Strona główna/REPORTAŻ (MŁODZI). Na Czarnym Wygonie

REPORTAŻ (MŁODZI). Na Czarnym Wygonie

Tomasz Dymek

Droga na Roztocze wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Rozłożyste ramiona grabów okalają wąskie drogi, a sina barwa asfaltu odbija migocące w oddali światła. Podróż na wschód, a później w kierunku południowym to wyprawa, na którą trzeba się przygotować. Ciepła odzież i termos z gorącą herbatą to niezbędne akcesoria, które pozwalają przetrwać wieczorny chłód. Mglisty wieczór zapowiada, że następnego dnia pojawi się słońce i dojdzie do spotkania z uczestnikami warsztatów, nad którymi pieczę sprawuje Fundacja Banina. Docieram do miejsca noclegu, po czym zasypiam szybko i niepostrzeżenie.
Już rano uświadamiam sobie, że nie tak łatwo jest dostać się do Willi Rózin. Budynek dawnego domu dziecka znajduje się na końcu kamienistej drogi, którą zarastają potężne drzewa i krzewy. Jednak odnalezienie samej lokalizacji to tylko początek, pierwszy krok i zaledwie preludium przed kolejnymi stopniami wtajemniczenia.

Rozmowy i kontakt z aktorami, reżyserem i choreografką nie następują od razu. Wiedziony reporterskim instynktem, próbuję oswajać, podchodzić, byle nie za blisko, zagajać, ale bez szczególnego nacisku. Być i znikać jednocześnie. Wejście w zamknięty krąg zajmie mi trochę czasu, a przekonanie o tym, że na uwagę i słowo trzeba zasłużyć, będzie mi towarzyszyć do końca pobytu. Postanawiam pomóc w noszeniu palet i sprzętu niezbędnego do stworzenia scenografii oraz miejsc dla widowni. Widzę, jak przez pierwszy kwadrans snują domysły na mój temat. Może to oświetleniowiec? Może daleki znajomy? Nie wiedzą. Nieśmiało wskazują palcami, szepczą i potakują głowami, żeby jakoś określić przybysza. Po pewnym czasie przestają zwracać na mnie uwagę. Postanawiam stanąć pod wysoką brzozą i w bezruchu obserwować próbę przez kilka godzin.

Twórczy rozgardiasz, który towarzyszy całości jest naturalną częścią procesu. Szczegóły techniczne, pokrzykiwania, zmiany scenografii lub rekwizytów nie są czynnikiem stresogennym, lecz paliwem dobrze skonstruowanej aparatury dramaturgicznej. Widzę ogrom zaangażowania i pracy warsztatowej, których wypadkową są kreacje postaci. Młodzi twórcy nie tylko potrafią wejść w role, ale co wydaje się istotniejsze, nie wypaść z nich. W ogóle nie byłoby tego przedsięwzięcia, gdyby nie organizacyjna i reżyserska praca Bartłomieja Miernika, który czuwa nad całością procesu. I tu pojawia się pierwsze zaskoczenie. Ponieważ Słoneczna Dolina nie powstaje w ramach jednokierunkowej komunikacji na linii reżyser-obsada. Nie spotkałem tu wszechwładnego demiurga, który z całkowitą surowością realizuje własną wizję. Reżyser nie tylko konsultuje pomysły, ale pozwala młodzieży wdrażać własne koncepcje scen i postaci. Ruch, a także charakter upiorów czy żywych, to często autorskie propozycje ze strony aktorów. Widzę, jak ważny dla reżysera jest aspekt edukacyjny lub wręcz terapeutyczny. Jak podkreśla w rozmowie:

„Efekt naszej współpracy był w dużej mierze zbudowany na młodzieży po lockdownie. Obecnie w pracy z młodzieżą zmieniło się wszystko. Pracujemy z młodzieżą pozamykaną, częściowo poharataną. Przez te dwa tygodnie ich otwieraliśmy i ośmielaliśmy. Oni wiedzą, że ich zdanie się liczy. Starałem się, żeby mieli prawo mówienia o tym, co im nie odpowiada. Co się przenosi na pracę nad rolą w spektaklu. Teatr robi się w zespole, w grupie, wspólnie, razem”.

Widzę to przy kolejnych scenach, kiedy ktoś zapomni tekstu lub pomyli się w choreografii – niemal natychmiast pojawia się wsparcie ze strony reszty obsady. Odnoszę wrażenie nieustającej burzy mózgów, z której wynurzają się nowe pomysły i usprawnienia.

„Dzieci i młodzież dostają główne role, a nie są tłem dla zawodowych aktorów na scenie. Ponieważ oni mają czuć odpowiedzialność… My zajmujemy się przede wszystkim edukacją za pomocą teatru”.

Budowanie samoświadomości oraz więzi pomiędzy obsadą odbywa się również na płaszczyźnie ruchowej, za którą odpowiada choreografka Marta Rolska:

„Chciałam im – poprzez ruch – przypomnieć, jak fajnie jest się ruszać. Pandemia i zamknięcie wpłynęły na ich stawy i rozwój. A przecież trzeba im przypomnieć, jak dobrze jest poczuć swoje ciało. Robiliśmy trudne elementy, takie jak partnerowanie, do których potrzeba zaufania. A dzięki temu, że tak się zgraliśmy, to zaufanie było i coraz trudniejsze elementy mogliśmy wprowadzać”.

Aspekt ruchowy jest mocno zaznaczony, nie tylko w układach choreograficznych, ale także w motoryce postaci. Jeśli ktoś kuleje, to robi to konsekwentnie przez cały czas. Różnego rodzaju dysfunkcje i nienaturalne dla ciała pozycje pozwalają nadać przedstawieniu bardziej realnych kształtów.

Równie ważne wydają się być elementy lokalne, które pojawiają się w wielu miejscach. Nie są to jednak krzykliwe i nachalne odniesienia, a subtelne nawiązania do geografii, zwyczajów czy historii. Już adaptacja tekstu Dardy w oczywisty sposób nawiązuje do geograficznej strony opowieści. Jednak to nie wszystko. Reżyser i obsada idą o krok dalej. Proponują role kilku lokalnym kobietom, które pojawiają się w spektaklu jako wdowy wywołujące duchy zmarłych mężów.

Lokalne akcenty nie kończą się na tym. Inne odniesienia znajdziemy w postaci miejscowego zbieracza minerałów, która jest wzorowana na prawdziwym kolekcjonerze skał. Pozostawianie znaków i tropów, które uwiarygadniają całą historię w ramach geograficznych odniesień jest częścią integrującą. Współpraca ze społecznością Zwierzyńca oraz okolicznych miejscowości odbywa się na płaszczyźnie pomocy w poszukiwaniu rekwizytów, aktywizacji środowisk czy chociażby doboru aktorów. W ścisłej obsadzie znajdziemy osoby mieszkające na stałe na Roztoczu. Tym sposobem Słoneczna Dolina ożywa na nowo i wrasta w świadomość odbiorcy na zupełnie nowym poziomie.

Obserwuję to podczas premiery spektaklu, na którym zajmuję miejsce tuż obok mieszkańców miasta. Pomimo przenikliwego chłodu i późnej pory, widzowie reagują żywo, a nawiązania do postaci, nazw czy gwary, powodują śmiech i poruszenie na twarzach. Nie byłoby tego wszystkiego bez głębokiego osadzenia konstrukcji dzieła w roztoczańskich realiach.

Słoneczna Dolina to wielopostaciowa mozaika, w której można się przejrzeć, niczym w zwierciadle. W samym spektaklu dostrzegłem nawiązania do rytuałów znanych z Mickiewiczowskich Dziadów, ale nie tylko. Widowisko jest historią zamkniętej społeczności, której wszechobecna klątwa nie pozwala się wydostać. Trudno nie odczytać tego jako paraleli do sytuacji pandemicznego zamknięcia, które spotkało młodzież. Dramat nabiera zatem aktualnego znaczenia, które warto poznać. Znajdziemy w nim zarówno mroczną stronę ludzkiej natury, jak również akcenty humorystyczne. To słodko-gorzkie przełamanie pojawia się w zabawnych dialogach oraz interakcjach pomiędzy postaciami, ale nie tylko. Sporą część widowiska wypełnia choreografia oraz musicalowe bloki muzyczne. Artyści za pomocą skrzypiec i akordeonu kreślą dźwiękiem kolejne sceny. Co więcej, w ich ruchach i mimice widać postaci, a nie wyłącznie obsługujących instrumenty.

W warstwie muzycznej nie ma miejsca dla banalnych wtórników, które jedynie replikują przeboje Krzysztofa Krawczyka czy zespołu Maanam. Słyszę żywe i świeże aranżacje stanowiące mocne spoiwo w dramaturgicznej kompozycji przedstawienia. Wokalistom nie brak mocy w głosie i przekonania, że ich występ jest ważny.

Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zostałem zaproszony na Czarny Wygon w sposób niezwykły. Widz obejrzy nie tylko intrygującą historię, która zasadza się na pierwszym tomie cyklu powieściowego Stefana Dardy, ale również zobaczy dzieci i młodzież w pełni zaangażowane i oddane sztuce. Ten spektakl nie powstałby, gdyby nie przebywanie razem. Wspólnie wypite herbaty, nocne rozmowy, wielogodzinne próby i omówienia. „Nie wyobrażam sobie wrócić do siebie, do szkoły i w ogóle. Przyjeżdżałem tu z taką chęcią, żeby znowu zrobić coś fajnego. To był niesamowity czas”, mówi czternastoletni Szymon.

Od strony kadry jest równie entuzjastycznie: „Widzę w nich duży postęp. Widać otwieranie się prywatnie, ale także na scenie. To wszystko bardzo procentuje w roli i postaci, którą kreują”, mówi aktorka Emilia Goryl.

Moje rozmowy, obserwacje i podsłuchiwania prób, a także samego spektaklu toczą się na zewnątrz. Choć po drugim dniu interakcji dostaję kubek gorącej herbaty, który wypijam ze smakiem w towarzystwie aktorów, nie wnikam do wewnątrz. Staram się nie wchodzić do pomieszczeń prywatnych i nie zaburzać równowagi, jaką tu zastałem. Te trzy krótkie dni, które spędziłem w towarzystwie młodych uczestników warsztatów pokazują, że warto zwrócić uwagę na takie projekty.

Czy tam w Zwierzyńcu można było wystawić Becketta albo Sofoklesa? Prawdopodobnie tak, ale chyba nie miałoby to sensu. Kameralnie, po roztoczańsku, z gwarą i chłodem, z żartem i dreszczem, to wszystko i odrobię więcej zobaczyłem w Słonecznej Dolinie. A co do młodych aktorów, mam przeczucie, że jeszcze się zobaczymy na krajowych scenach.

Tomasz Dymek

Kultura Enter 2021/2022
nr 101

Fotorelacja ze spektaklu "Justyna & Szczepan fotografia" dzięki uprzejmości Fundacji Banina.