez Warszawski Komitet Pomocy przeciwko Cholerze pt. Wer es wil niszt sztarbn, sztarbt nit fun choli – ra (Kto nie chce umrzeć, nie umiera na cholerę), w której Perec oświeca lud – odradza stosowanie domowych sposobów leczenia i zaleca zasięgnięcie porady lekarskiej. To nie jest w ręku Boga, możemy zapobiegać chorobie – podkreśla stanowczo pisarz. Nieco wcześniej, w liście do przyjaciela Jankewa Dinezona:

Do dziś mawialiśmy, że Bóg należy do cerkwi prawosławnej i ochrania tylko jej członków – tak jak chroni się źrenicę oka. Obecnie mamy wrażenie, że jest On również pełnoprawnym członkiem burżuazji, jest Bogiem bogaczy. W Lublinie panowała straszliwa epidemia, i jeszcze teraz, kiedy osłabła, codziennie zbiera ofiary. Jednak umierają tylko biedni, a potężni, bogaci ludzie żyją, są zdrowi i silni. […] Wybrano mnie, abym wspierał biednych w czasie epidemii [cyt. na podstawie przekładu angielskiego B.Sz.Cz.].

Perec przyłączył się z zapałem do akcji uświadamiającej, było to bowiem zgodne z jego przekonaniami i temperamentem społecznika. W latach późniejszych zresztą kontynuował działalność, pracując z oddaniem w żydowskiej gminie warszawskiej. Przede wszystkim jednak Perec był pisarzem, zatem w dwa lata po ukazaniu się wspomnianej broszury „uświadamiającej” powstało jego opowiadanie Beszas magejfe (W czasie epidemii)[2]. W miasteczku opisywanym przez Pereca zaczynają krążyć pogłoski o zbliżającej się epidemii. Perec zaczyna swoją opowieść:

„Nadchodzi plaga! Jest już blisko! W okolicznych wioskach ludziom zagraża śmierć! Panie, Stwórco Wszechświata! Co mamy począć? […] «Nie otworzysz ust Szatanowi!»”[3]. Ostatnie zdanie oznacza, że nie wolno wymawiać nazwy choroby, bo zagrożenie się zmaterializuje. Śmierć naprawdę nadejdzie.

„Strach legł na sercach ludzi niczym kamień. Codziennie przychodzą nowe wieści, coraz gorsze. W Opatowie nosiwoda padł nieżywy, niosąc wiadra z wodą. W Ostrowcu dwie osoby zmarły, w Sandomierzu ludzie mrą jak muchy, Radom jest otoczony, dla bezpieczeństwa zapewne, przez Kozaków.
Niektórzy, co naturalne, postanawiają postępować inaczej niż do tej pory, rozumując – a może i nie rozumując, lecz działając intuicyjnie – że skoro zasady, którymi się kierowali, nie chroniły przed najgorszym, może należy coś zmienić. A zatem pobożna, zamężna Żydówka przestaje nosić perukę, a maskil, zwolennik Oświecenia, recytuje psalmy. W synagodze panuje nastrój jak podczas Kol Nidre, nabożeństwa w wigilię Sądnego Dnia – galeria dla kobiet jest zapełniona jak nigdy, co chwilę dociera stamtąd głośny szloch. Cudotwórcy mają coraz większy posłuch, ludzie domagają się od nich amuletów. No i musi się odbyć jakieś czarne wesele” [4].

Jeszcze gorsze niż sama plaga – powiada narrator – są wieczne dezynfekcje i kwarantanny. Krążą pogłoski, że w Warszawie otwiera się kuchnie i herbaciarnie dla ubogich. Jak powiadają nasi mędrcy „dobroczynność ocala od śmierci”[5]. Są też oczywiście tacy, którzy – ciągnie narrator – wysysają szpik z kości bliźniego, starając się zarobić na nieszczęściu bliźnich.

Wszyscy żyją w strachu, oprócz dwóch mężczyzn, którzy wręcz czekają aż plaga dotrze do ich miasteczka. Jedną z tych osób jest doktor Sawicki, młody chrześcijański lekarz, który osiedlając się tu, spodziewał się tłumu pacjentów. No ale po co ludziom lekarz, skoro mają znachora, uzdrawiacza? Mają, i to jakiego! Wystarczy, że rzuci okiem na człowieka i już wie, co mu dolega. Może zresztą przydałby się jakiś lekarz, ale starszy, z brodą i doświadczeniem. Doktor Sawicki próbował nawet zlecać to, co zleca znachor, ale kto by mu zaufał, że uwierzył w skuteczność rycyny albo w pijawki.
W ten sposób, nie pozyskawszy klienteli i nie mając nawet nadziei na nią, doktor Sawicki nie miał innego wyjścia, jak stać się zagorzałym antysemitą. Zapowiadane nadejście epidemii mogło odmienić jego los i poglądy. Kiedy zachorowania staną się masowe, ludzie będą musieli skorzystać z jego pomocy. Nie warto zatem wyprowadzać się z miasteczka, co już chwilami rozważał. Nie tylko zarobi bezpośrednio od pacjentów, ale też na dezynfekcjach i przepisywaniu środków zapobiegających chorobie. Doktor Sawicki był pełen nadziei na przyszłość – gdy zaoszczędzi trochę pieniędzy, będzie mógł wyprowadzić się z miasteczka, a nawet się ożenić? Gdzie? Jak? Z kim? O tym pomyśli później.

Drugą osobą wyczekującą epidemii był nieszczęśnik Josl – sierota, ubogi, studiujący Torę dzięki wsparciu społeczności. Nie znał rodziców, sypiał w bejt midraszu, jadał tylko tyle, co w gościnnych domach. Na domiar złego był szpetny i ospowaty. Okulał w wyniku pożaru, który sam spowodował. Chłopak liczył na to, że gdy nadejdzie epidemia, gmina go ożeni – odbędzie się „czarne wesele”. Był bowiem jedynym sierotą w miasteczku i pragnął założyć rodzinę. Miał nawet na oku kandydatki. Przede wszystkim myślał o Dwosze, córce szewca. Szewc już zmarł, ale za życia zawsze był miły dla Josla – z własnej inicjatywy naprawiał mu buty. Pozostałe dwie dziewczyny – też osierocone – podobały mu się mniej, ale niewątpliwie podporządkuje się woli kahału.

W miarę rozprzestrzeniania się pogłosek o pladze, melancholia Josla się rozpraszała, znikły samobójcze myśli. Co więcej, chodził po ulicach i śmiał się w głos. Ludzie zaczęli się nawet zastanawiać, czy nie oszalał, czy nie powinno się go zamknąć. Słyszał o tym, ale perspektywa zamknięcia go nie przerażała, był pewien że gmina poskąpi pieniędzy na miejsce odosobnienia. Obawiał się jedynie tego, że jeśli będzie miał opinię szaleńca, nie ożenią go z nikim. Spędzał całe dnie w bejt midraszu, usiłując opanować gonitwę myśli.

Nadszedł dzień, w którym dwaj bohaterzy – chrześcijański lekarz i żydowski sierota musieli się spotkać. Josl został poniekąd sprzymierzeńcem doktora Sawickiego, a raczej jego okiem i uchem. Przekazywał mu bowiem wieści, czy czasem ktoś nie zapadł na biegunkę czy kogoś nie nękały mdłości, czy jest jakakolwiek oznaka, która zwiastowałaby nadejście szczęśliwej dla nich plagi. Codziennie spotykali się – Josl oznajmiał, że nie słyszał o żadnych objawach, ale Sawicki odpowiadał na to pocieszająco: „Na pewno się pojawią”. W zamian za informacje Josl otrzymywał od lekarza jakąś przekąskę.

Oczywiście Sawicki nie życzył nikomu śmierci, co to, to nie, ale w paru domach mógłby przecież ktoś zachorować – żeby lekarz miał pole do popisu.
Ten stan zawieszenia trwał sześć tygodni – do nadejścia mrozów. Nic się nie wydarzyło. Ludzie w miasteczku uspokoili się nieco, a żona znachora znów przywdziała perukę. Zrobiło się też tłoczniej na jarmarkach, ludzie odżyli.

Josl był przygnębiony, jednak nie tracił nadziei, bo przecież sam doktor mówił, że na pewno nadejdzie epidemia. Pewnego dnia jednak ktoś powiedział mu, że nocą Sawicki i jego pomocnik opuścili miasteczko. Przez jakiś czas sierota jeszcze czekał, ale Sawicki się nie pojawiał. I Josl też zniknął. Początkowo nikt nie zwrócił na to uwagi, potem zaczęto go szukać, aż znaleziono go na szósty dzień, powieszonego i już zesztywniałego.
Inny charakter, nie ściśle literacki, mają utwory analizowane przez izraelską jidyszystkę Chawę Turnianski.

W swoim tekście Magejfe in Prager geto in jor 17136 rozpatruje trzy pieśni – poematy opisujące epidemię dżumy, która wybuchła w Pradze czeskiej, w 1713 roku. Badaczka zalicza je do gatunku określanego jako historisze lider (pieśni historyczne). Na ogół opisy epidemii znamy przede wszystkim z pisanych zarówno w jidysz, jak i po hebrajsku listów, lamentacji, pamiętników, suplik (tchines) pisanych przez kobiety. Natomiast Historisze lider nie powstawały w języku hebrajskim, lecz po niemiecku, po polsku i w jidysz. Autorzy takich pieśni starali się po prostu realistycznie opisać przebieg wydarzeń. Były zazwyczaj publikowane już pod koniec danego wydarzenia. Większość dotyczyła pożarów i epidemii, podobnie jak te trzy omawiane przez Chawę Turnianski.

Epidemia z 1713 roku pochłonęła niemal jedną trzecią członków gminy żydowskiej. Była to trzecia epidemia na przestrzeni niespełna osiemdziesięciu lat. Co do wcześniejszych epidemii, nie znaleziono żadnej dokumentacji w żydowskich księgach. W przypadku epidemii z 1713 roku zachowały się trzy pieśni historyczne. Wszystkie spisali pod koniec epidemii bezpośredni świadkowie. Zgodnie opisują plagę jako nieszczęście całej gminy, unikając samego słowa magejfe. Zamiast niego nazywają ją morowym powietrzem bądź złym powietrzem.

Autor pierwszej z pieśni, najkrótszej, niemający literackich aspiracji ani szczególnych umiejętności, wziął pióro do ręki, ponieważ wskutek epidemii zmarła jego jedyna córka.

Druga, dłuższa, napisana została przez niejakiego Issachara Bera Kaca z rodziny Hagerszuni, szacownej rodziny drukarzy. Nie są znane inne jego utwory, lecz ten jest świadectwem talentu i sprawności pisarskiej autora.

Najdłuższa i najbardziej interesująca pieśń historyczna – zawierająca najwięcej szczegółów – to lamentacja (kloglid). Autorem jest Mosze bar Chaim Ajzensztat z rodziny Katzellenbogenów. Medycy radzą – pisze autor – przede wszystkim uciec jak najdalej od zagrożonego miejsca i nie spieszyć się z powrotem. Inna możliwość to zamknąć się z rodziną we własnym domu i nie wychodzić na zewnątrz, chyba że w razie konieczności czy nocą. Twarz i ręce należy myć octem lub kłaść na nos i usta szmatkę nasączoną octem. Dobrym środkiem zaradczym może też być zakwaszone ciasto, jaja, pieprz, kamfora, szafran i inne przyprawy. Nie należy jednak zaniedbywać modlitwy, lecz kierować ku Najwyższemu supliki. Na zakończenie pieśni autor dołącza dokładny, codzienny, rejestr zgonów podczas epidemii.

Wszystkie te trzy utwory zawierają wiele informacji co do przebiegu epidemii, ale też dają wgląd w życie jednostek i zbiorowości oraz wpływ, jaki na nie wywiera epidemia. Zapewne jednak niedługo będziemy mieli sposobność zapoznać się z szerszą panoramą epidemii praskiej, o której pisze książkę historyk badający od kilku lat archiwa praskie Joshua Teplitsky z uniwersytetu Stony Brook.

W nowszej literaturze jidysz temat epidemii podjęła Rachela Korn (1898–1982). Urodziła się w Podliskach, we wschodniej Galicji, jako Rachela Haering. Jej rodzice prowadzili gospodarstwo rolne, byli rolnikami od pokoleń, mieszkali wśród chrześcijan – Polaków. Nic zatem dziwnego, że Korn pisała początkowo po polsku (zadebiutowała w 1918 roku).

Opowiadanie Magejfe in dorf (Epidemia na wsi) z tomu Erd (Ziemia) z 1923 roku jest świadectwem tego, że pisarka czuła i rozumiała wieś. Podobnie jak Perec, Rachela Korn ukazuje postawy zarówno chrześcijan, jak i Żydów wobec epidemii.
Jest przedwiośnie, śniegi zaczynają topnieć, otwierają się groby na cmentarzu, niczym niezaleczone rany. Zatruwają wodę źródlaną – to staje się źródłem epidemii, która opanowała wieś. Jako pierwszy zachorował stary Jakim – chrześcijański chłop. Leży bezsilnie, sam. Ma wprawdzie żonę, Magdę, ale ona woli spędzać czas z innymi, niż troszczyć się o chorego męża. Jakim umiera obok krowy, na słomie, czerpiąc z jej obecności ostatnie ukojenie i ciepło. Okazuje się, że Jakim nie zostanie pochowany z udziałem duchownego, albowiem żaden nie może dotrzeć do wsi z powodu roztopów.
Kilka dni później choruje już cała rodzina Jakima i nie tylko ona. Wiadomo już, że jest to epidemia cholery. Ludzie leczą się domowymi środkami czy stosując medycynę ludową, ale żandarm nakazuje sprowadzenie lekarza, a ponieważ jest to kosztowne, wiec wezwanie kieruje do zamożnych. Oni jednak nie wierzą w medycynę – co ma być, to będzie, epidemia będzie szalała i odbierze życie wielu mieszkańcom wsi. Jedyne więc, co robią, to oznaczanie gospodarstw, w których ktoś zachorował. Z domostw tych nieszczęśników rozlegają się jęki i krzyki cierpienia.

I oto oglądamy przejmujący obraz tańca śmierci – Halka, chłopka, która jako jedyna z całej rodziny jeszcze żyje, tańczy w malignie z zapaloną latarnią w ramionach. Sąsiedzi obawiają się, że spowoduje to pożar, ale oto Halka ciska zgasłą już latarnię i pada martwa. Zgromadzeni chłopi rozchodzą się do domów nie rzuciwszy nawet spojrzenia na zmarłą.

Na miejscu pozostał tylko sąsiad Jankiel – ubogi Żyd, z którego Halka pokpiwała, ale też czasem go wspomagała. Dlatego też nie chce zostawić jej samej nocą, na dworze. Chudziutki, drobny, okrąża zmarłą drobnymi kroczkami – Korn porównuje go do mrówki snującej się wokół martwej muchy. Nie ma siły sama jej wlec do swojego kopczyka, ale odejść nie chce.

Jankiel jest tylko małą mrówką i niewiele może, jednak postępuje inaczej niż reszta społeczności wioskowej. Czyni to, co nakazuje mu serce czy sumienie, lecz sprowadza nieszczęście na swoją rodzinę. Zarażają się jego dzieci, mimo iż epidemia wygasa, kiedy błotnista ziemia zaczyna obsychać. Jankiela dręczy straszliwe poczucie winy. Pierwsza umiera jego dwuletnia córeczka. Jankiel próbuje wynająć wóz, żeby pochować dziecko, ale wszyscy odmawiają – zarówno chrześcijańscy, jak i żydowscy sąsiedzi. Zatem nieszczęśnik musi iść pieszo z ciałem córeczki na rękach. Wie, że po powrocie dostanie z litości jakieś pieniądze. Na nic innego nie liczy. Korn pozostawia historię w zawieszeniu. Nie dowiadujemy się, czy zmarła cała rodzina Jankiela ani czy ktoś mu pomógł?

Temat „czarnego wesela” powraca w kolejnym opowiadaniu. Sarah Hamer-Jacklyn (1905–1975), pisarka tworząca w jidysz, niezmiernie ceniona, zwłaszcza przez wielkiego poetę Jankewa Glatsztejna, dziś jest niemal zapomniana, a w Polsce nieznana w ogóle. Mieszkała w Toronto, potem osiadła w Nowym Jorku, wywodziła się z chasydzkiej rodziny, z Radomska. W tej właśnie miejscowości rozgrywa się jej opowiadanie Di mume Tajbele (Ciotka Tajbele) z tomu Sztot un sztetl (Miasto i miasteczko), wydanego w 1965 roku.

Ciotka Tajbele przyjechała do Radomska z Gwoźnicy, chwilowo zamieszkała u rodziny, nie mając gdzie się osiedlić, albowiem mąż rozwiódł się z nią po 10 latach bezdzietnego małżeństwa. Związek nie był udany, a ciotka nieco rozgoryczona. Znalazła mieszkanie, utrzymywała się ze sprzedaży mydeł i innych kosmetyczno-medycznych specyfików, ale jej życie wypełnione było przede wszystkim gorliwym udziałem w pogrzebach – nie lubiła bywać na weselach ani na ceremoniach obrzezania. Podczas pogrzebów szlochała, by potem odwiedzać grób zmarłej czy zmarłego.
Próbowano ją wyswatać, gdyż była jeszcze młodą, ponad trzydziestoletnią kobietą, ale ona w każdym kandydacie znajdowała jakiś feler. Miała przyjaciółkę, jedyną, Chanę Leę, starszą wdowę z chorym synem. Ciotka Tajbele dbała o przyjaciółkę i opiekowała się jej chorym synem, czerpiąc z tego satysfakcję. Po jakimś czasie Chana Lea poślubiła wdowca, właściciela sklepu z zieleniną. Stała się więc zamożna i ciotka Tajbele już nie musiała się nad nią litować.

Zaczęła odwiedzać ciężko chorą żonę grabarza. Pomagała jej, kurowała ją, przyrządzała posiłki dla niej i dla jej męża, mimo opieki po 10 miesiącach kobieta zmarła. Ciotka Tajbele szlochała na pogrzebie, padła na świeżo wykopany grób, rozpaczając. A po upływie roku poślubiła owdowiałego grabarza. Dom był bardzo zaniedbany, ale Tajbele doprowadziła go do porządku, dbała o męża, sama też rozkwitła. Pomagała przy kopaniu grobów i w innych pracach cmentarnych. Potrafiła odnaleźć każdy grób i wskazać drogę poszukującym miejsca pochówku krewnego czy znajomego.
I oto wybuchła w Radomsku epidemia. Rabin zarządził czarny ślub na cmentarzu, żeby odpędzić plagę. Ciotka Tajbele energicznie poszukiwała sieroty, którą następnie wyposażyła, wraz z innymi kobietami zadbała o wystawne wesele. Zgodnie ze zwyczajem, dziewczyna poślubiła na cmentarzu lokalnego głupka Berele. To ciotka Tajbele i jej mąż, w odświętnym przyodziewku, poprowadzili pannę młodą do chupy. Istotnie, epidemia po jakimś czasie zaczęła ustępować, a ciotka Tajbele lubiła myśleć, że stało się to dzięki niej. Gdy zimą spadł śnieg – wystawała godzinami w oknie, licząc nagrobki – ile przybyło od lata. I tak żyła ze swoim mężem w swoim królestwie – na cmentarzu.

Inne nawiązanie do „czarnych zaślubin” znajdujemy u pisarza Josefa Opatoszu (1886–1954), który znany jest przede wszystkim jako autor trylogii W polskich lasach czy Romansu koniokrada. W opowiadaniu A chasene ojfn bejsojlem (Wesele na cmentarzu) z 1929 roku zawarł historię czarnych zaślubin, do których ostatecznie nie doszło, ponieważ panna młoda o imieniu Broche, na widok pana młodego, garbatego Szlojme, odmówiła poślubienia go. Tak więc zamysł zamożnych Żydów, pragnących uzyskać rozgrzeszenie poprzez wykorzystanie biedaków pokrzywdzonych przez los, nie doszło do skutku.

„Czarne wesela” były w rzeczywistości praktykowane w XX, a nawet w XXI wieku. W 1909 roku, podczas epidemii cholery, odbyły się „czarne zaślubiny” w Jerozolimie, na górze Oliwnej, inny przykład to czarne wesele w Żelechowie, w getcie, podczas II wojny światowej, gdy rozszalała się tam epidemia tyfusu. W czasie trwania obecnej pandemii takie wesele odbyło się w Izraelu, na cmentarzu w Bnej Brak, w społeczności ultra-ortodoksyjnych Żydów. Dystansu, nakazanego przez władze, nikt rzecz jasna nie przestrzegał. Poskutkowało to z pewnością nowymi przypadkami covidu, ale też ślub na cmentarzu dał zgromadzonym nadzieję… na jakiś czas.

Bella Szwarcman-Czarnota

1 Szolem Alejchem, Dzieje Tewji Mleczarza, przeł. M. Friedman, Wrocław 1989, s. 109.
2 W tytule użyte jest słowo magejfe, którym w jidysz (w hebrajskim – magefa) określa się wszelkiego rodzaju plagi i epidemie, wyjąwszy „plagi egipskie”, które w Biblii zostały nazwane makot (hebr. razy, ciosy).
3 Di werk fun Icchok Lejbusz Perec, Nju Jork 1920, t. III, s. 135.
4 „Czarne wesele” (w jidysz – szwarce chasene) to ślub dwóch sierot lub inaczej pokrzywdzonych przez los osób żyjących na marginesie społeczeństwa, który odbywa się na cmentarzu pod czarną chupą – baldachimem ślubnym. Zwyczaj ten prawdopodobnie praktykowano jeszcze w średniowieczu, w Europie Wschodniej. Stoi za nim przeświadczenie, że małżeństwo zawiera się „na życie”, więc może nieubłagana śmierć odstąpi. „Czarne wesele” było finansowane przez gminę żydowską. Młodzi otrzymywali prezenty od członków społeczności którzy dobrymi uczynkami spodziewali się powstrzymać plagę, niejako wykupić się i odkupić swoje grzechy.
5 Wedle przekładu Izaaka Cylkowa, „sprawiedliwość ocala od śmierci” – Przysł. 10,2.
6 C. Turnianski, A magejfe in Prager getto in jor 1713, „Afn Szwel” – lato – jesień – zima 2020, s. 56–60.

Kultura Enter 2021/2022
nr 101

Ilustracja Artura Blusiewicza, 2021.