SZKICE. Ślepa plamka
Z cyklu OKNO
Grażyna Lutosławska
Staruszka spojrzała na mnie groźnie. Zorientowałam się, że stoję na środku chodnika, po którym szła na spacer z psem. Pociągnęła za smycz i uwolniła od niej moje kostki, omal mnie przy tym nie przewracając.
– Czasem lepiej patrzeć pod nogi – powiedziała.
Ale po chwili obie spoglądałyśmy w górę, w stronę okien, którym przyglądałam się, zanim się pojawiła. W centrum Soho, dzielnicy dynamicznie pulsującej rytmem załatwianych interesów filmowych i muzycznych. Zbyt szybkiej na spacer z psem. Ale że bardzo energetycznej, dlatego chętnie odwiedzanej przeze mnie i B., który od kawiarni Bar Italia, istniejącego na Soho od dziesięcioleci, zaczął kiedyś swoją wędrówkę po Londynie. Teraz też wypiliśmy tam kawę i B. czekał na mnie za rogiem Meard Street, a ja zatrzymałam się, żeby popatrzeć w okna, przez które nikt już nie patrzył.
– Dlaczego są zamurowane? – zapytałam.
– Nie wiem – odpowiedział B., który po mnie wrócił.
– A gdzie oni są? – rozejrzałam się zaskoczona.
– Kto? – zdziwił się B.
– Staruszka z psem.
– Nikogo tu nie było.
– Przecież się nie rozpłynęli… – zaczęłam niepewnie.
– No, na nas czas – powiedział B.
Zanim ruszyliśmy z miejsca, dostrzegłam szyld, którego litery było ledwie widoczne zza bluszczu i upływającego czasu.
– „George Benford & O’Shea” – przeczytał B. – Dostawcy zegarków. I części. Tu przed laty kupiłem śrubkę, której nie mogłem nigdzie indziej znaleźć.
George Benford i O’Shea handlowali w tym miejscu od 1869 roku, co przeczytaliśmy po chwili na ekranie telefonu (omijając wzrokiem cyfry wskazujące ponaglającą nas godzinę). Ich czas skończył się przed prawie czterdziestu laty.
– Może mieszkali w tym domu z zamurowanymi oknami? – spekulowałam.
– Gdzieś muszą być jakieś informacje – B. bez powodzenia szperał w internecie.
– Oko też nie pokazuje wszystkiego, bo ma ślepą plamkę. A ja mimo to nie widzę dziur – przypomniałam. – Skoro mózg uzupełnia sobie obraz z kontekstów i wypełnia ślepą plamkę na siatkówce oka, to mogę i ja uzupełnić sobie wiedzę o tym, czego nie widać za zamurowanymi oknami – powiedziałam i już po chwili znowu byłam w pokoju, w którym rodzina handlarzy zegarkami jadła właśnie crumpets z masłem na śniadanie. A może to był Full English breakfast z jajkiem sadzonym, bekonem, kiełbasą, grzybami, pomidorami i fasolką, tego nie byłam pewna, na pewno jednak spoglądali przy tym na zegar, żeby nie spóźnić się do pracy.
Tymczasem to my byliśmy spóźnieni na spotkanie, musiałam więc wrócić z podróży w czasie, żeby wsiąść do autobusu do Spitalfields.
Dzielnica na wschodnim krańcu Londynu nie miała przed laty dobrej reputacji. W epoce wiktoriańskiej nastąpił upadek działającego tu przemysłu jedwabniczego i Spitalfields powoli zaczęło zamieniać się w slumsy. To stąd pochodziły ofiary Kuby Rozpruwacza, to tu na kartach opowieści Jacka Londona spotykali się włóczędzy z całego miasta. A później zegarki od „George Benford & O’Shea” przestały odmierzać czas i czasy się zmieniły. W XXI wieku między Bishopsgate a Spitalfields Market powstały duże, nowoczesne biurowce, zacierając granicę między Spitalfields a City of London. Dawne slumsy stały się dziś modną częścią Londynu.
Z rynku Old Spitalfields, z wąskich zaułków i ulic, na których wciąż stoją stare kamienice, widać potężne ściany okien, przesłaniające niebo.
– Ciekawe, co za nimi jest – znowu spojrzałam w górę, ale tym razem moja wyobraźnia milczała. Może z powodu zawrotu głowy od zadzierania jej do góry. „Lepiej patrzeć pod nogi”, przypomniałam sobie słowa staruszki.
Tak też zrobiłam, i po raz drugi tego dnia, o mało nie wylądowałam na chodniku. Podtrzymana przez B. zachowałam równowagę. Nie zauważyłam rusztowania, którego część wystawała na wysokości mojej głowy. „Czasem lepiej”, tak powiedziała, przypomniałam sobie rozcierając guza.
– Ale kiedy? – wykrzyknęłam, chociaż staruszki nie było w pobliżu i nie mogła uzupełnić swojej rady.
– W 1669. 20 stycznia – powiedział B.
Faktycznie, ta właśnie data widniała na tablicy przymurowanej do ściany niedużego domu, przed którym staliśmy. Miał dwa piętra. Trzysta pięćdziesiąt lat temu urodziła się w nim Susanna Wesley, matka Johna Wesleya, który razem z bratem, Charlesem współtworzył Kościół Metodystyczny. Jej mąż niespecjalnie troszczył się o rodzinę i często zostawiał Susannę samą z dziewięciorgiem dzieci. Pewnego dnia po raz drugi spłonął dom, w którym mieszkali i kobieta musiała umieścić dzieci na dwa lata w różnych rodzinach. Kiedy znowu byli razem, przeraziło ją to, że zaczęły one mówić nieodpowiednim językiem i zachowywać się nie tak, jak je uczyła. Zajęła się staranną edukacją i synów, i córek, co nie było takie powszechne. Dużo z nimi rozmawiała, kto wie, czy porywające kazania z których słynął później John Wesley, nie miały w tym swojego źródła.
– To piękny gest, że zostawiono ten dom z szacunku do Susanny Wesley – pokiwał głową B.
Wybudowany tuż po wielkim pożarze Londynu w 1666 roku, stoi dziś wciśnięty między szklane wysokościowce.
– Ocalał pewnie dlatego, że zajmuje bardzo mało miejsca i żaden biurowiec nie mógłby się tu wcisnąć – mruknęłam i wtedy dostrzegłam psa przebiegającego w prześwicie między starą kamienicą, a nowoczesnym budynkiem. Przez chwilę wydało mi się, że jest podobny do tego, którego widziałam na Soho.
Zadarłam głowę. Okna domu Susanny Wesley zasłaniały zamknięte okiennice. Nie powstrzymały mnie i już, już miałam usiąść obok małego Johna, żeby posłuchać opowieści jego matki, kiedy B. pociągnął mnie za rękaw.
– Jesteśmy spóźnieni – przypomniał.
– Nie patrzeć do góry, nie patrzeć do dołu, nie patrzeć wstecz… Bo albo się przewrócisz, albo spóźnisz. To gdzie mam patrzeć? Tylko do przodu? Tak nie zobaczę wszystkiego – mruczałam. – Czasem trzeba… – zaczęłam, ale w pobliżu nie było staruszki, która mogłaby mi podpowiedzieć ciąg dalszy.
I wtedy przypomniałam sobie okno w starej, opuszczonej kamienicy na lubelskim Starym Mieście. Wybitą szybę ktoś zastąpił w nim papierem z fragmentem Poematu o mieście Lublinie Czechowicza. Czasem patrzę przez niego na miasto.
Grażyna Lutosławska
Kultura Enter
2020/01 nr 92