OBRAZKI. Kamizela
Kamizela
z cyklu Zza okna
Mira Ledowska
Kamizela przyjechała do Izraela z Bronkiem w sierpniu 1968 roku. Ale jako ola [1] – imigrantka izraelska – miała już przed przyjazdem przebogatą historię.
Swój żywot zaczęła w Stanach. Kupił ją starszy, siwy pan z wąsikiem i wesołymi, niebieskimi oczami. Był ogromnie energiczny. Chodził prosto i szybko i żył szalenie intensywnie. Bo oprócz pracy i rodziny uwielbiał kobiety. A i one też reagowały na jego wielkostylowe zaloty.
Tenże pan był też wielkim miłośnikiem przyrody. Sadził wokół domu i pielęgnował ze znawstwem drzewa, które rosły jak na rozkaz. A on potrafił cieszyć się jak dziecko każdym pojawiającym się listkiem. Aby dbać o równowagę ekologiczną, tenże pan uprawiał polowanie. To, co się podczas nich działo było w jego oczach najwspanialszym (zaraz po kobietach) darem życia. Ale aby polowania zachowały odpowiednią oprawę, nasz bohater nabył pierwszorzędny sprzęt i stylową kamizelę, mającą masę kieszeni. Była jasnobrązowa, skórzana i miała wełnianą podszewkę z wojskowego sukna. W czasie śledzenia zwierzyny nieraz była podrapana i poszarpana, ale to tylko dodawało jej urody i stylu.
Potem, gdzieś w Europie, wybuchła wojna. Syn naszego bohatera został zmobilizowany do marynarki wojennej. A pan J. powrócił do pracy w ramach ogólnonarodowego wysiłku militarnego. Na polowania nie było czasu i ochoty. Po wojnie powrócił jego syn, jakoś smętny i apatyczny… A pan J. powrócił do stanu emeryckiego. Łowiectwo już go nie interesowało. Kiedyś usłyszał, że organizacja UNRRA zbiera dary dla zrujnowanej Polski, więc zaniósł swoją ukochaną kamizelę do punktu zbiorczego.
Minął jakiś czas. Kamizela daleka od dawnej urody, ale wciąż „amerykańska”, wylądowała w Łodzi. Pan doktor L. był wysoki i postawny, a kamizela, choć noszona przedtem wiele lat, bardzo mu się podobała. Chodził w niej tylko w domu, ale mawiał, że w czuje od niej zapach prerii. Podrastający syn doktora przymierzał pod nieobecność ojca „amerykańską” kamizelę i już widział, jak szpanuje w niej wśród kolegów. Po wielu prośbach, pan doktor pożyczał ją czasem jedynakowi, cudem uratowanemu z łódzkiego getta. „Niech się czymś cieszy…”
***
Mijały lata. Doktor L. zmarł po długiej chorobie, a jego syn był już adwokatem. Jednak nawet wtedy często zakładał starą kamizele na świeżo wyprasowaną przez kochającą matkę koszulę i szedł „w Polskę”. Dokładniej – do SPATiF-u.
Kiedyś nowy właściciel kamizeli stał przy barze z kolegą, gdy jakiś nienależący do stałych bywalców słynnej knajpy facet zagadał do niego. A że młody pan L. nie miał ochoty na nowe znajomości, to intruz zaproponował mecenasowi L., aby „się wyniósł do Dajana!”. Na to kolega „kamizelanta” dał przybyszowi po pysku, a tamten zwrócił. Zrobiło się na tyle „wesoło”, że jakiś kieliszek jarzębiaka zamiast zostać radośnie wypity, wylądował na kamizeli…
Kamizela pomieszkała w Łodzi dwadzieścia lat. A na dokładnym spisie „majątku” wyjeżdżającego w 1968 roku adwokata L. miała numer 17. Została wciśnięta do walizki kupionej w czasie festiwalu teatrów studenckich we Wrocławiu, gdzie jak mawiał nasz bohater występował w programie „Pstrąga” jako „trzeci krzak”…
We wrocławskiej walizce oprócz garnituru i koszul były też najukochańsze książki i notatki. A nawet spis przeczytanych od dzieciństwa książek. Zawinięty w kamizelę…
Druga dozwolona walizka zawierała ładunek „aqua vitae”, kupionej w Peweksie za ostatnie dolary, przysłane przez adoptowaną siostrę. Odwożący Bronka do Warszawy przyjaciel – adw. J.K. – ostrzegał: „Nie otwieraj tej drugiej walizki, bo wypijesz i poprosisz o azyl w Koluszkach!”. Ale pan mecenas, bezpaństwowy, obywatel świata, dojechał „trzeźwy jak świnia” – jak to mawiał – do Wiednia. A po kilku dniach wyleciał po raz pierwszy w życiu, i to „żydowskim” samolotem EL-AL, do Izraela. A kamizela z nim. Po wylądowaniu w Ziemi Świętej kamizela dusiła się długo w bagażu, bo w sierpniowych upałach izraelskiego lata robiło się jeszcze bardziej gorąco na samą myśl o ciepłych ubraniach.
Po przybyciu do Izraela nasz jej właściciel wylądował na kursie hebrajskiego w dwudziestoletnim Aszdodzie. W dużej klasie wraz z międzynarodowym towarzystwem zaczynał nasz złotousty mecenas dukanie: „Nazywam się… Jestem imigrantem z…”. Wieczorami w swoim maleńkim pokoiku pan L. albo produkował kartoteki z hebrajskimi źródłosłowami, albo popijając pisywał rzewne listy do łódzkich przyjaciół. Minął rok i mówiący już nieźle po hebrajsku pan L. wylądował wraz z kamizelą w Tel Awiwie.
***
Niestety kamizela straciła niezwykle przedstawienie poprzedzające uzyskanie mieszkania przez „kawalera z odzysku” jakim był pan L. I tak to, prawie cudem, pan L. stał się właścicielem jednopokojowego mieszkanka przy ulicy Amiszaw – co oznacza „mój naród powraca”. Aby moc się urządzić, pożyczył pieniądze na zakup szerszego tapczanu i kuchenki. A mała i hucząca jak traktor lodówka wypełniona książkami przybyła w niewielkim bagażu pana adwokata. Chcąc kontynuować naukę hebrajskiego i utrzymać się, pan L. pracował w redakcji polskiej gazety – „Kurier-Nowiny” – jako korektor. Zaczął poznawać oszałamiające sekrety supermarketów, gdzie sam wybór rodzajów pasty do zębów był ciężkim dylematem i przyprawiał o zawroty głowy. Poznawał też sekrety komunikacji miejskiej i mapę miasta. Stała się ona niezbędna, bo za dodatkową pożyczkę pan L. zrealizował swoje największe marzenie i kupił małe sportowe auto – Fiata w kolorze turkusowym, o pięknych, opływowych liniach. Od czasu do czasu ubierał swoją ukochaną kamizelę, która grzała ciało i serce. I, co prawda, czasem spotykał zdziwione spojrzenia, ale nie wstydził się swojej przyjaciółki, która trochę odbiegała od izraelskiego tła. W tym czasie Bronek odkrył tzw. „małą Polskę”, czyli polską bibliotekę i księgarnię Neusteina. Pierwszy Dom Książki i Instytut Polski w Tel Awiwie. Wyspę polskiej szczęśliwości. Miejsce spotkań ludzi, którzy utracili swoją duchową ojczyznę i znaleźli jej miniaturę w księgarence przy ulicy Allenby 84. W tej księgarni, wśród interesujących i życzliwych ludzi, wreszcie odtajało serce pana L. Pochłaniał dziesiątki książek wydawanych przez paryską „Kulturę”, popijał z nowymi przyjaciółmi, z którymi połączył go wspólny i niełatwy los emigranta z konieczności. Wreszcie mógł rozmawiać w swoim ukochanym języku na interesujące go, a nie tylko aktualne, tematy.
W tej klitce bez jednego okna kwitło życie kulturalne. Bywali pisarze i dziennikarze „stamtąd”. Ludzie, zagonieni za pracą czy mieszkaniem, nagle zapominali o wszystkim i tonęli w książkach, których tak im brakowało.
Kamizela również przeżywała drugą młodość, budząc zainteresowanie i życzliwe uwagi, że to niby po dziadku-leśniczym…
***
W tym czasie pan L. zaczął przygotowywać się do powrotu do zawodu. A wymagało to zdania dziewięciu egzaminów z prawa angielskiego, tureckiego i żydowskiego opartego na źródłach religijnych (Biblia i Talmud). Był szalenie zapracowany. Ale miał 34 lata i… pecha.
Któregoś wiosennego dnia, dwa lata po przyjeździe do Izraela, napatoczył się w księgarni Neustena na niebrzydką i oczytaną dziewczynę. Podszedł do niej i w izraelskim stylu, nie przedstawiając się, zaczął ją namawiać, aby koniecznie wzięła do czytania Gubernatora Warrena. Ale mimo że nasz złotousty mecenas namawiał gorąco, dziewczyna odpowiedziała, że czytuje tylko to, co sama wybiera.
Po czym pożegnała się z Mundkiem Neusteinem i z jego żoną, Adą. I wyszła. Zostawiając chmurkę „Ma griffe” Carvena… Zapach oraz ta, co go rozsiewała, spodobały się ponoć zahartowanemu na baby panu mecenasowi. I wpadł na tyle, aby stojąc pod baldachimem, przekazać wybrance zaszczytne słowa: „jesteś mi poświęcona”[1]…
Mira Ledowska
[1] Ole/ola w języku hebrajskim oznacza 'wchodzący na górę’; przenośni kogoś, kto przybywa do Izraela na stale. Ole – nowy obywatel Izraela, ola – nowa obywatelka.[2] Słowa, którymi narzeczony bierze za żonę.
Mira Ledowska – z domu Krum, ur. w 1937 r. w Tłumaczu, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Ocalona z Holokaustu, nauczycielka języka polskiego w Izraelu. Babka i siostra matki, Ludwika Hartenstein, w czasie likwidacji dzielnicy żydowskiej zostały wywiezione do obozu zagłady w Bełżcu. Z Tłumacza wraz z rodzicami mała Mira uciekła dzięki pomocy miejscowego rolnika, który wywiózł ich z getta furmanką. Tuż przed opuszczeniem getta tłumackiego zginął tragicznie jej nowo narodzony brat. Po ucieczce z getta wraz z ojcem i matką ukrywała się w młynie u pana Dwolińskiego w Beremianach. Potem Krumowie ukrywali się w lesie. W wyniku donosu polskiego leśniczego ojciec Miry Ledowskiej został zastrzelony przez niemieckiego żołnierza na oczach ukrytych matki i córki. Następnie obie trafiły do miejscowości Pużniki, gdzie przyjęte zostały przez Antoninę Działoszyńską. Działoszyńska z pomocą miejscowego proboszcza załatwiła kobietom fałszywe dokumenty. W jej domu, jako kuzynki zmarłego męża gospodyni, Adela Krum i jej córka, jako Adela i Maria Kowalik, przeżyły okupację. Po pobycie w Monasterzyskach i Jeleniej Górze, przeprowadziły się do Wrocławia. Mira Ledowska ukończyła tam seminarium nauczycielskie i rozpoczęła studia polonistyczne, jednak po antysemickim incydencie na uczelni w 1957 r. zdecydowała się przerwać naukę i wyemigrować do Izraela. Tam wyszła za mąż za pochodzącego z Łodzi Bronisława Ledowskiego, którego rodzina przeżyła tamtejsze getto. Skończyła hebraistykę i przez 36 lat pracowała jako nauczycielka przedmiotów hebrajskich. Od 2001 r. zatrudniona w Instytucie Polskim w Tel Awiwie. Spotyka się z młodzieżą, aby opowiedzieć o historii swojej rodziny i „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”.