Strona główna/NOWOŚCI WYDAWNICZE. Dziennikarstwo versus show biznes

NOWOŚCI WYDAWNICZE. Dziennikarstwo versus show biznes

Jacek Zalewski
Fragment powieści Szpila, wyd. Lira, 2021

„Zapraszam do mnie”. Mail tej treści przerwał mi dumanie nad koncepcją tekstu o wokalnej wpadce Dumnej Diwy. To oczywiste, że nie zapowiadał niczego dobrego, bo maile od Niewypalec nie skutkowały niczym dobrym. W ciągu czterech dni pracy (dokładnie trzech dni i dwóch godzin dnia
następnego) mailem o tej treści byłem wzywany przez Niewypalec już dziewięć razy. Nigdy po pochwałę. Przeszedłem dwa biurka dalej.
— Co to jest? — Niewypalec dziobnęła firmowym długopisem w kształcie szpilki w ekran swojego laptopa. — Co to jest? — powtórzyła i znowu dziobnęła w ekran. Odkąd zacząłem pracę w redakcji, liczba bad pixeli znacznie wzrosła.
— Tekst o majtkach Zdesperowanej Lolity — odpowiedziałem niepewnie. Mój wczorajszy tekst wciąż tkwił w CMS-ie, co oznaczało, że niedoróbek było wystarczająco dużo, żeby wydawca zamiast je na bieżąco poprawić, wstrzymał publikację.
— Taaak? — przeciągnęła pytanie jak ksiądz kazanie przed wyborami, a jej prawa brew wyćwiczonym ruchem powędrowała w stronę sufitu. — A czego ja cię uczyłam?
Mam więc teraz, spośród miliona jej dobrych rad, pouczeń, żartów i zwykłych głupot bezbłędnie wybrać tę konkretną, właściwą złotą myśl.
— Rozumiem, Matyldo, że z tym tekstem jest coś nie tak. Powiesz mi co? — Wziąłem byka za rogi i frontalnie zaatakowałem ścianę, której zgodnie z obowiązującymi w Szpiletku prawami psychologii nie miałem prawa przebić. Niewypalec zacisnęła zęby i ostentacyjnie pogrążyła wzrok w pełnym bad pixeli ekranie laptopa. Pracowałem wystarczająco długo, żeby trafnie odczytać to jako manifestację niesmaku, zawodu, a może nawet pogardy.
W ten sposób dawała mi do zrozumienia i czekała na reakcję. Z samobójczą desperacją nie wycofałem pytania.
Niewypalec pojęła, że nie obejdzie się bez łopatologii.
— Po pierwsze tytuł. Walisz konkret. Po drugie, co jest tematem tekstu? — Niewypalec nie czekała, aż odpowiem. — Tematem są majtki. Walisz tymi majtkami w pierwszym zdaniu, najdalej w drugim. A najlepiej już w tytule. Rozumiesz? A tu — Niewypalec zaatakowała długopisem martwy piksel na ekranie — zanim czytelnik dowie się o co chodzi, trzy razy zdąży usnąć. I na chuj pisać, że jest fotomodelką i byłą laską kogoś tam? Poza tym ona nie jest żadną aktorką. Zagrała jakieś ogony i to wszystko. Właśnie dlatego pokazuje dupę, rozumiesz?
Napisz to jeszcze raz. Wal konkretem: przyszła w przezroczystej kiecce, pod spodem nie było widać bielizny.
Zadzwoniliśmy do jej menedżera, a ten powiedział nam to i to. Resztę sobie daruj. I nie pisz o tym pokazywaniu dupy, to było do twojej wiadomości. Policz też, ile razy w tekście pojawia się słowo „który” i napisz mi w oddzielnym mailu.

* * *

Wszyscy w redakcji pracowali na komputerach stacjonarnych i starych monitorach CRT, za wyjątkiem Niewypalec i Lokatego. Laptop, jak już zdążyłem się zorientować, był tu wyznacznikiem statusu społecznego, obiektem dumy i pożądania. To nic, że przeważały antyczne modele, nadające się głównie do pisania i przeglądania maili.

Status symboliczny laptopa był daleko poważniejszy. Był przenośny i nowocześniejszy (przynajmniej formalnie) od przestarzałej, stacjonarnej technologii. Oznaczał mobilność, zatem i wolność, zatem i prestiż; mówiąc wprost: kto miał laptopa, ten miał władzę. W zasadzie to było odwrotnie: kto miał władzę, ten dostawał laptopa i właśnie dlatego wszyscy, nie wyłączając mnie, marzyli o laptopie. Kiedy z takim sprzętem pod pachą maszerowało się środkiem Gmachu, miało się prawo oczekiwać szacunku od mijanych redaktorów. Oczywiście, szacunek był iluzoryczny, laptop kłuł w oczy i budził przede wszystkim nienawiść i zazdrość, z rzadka respekt.

Kto nie miał laptopa, był nikim — zerem, anonimowym fabrykantem śmieciowych tekstów. Jeżeli życie takiego fabrykanta tekstów było cokolwiek warte, to tylko wtedy, kiedy mógł z samego rana maszerować przez cały Gmach do swojego stanowiska z laptopem pod pachą. Poza tym nie było innego życia.

* * *
— To jest, kurwa, dno! Moja wyobraźnia nie jest najgorsza, pochlebiam sobie, że całkiem niezła, ale nie potrafię sobie wyobrazić upadku bardziej upokarzającego, bardziej „nowoczesnego”, a jednocześnie z jakiegoś powodu społecznie akceptowalnego — upajałem się przed Mani Panią swoim oburzeniem głównie dlatego, że miałem okazję. Rzadko mi się to zdarzało i kiedy wreszcie mogłem to zrobić bezkarnie, pojąłem, ile przyjemności może się kryć w świętym oburzeniu. Kurczę, jak się ma rację, naprawdę można sobie pozwolić na wiele! — Te wszystkie celebrytki nie zasługują na uwagę istot rozumnych.

Pokazują tyłki i cycki, bo nie potrafią pokazać niczego innego. Jest rzeczą jasną jak myśl Kartezjusza i wyraźną jak jego idee, że gdyby potrafiły pokazać coś więcej, nie musiałyby pokazywać niczego mniej — upajałem się również własną elokwencją i to aż do przesady, tym gorliwiej, że Mani Pania w żaden sposób nie dawała do zrozumienia, że ją męczę lub (co gorsza) nudzę. Mimo to czujnie na nią zerknąłem.
— Słucham cię, Aleksandrze. Mów dalej.
— Chcą wielkości i dążą do niej w jedyny znany im sposób: pokazując własną małość. Chcą być traktowane podmiotowo, jak istoty z krwi i kości, obdarzone imieniem i nazwiskiem, czasami nawet mózgiem, a jednocześnie same szukają okazji, żeby dać się potraktować jak przedmiot, jak obiekt, głównie seksualny. Żądają sukcesu za nic i osiągają go! Co jest naprawdę jakimś horrendalnym skandalem, jakąś niepojętą aberracją. Kiedy dzwoniłem do menedżera tej cholernej Lolity, miałem stuprocentową pewność, że oburzony wyśle mnie na drzewo, że numer mojego telefonu wpisze na czarną listę i już nigdy
nie udzieli mi żadnej informacji. Tak zrobiłby każdy menedżer gwiazdy z klasą. Każdy! On tymczasem udzielił mi szczegółowych informacji. O majtkach! — podkreśliłem to słowo mocnym akcentem, bo chciałem dać do zrozumienia, że majtki są kluczem do sprawy. — Oto na jakim poziomie jest współczesny show-biznes. Na poziomie majtek. Celebrytka ich nie zakłada. Jej menedżer dokładnie informuje o tym media. Media o tym piszą. Stado matołów to czyta. Dno. Teraz karierę robi się na majtkach. Majtki są tym, co trzeba mieć… Wróć! Nie trzeba mieć talentu, majtek wręcz mieć nie wypada, a poczucia godności nie należy. Dodaj do tego odrobinę tupetu oraz dyspozycyjnego menedżera i masz przepis na karierę! Kiedy sobie uświadamiam poziom, na jakim uprawiam dziennikarstwo, to przynajmniej raz dziennie wstydzę się, że jestem dziennikarzem.

Przerwałem, żeby upić łyk wina z Biedronki. Autentycznie się wzburzyłem. Co prawda nie samymi majtkami, bo po kilku dniach już wystarczająco okrzepłem w tej robocie, żeby odpowiednio stępić wrażliwość na to, co małe, durne i dobrze się sprzedające. Wzburzyłem się, bo mogłem. Kręciło mnie, że mogę się tak oburzać i mieć przy tym przychylną publiczność. Nie zgadzamy się z ogromną liczbą rzeczy na świecie, lecz z braku czasu lub okazji tłumimy to w sobie lub — co najgorsze — zapominamy o tym. Każdy powinien mieć przynajmniej raz w tygodniu okazję, żeby dać upust słusznemu oburzeniu. Każdy powinien mieć własną Mani Panię.

— Nie jesteś dziennikarzem, tylko text workerem, to po pierwsze — powiedziała spokojnie Mani Pania. — Po drugie wszystko ci się pomieszało, Aleksandrze. Pomieszały ci się dwie płaszczyzny. Nie przeczę, że są ze sobą powiązane, ale zbyt chaotycznie przechodzisz od jednej do drugiej. Dzisiaj rzeczywiście karierę robi się tyłkiem, nie talentem, a więc, mówiąc bliskim ci zawodowo językiem, od dupy strony. Twojego oburzenia jednak nie rozumiem. Żeby zrobić karierę, trzeba dobrać odpowiedni model zachowania, adekwatny do założonego celu. Ta celebrytka, której nazwisko uleciało mi z pamięci, właśnie to robi. Znalazła niszę, w której jest zapotrzebowanie na gołe dupy i umie zorganizować podaż. Gdyby premiowano talent, musiałaby go w sobie poszukać albo, co też prawdopodobne, odnaleźć się w innej, mniej spektakularnej branży. I tu dochodzimy do drugiej płaszczyzny. To nie ona ustaliła reguły gry, ona dostosowała się do reguł już istniejących. Być może ma sto innych talentów, z jej perspektywy bezwartościowych, bo nie dających się zmonetyzować. Show-biznes to dzisiaj
majtki, a nie talent, skandal, a nie godność, tyłek, a nie twarz. Masz rację, to dzieje się na tym poziomie, ale nie tobie oceniać celebrytki, bo one starają się wykorzystać zastane warunki do zrobienia kariery. Spójrz na to tak: jedni robią kariery w dziedzinach, w których mają talent, a inni są utalentowani do tego, żeby z sukcesem robić karierę jako zera. Na byciu zerem można dzisiaj sporo zarobić, nie każdy jednak może nim być. Pamiętaj, że ty o tym piszesz!

„Pamiętaj, że ty o tym piszesz!”. Aż przysiadłem. Mani Pania była mistrzynią wyrafinowanych aluzji i subtelnych niedomówień. Podejrzewam, że większość z nich gubiła się rejestrach niedostępnych mojej zdolności pojmowania niuansów, ale akurat ten zrozumiałem. Pisząc o tym, żyjąc z majtek Zdesperowanej Lolity, nie byłem w niczym od niej lepszy. Pomyślałem o tym skąpym kawałku bielizny. Być może nigdy nie opuszczał szafy, a mimo to od tygodnia zapewniał mi chleb, dach nad głową i forsę na wino z Biedronki dla Mani Pani. Całe moje obecne życie, fundament mojej egzystencji, możliwość spaceru po Warszawie, odwiedzania kawiarni i muzeów (muszę się w końcu za to zabrać), rozmów z Mani Panią (to już robię), wszystko zależy od majtek celebrytki! Gdyby je założyła, nie miałbym czego tutaj szukać. Jestem, żyję i robię karierę w serwisie plotkarskim, ponieważ celebrytka nie założyła majtek. Ponieważ świat jest tak urządzony, że osiągnięcie sukcesu wymaga od niej pozostawienia majtek w szafie. Im bardziej zaś majtki celebrytki leżą w szafie, tym większą mam szansę na
własną karierę. Jej majtki leżą w szafie, więc jestem. Tak wygląda kartezjański sylogizm w swojej zdegradowanej, ale za to adekwatnie przystosowanej do show-biznesu postaci. Gdyby Kartezjusz żył współcześnie, to zamiast medytować przy kominku, urządziłby ten cały przewrót kopernikański w filozofii nie wychodząc z internetu.

— Na pewno masz rację. — Nie miałem siły przeciwstawić się aluzjom Mani Pani. — Jesteśmy naczyniami połączonymi. Część tego oburzenia uderza we mnie, i słusznie. Tylko że sam sobie tyle razy w duchu wymyślałem, że nie mam już na to siły, a i słów mi brak. Zobacz, sprzedaję się jako Aleks, a więc pod pseudonimem, jestem anonimowym tekst-coś-tam…
— Text workerem. To zdegradowana forma dziennikarza. Żywa maszyna do przetwarzania informacji. Przepisuje istniejące teksty, zmieniając jedynie kolejność zdań i podpisuje swoim pseudonimem, rzadziej nazwiskiem.

Text worker w wersji zaawansowanej czyta kilka tekstów i tworzy z nich własny na zasadzie patchworku — tłumaczyła sucho Mani Pania. Jej empatia z całą pewnością nie wyrażała się na poziomie jawnym komunikacji. Delikatność również. Przecież mówiła o mnie. Była delikatna, a przy tym jednak diabelnie okrutna.

— Myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? — Nie było sensu z nią polemizować, przecież miała rację.
— Rzecz w tym, że nikt nie wymaga ode mnie niczego więcej. Nie tylko ode mnie. Nikt od nikogo nie wymaga, żeby
umiał pisać. Nikt nie wymaga nawet, żeby ktokolwiek umiał zdobywać informacje albo tworzyć analizy. Risercz rządzi. Risercz, czyli ściąganie z internetu informacji i ocena ich przydatności. O, w tym jesteśmy ekspertami, oni są ekspertami. Nie uwierzysz, z czego robi się dzisiaj newsy.
— Z dupy.
— Właśnie. Wiem wszystko o tyłku Kim Kardashian, a nawet nie wiem, czym się zajmuje. I wiesz co? W ogóle nie jest mi to w pracy potrzebne. Historia czyichś cycków to najbardziej zaawansowany rodzaj tekstów, jakie wytwarzamy. W kółko piszemy o Rihannie, to podobno jakaś wielka piosenkarka, a ja w życiu nie słyszałem żadnej jej piosenki. I wiesz, co?
— Wiem, nie jest ci to do niczego potrzebne.
— Życie nie jest mi do niczego potrzebne. Świat nie jest mi do niczego potrzebny. Wiedza nie jest mi do niczego potrzebna. Nic do niczego nie jest mi potrzebne — galopowałem namiętnie. — Wchodzę do Gmachu, siadam przy komputerze, odpalam internet i przenoszę się w jakąś alternatywną rzeczywistość. Rzeczy drugorzędne nagle nabierają znaczenia, margines staje się nowym centrum i bije blotki niczym dżoker. To jakiś cholerny matriks, jednak kiedy zajmujesz się tym przez cały dzień, nabierasz wrażenia, że to prawdziwy świat jest matriksem. Po ośmiu godzinach wychodzę z Gmachu, patrzę na ludzi i zastanawiam się, czy oni wiedzą, że jedna z tych pustych lalek pokazała tyłek. Dzielę ludzi na tych, którzy mają tę wiedzę i na nieistotną większość. Trzeba mi potem wielu godzin, żebym wyhamował, żebym nad kawałkiem książki, fragmentem literatury pięknej uświadomił sobie, że ta nowa rzeczywistość jest skonstruowana z wirtualnych odpadków i że pomimo tego jest bardziej rzeczywista od jakiejkolwiek innej. To wręcz hiperrzeczywistość. Tego nie było wcześniej.

— Było. Budowanie świata, który zamyka w sobie budowniczych jest stare jak świat. Nie ty pierwszy budujesz sobie własną klatkę, nie ty pierwszy zdajesz sobie z tego sprawę i nie ty pierwszy z tego powodu cierpisz.

Nie rozumiała mnie, kompletnie nie rozumiała! Gdzie, do cholery, jej oburzenie? Nagle poczułem się osamotniony w swoim niezadowoleniu z reguł świata. Matriks należało wysadzić w powietrze, Mani Pania pierwsza powinna się z tym zgodzić, może nawet zachęcić mnie do rewolty. „Umrzesz. Zgnijesz w kajdanach, które sam sobie nałożyłeś” — brzmiało tymczasem jej przesłanie. Chciało mi się płakać.

— Codziennie, kiedy idę do pracy, chce mi się płakać.
— Dzień, w którym nie masz ochoty na płacz, jest dniem straconym — odparła z całkowitym przekonaniem Mani Pania.

Jacek  Zalewski

Kultura Enter 2021/2022
nr 101

Fot: zmicer_waynowski (Instagram)