DEBIUTY. W poszukiwaniu tożsamości pogranicza
Aleksandra Kuzioła
Cztery tygodnie pogranicza pokazały mi, że tak bliski mi region, może być równocześnie tak obcy i inny. Działalność Fundacji Banina ożywiła jego historie, ukazała problemy, ale także odszukała choć fragment tożsamości tych terenów.
Właśnie zaczyna się maj, kiedy dostaję wiadomość od Bartka Miernika, założyciela Fundacji Banina. „Cześć, czy chciałabyś w te wakacje podziałać z naszą Fundacją?” A dalej wymienione konkretne terminy, łącznie cztery tygodnie. Po chwili zastanowienia piszę, że bardzo chętnie.
Warto byłoby wiedzieć, w co właściwie się wplątałam. Dobrze, znam już swoją rolę. Mam spędzić te cztery tygodnie wraz z grupą teatralną, a potem opisać ich pracę. Czytam dalej obszerny projekt. „Mosty, czyli w poszukiwaniu tożsamości Pogranicza”. Pochodzę z aspirującego do miana dużego miasta Lublina, moje doświadczenie z pobytami na Roztoczu kończy się na poziomie wizytowania Zamościa i Zwierzyńca podczas krótkich wypadów. O pograniczu i Grzędzie Sokalskiej nie wiem nic.
Przed wyjazdem ściągam jeszcze na laptopa kilka naukowych opracowań tematu pogranicza polsko-ukraińskiego. Wypożyczam z biblioteki kilka książek osadzonych w roztoczańskiej tematyce, w tym „Czarny Wygon. Słoneczna Dolina” Stefana Dardy – powieść pochodzącego z Lubyczy Królewskiej pisarza, na podstawie której powstał scenariusz pierwszego spektaklu. Pierwszego, bo efektem projektu mają być dwa. Ten na podstawie Dardy, wystawiany na przełomie czerwca i lipca, to scenki komediowe. Drugi, „Mosty”, ma powstać w wyniku rozmów z ludźmi, które odbędziemy na początku lata.
Ale mimo tej wprawki do tematu wyprawy, na pierwszą część projektu ruszam właściwie z czystą kartą.
Określenia „wyprawa” nie używam tu zresztą na wyrost, bo przed nami dziesięć dni rajdu rowerowego. Jedno z moich głównych pytań przed drogą do Zwierzyńca brzmi: „czy podołam?”. Nigdy nie pracowałam w podobnych warunkach i trudno mi sobie wyobrazić, jak może to wyglądać.
Ale póki co nie muszę się jeszcze ścierać z moimi obawami. W pewien czerwcowy poranek przyjeżdżam pod zwierzynieckie kino Skarb. Przed aktorami trzy dni pracy nad spektaklem. Przede mną – jeden dzień obserwacji, bo na stałe dołączę do zespołu dopiero, gdy wystartuje rajd. Jako pierwszego spotykam Bartka. Znam go już z tych kilku wymienionych na Messengerze wiadomości, ale dopiero tu, w Zwierzyńcu, poznajemy się osobiście. Idziemy uliczkami na obrzeżach miasta, zahaczamy o położony tuż przy linii kolejowej kirkut. Reżyser opowiada mi, o co właściwie chodzi w tym projekcie. Słyszę o „teatrze partycypacyjnym”. Przez cztery tygodnie trwania projektu to zagadnienie będzie wracało do mojej głowy szczególnie często. Bo podróżując po pograniczu, zobaczę, o co właściwie chodziło w definicji, którą przeczytałam w słowniku terminów teatralnych.
Mam w głowie dużo pytań, bo nie dość, że nie znam tych terenów, to i sama koncepcja „Mostów” wydaje mi się lekko zamglona. To znaczy – plan rozumiem. Teraz komediowy spektakl, potem rozmowy z widzami, a w sierpniu drugie doświadczenie teatralne, tym razem ze scenariuszem na podstawie zebranych historii. Ale czy ludzie będą chcieli mówić? Co właściwie mogą opowiedzieć? Co takiego ciekawego jest w tym Roztoczu? Jakie historie mogą stać za ludźmi zamieszkującymi te dziesięć miejscowości?
Podczas spaceru po Zwierzyńcu niektóre kwestie się rozjaśniają. Bartek opowiada, że dwa lata temu sam pokonał na rowerze większą część tej trasy. Ale że teraz wyrusza w drogę z czystą kartą. Że celem jest, aby pogranicze nie stało się sztucznym elementem spektaklu, a jego naturalnym tłem. I słyszę o ciekawości. Tej, która towarzyszy też mi. Ja dodatkowo jestem też ciekawa ludzi, z którymi będzie mi dane przez ten czas pracować.
Kiedy wracamy do kina, do Zwierzyńca, zaczynają docierać aktorzy. Najpierw wpadają mieszkający w tym roztoczańskim mieście Denis Jakubowski i Solomiia Mardarovych. Denis dał się poznać jako pełen energii i – na pierwszy rzut oka – lekko szalony. Okazuje się, że jest niewiele starszy ode mnie, bo za rok skończy szkołę. Na co dzień gra w Zamojskim Studiu Teatralnym i współpracuje z Baniną. Podobnie jak Solomiia, autorka monodramu „Obca”. U niej widać już więcej spokoju, chociaż kiedy się poznajemy, jest akurat wkurzona na Bartka za podanie złej godziny próby.
Tego dnia poznaję jeszcze dwie Dominiki – Arct i Jarosz. Ta pierwsza to dla mnie uosobienie określenia „artystyczna dusza”. Kolorowa, głośna. Jestem ciekawa, w jakich kreacjach aktorskich ją zobaczę. Po Dominice Jarosz z kolei od razu widać lata teatralnego doświadczenia. Opanowanie, profesjonalizm, z jakim podchodzi już do pierwszego czytania scenariusza. Chwilę po nich z Zamościa dojeżdża jeszcze Martyna Chałas, także tegoroczna maturzystka, grająca w Zamojskim Studiu Teatralnym. Jest dzień po premierze „Informacji”, nowego spektaklu studia, i walczy, żeby nie rozchorować się przed rajdem.
Pierwsze czytanie w kinie. Potem przerwa, spacer po Zwierzyńcu i pierogi. A potem próba. Na boisku na obrzeżach miasta. Poznaję ostatnią z aktorek, Elizavetę Milintsevich. Pochodzi z Białorusi, ale na Roztocze przyjechała z Gdańska, gdzie mieszka i pracuje. Od niej też od początku bije doświadczenie osoby, która z teatrem związana jest od lat.
Choć tego dnia powstaje tylko fragment spektaklu, ze Zwierzyńca wyjeżdżam pod ogromnym wrażeniem. Współpracy między aktorami. Interpretacji scenariusza. I tego zalążka efektu końcowego, który udało mi się zobaczyć. Trzy dni przed rozpoczęciem rajdu jestem jeszcze bardziej ciekawa, jak potoczą się kolejne dni.
***
Czwartkowy poranek to dla nas godzina zero. Spotykamy się już w pełnym składzie – uzupełnionym o Martę Fortowską, dramatopisarkę. Po każdym spektaklu będę ją widziała z telefonem, nagrywającą historie opowiadane przez widzów. Dzięki nim stworzy potem scenariusz „Mostów”.
Rybnica, Siedliska, Teniatyska, Machnów Nowy, Dyniska, Tarnoszyn, Przewodów, Chłopiatyn, Żabcze i Gołębie. Powtarzam w głowie kolejne miejscowości, przez które przejeżdżamy. Niby codziennie to samo. Droga na rowerach – z niewielkimi wyjątkami, bo finalnie przejazdy mamy w ciągu ośmiu z dziesięciu dni – potem spektakl, omówienie. Ale każdy z tych dni jest inny. I ze względu na warunki pogodowe. I na to, że każdy spektakl jest inny – a co za tym idzie, różnią się także wieczorne omówienia. I inne są publiczności, przed którymi Banina wystawia „Słoneczną Dolinę”.
„Większość osób bardzo chętnie dzieliła się tymi historiami. Nie trzeba było nikogo ciągnąć za język, bo widać, że ludzie mają już coraz mniej okazji, żeby opowiadać”.
Przed pierwszym przystankiem zastanawiam się, na ile ludzie będą chętni, żeby podzielić się z obcymi swoimi opowieściami. Ale już na samym początku trasy okazuje się, że otwierają się przed nami. I to bardzo. Opowiadają o sobie, swoich rodzinach, sąsiadach. Tego dnia słucham historii o dobrych relacjach sąsiedzkich, wspólnym spędzaniu czasu, rozmowach prowadzonych przez płot. Obserwuję, jak z czasem aktorzy i widzowie zbliżają się do siebie, gdy po spektaklu siadają na ławkach i nakarmieni ciastem oraz chlebem ze smalcem wysłuchują historii. Tego wieczora obserwuję też pierwsze omówienie. Słucham, jak reżyser, dramatopisarka i aktorzy analizują spektakl. To też jest niezwykle ciekawe, bo po wysłuchaniu ich opinii, dostrzegam rzeczy, które mi samej nie wpadłyby w oko.
Dni mijają bardzo szybko. Mam wrażenie, że żyjemy od trasy do spektaklu, omówienia i pory spania. Spędzamy trzy noce u pani Eli, sołtyski Teniatysk, która codziennie zapewnia nam wyżywienie na bazie produktów z własnego ogródka. Zapewnia nam też rozmowę, która szczególnie zapadła mi w pamięć – kiedy późnym wieczorem, po spektaklu, spotykamy się w jadalni małego drewnianego domku z mamą sołtyski. Starsza kobieta opowiada nam historie wsi, też te mniej chlubne. Część z nich znajdzie potem swoje miejsce w „Mostach”. Chociaż po drodze na spektakl w Siedliskach mokniemy i my, i wszystkie nasze rzeczy, na miejscu zostajemy ugoszczeni w Muzeum Skamieniałych Drzew. Chociaż tego dnia aktorzy grają dla niewielkiej widowni, po spektaklu słyszymy opowieści o poszukiwaniu tożsamości swoich rodzin. A jesteśmy wtedy przy samej granicy polsko-ukraińskiej.
„To ciekawe, kiedy na bieżąco słyszysz komentarze na temat tego, co się dzieje na scenie. Grając inne spektakle w większych miejscowościach, to się nie zdarza. Jako performerka muszę dawać sobie z tym radę”.
W każdej miejscowości widownia jest inna. W Dyniskach spektakl ogląda raptem kilka osób, a do Przewodowa sołtyska sprowadza liczną grupę chętnych do obejrzenia. W Gołębiu czy Chłopiatynie widzowie – my też – po widowisku biorą udział w biesiadzie. Jest ognisko, leje się bimber, a w tle gra muzyka disco polo. Banina gra dla ludzi nieznających teatru. Którzy często reagują bardziej ekspresyjnie, niż można by się tego spodziewać. Ale trudno dziwić się osobom, które pierwszy raz w życiu widzą taki spektakl. W niektórych wsiach słyszymy, że czasem są organizowane wyjazdy do większych miejscowości, żeby wziąć udział w wydarzeniach kulturalnych. Ale to raczej odosobnione przypadki.
„Tarnoszyn jest bardzo dobrym przykładem trudnej historii, która cały czas żyje w tej społeczności. W kościele przed samym wejściem wisi krzyż ze spalonego kościoła, w środku jest kaplica, w której wiszą tablice z konkretnymi nazwiskami i wiekiem osób, które zginęły”.
Na spektaklu w Tarnoszynie pojawia się mężczyzna, który po chwili rozmowy wspomina Denisowi, że we wsi mieszka jego matka, która może opowiedzieć więcej o historii tego miejsca. Rozmawiając z innymi paniami, widzę tylko, jak razem z Martą ruszają w stronę domu pani Marii. Po rozmowie, omawiają nam, co od niej usłyszeli. Wspominają o spaleniu Tarnoszyna z 1944 roku. To wydarzenie nadal żyje w mieszkańcach, co uwydatnia się zwłaszcza wtedy, gdy zaczynają mówić o relacjach polsko-ukraińskich. Dużo w tym goryczy, bo to Ukraińska Powstańcza Armia odpowiadała za spalenie wsi. Choć stało się to dziesiątki lat temu, wielu wciąż nie wybaczyło. Co widać i słychać, gdy wspominają o historii z czasów II wojny światowej.
„Cerkwie przypominały mi o moim kraju. U mnie są prawosławne, a tu grekokatolickie, ale obie są do siebie bardzo podobne. Wchodząc do nich, oglądając malowidła, freski, czułam się jak w domu”.
W dzień spektaklu w Chłopiatynie decydujemy się na objazd po okolicznych cerkwiach. Takich położonych wśród pól, do których dojeżdżamy po nierównych, zarośniętych trawą drogach. Ale w tych budynkach sakralnych widzimy fragmenty historii. Zdecydowanie największe wrażenie robi na mnie ta w Wyżłowie. Cała porośnięta polami rumianku, położona koło starego cmentarza, na którym odczytuję nazwiska zapisane po ukraińsku. Bartek pokazuje nam lekko ukryte wejście z boku świątyni. Na jej środku stoi stara trumna, na chór prowadzą pokryte pajęczynami drewniane schody. Jedynym śladem życia toczącego się wewnątrz jest myszołów, który wylatuje przez jedno z okien, akurat gdy przekraczam próg. Ta cerkiew staje się dla mnie swoistym symbolem. Miejscem, w którym życia już właściwie nie ma. Kiedyś intensywne, dzisiaj jest już zapomniane i znikome. Czy taki los spotka też inne wsie, które odwiedzamy?
***
W te dziesięć dni pokonaliśmy ponad 250 kilometrów. Po lasach, polach, drogach, na których towarzyszyły nam tiry i pędzące auta. To wszystko z przyczepkami, z bagażami. Na miejskich rowerach, definitywnie nieprzystosowanych do warunków. Ale mimo tego aktorzy codziennie grali. Codziennie wychodzili przed publiczność i z tą samą energią pokazywali komediowy spektakl. Gdy na to patrzyłam, pod koniec rajdu sama byłam pod wrażeniem, jak dużo w nich jeszcze siły do grania.
„Dla mnie to było pokonywanie siebie dzień po dniu. Każdego dnia odkrywałam nowy poziom zmęczenia. Czasem po tych dwudziestu, trzydziestu kilometrach, kiedy musiałam chodzić nisko w spektaklu, czułam, że nie zejdę niżej. Miałam starcia ze swoim ciałem. Ale nawet gdy było ciężko, zadowolenie z siebie bardzo mi sprzyjało. Kiedy wróciłam po tych przemierzonych 250 kilometrach, uczucie, że to zrobiłam, było niesamowite. Było ciężko, ale było warto”.
Kiedy w Zamościu wsiadam do busa i wracam do Lublina, myślę, że udało się zrealizować trzy główne cele pierwszej części projektu, o których opowiadał mi Bartek. Pierwszy. Udało się otworzyć widzów. Mieszkańcy opowiedzieli nam swoje rodzinne historie, poznaliśmy przeszłość ich wsi, ale też ich teraźniejsze życie, poglądy. Drugi. Grupa aktorów bardzo się skonsolidowała. Gdy na nich patrzę, mam wrażenie, że choć są zupełnie różni, to dadzą radę stworzyć „Mosty”. Trzeci. Powstał naprawdę dobry spektakl. Który rozbawiał publiczność; był ciekawą komediową interpretacją Dardy.
Wszyscy wracamy do swoich żyć. Ale niebawem wszyscy wrócimy na pogranicze, by wziąć udział w drugiej części projektu.
***
Mija nieco ponad miesiąc, gdy zaczynam szukać w internecie busowych połączeń do Dołhobyczowa. Po miesięcznej rozłące to właśnie tam zespół ponownie się spotka, by pracować nad drugim spektaklem. Nim jednak do tej współpracy dojdzie, musimy dostać się do położonej nieopodal granicy wsi. Okazuje się to nie lada wyzwaniem dla wszystkich, bo znalezienie optymalnego transportu do tej destynacji nie jest prostą sprawą.
Finalnie znaczna większość zespołu dociera na miejsce tym samym busem – jedynym kursującym z Zamościa do Dołhobyczowa. Po godzinie dołącza jeszcze Dominika Jarosz, potem także Alicja Stankiewicz – wiceprezeska fundacji, jedna z koordynatorek projektu, oraz Marta Fortowska, która na końcowym etapie prac podgląda, co powstało na podstawie jej scenariusza.
Po pierwszej części projektu zespół jest skonsolidowany na tyle, żeby szybko przystąpić do pracy nad „Mostami”. Zostało wszak raptem kilka dni do premiery. Każdego dnia intensywne próby, przerywane jedynie poszukiwaniami odpowiednich strojów. Po te trzeba pojechać aż do Hrubieszowa. Część niezbędnych rekwizytów zdobywamy z Alicją w Dołhobyczowie, chodząc po małych sklepikach.
Na próbach dostrzegam wiele emocji. Zwłaszcza gdy pojawiają się wątki polsko-ukraińskie. Kiedy między próbami rozmawiam z aktorami, wspominają, że sam scenariusz ma bogatą warstwę emocjonalną – spowodowaną właśnie faktem, że powstawał na podstawie tych konkretnych historii. Trwa poszukiwanie klimatu, który z każdym kolejnym dniem odczuwam coraz wyraźniej. Z każdym kolejnym dniem przechodzą mnie też coraz większe ciarki, gdy słyszę roztoczańską piosenkę „Po boru chodziła” w wykonaniu Dominiki Jarosz.
Dzień przed premierą siadamy z Martą na kanapie na parterze niedawno wyremontowanego Centrum Kulturalno-Konferencyjnego. Rozmawiamy o jej wrażeniach i o procesie powstawania scenariusza. – Chciałam przez moje pisanie dać tym historiom wybrzmieć. Starałam się wrzucać jak najmniej swoich słów. Stąd momentami potoczny język – zaczyna. Wspomina trudne opowieści, z którymi musiała się zmierzyć – wysiedlenia, II wojna światowa. Dodaje, że cokolwiek się wydarzy, te historie nie zostaną już odkupione. – Jedyną moją obawą było to, czy podołam. Czy będę na tyle uważnym rozmówcą, żeby wyłapać te najważniejsze kwestie. Najprawdopodobniej to doświadczenie już się nie powtórzy i większości z tych ludzi już nie spotkam. To się mogło wydarzyć tylko w tych konkretnych miejscach, w tym konkretnym czasie.
Podczas projektu Banina gra „Mosty” w pięciu lokacjach. Po każdym z pokazów aktorzy siadają na scenie i rozmawiają z widownią. O wrażeniach, o poruszanych w spektaklu historiach. W Siedliskach od razu pojawia się wątek relacji polsko-ukraińskich; tego, jak bardzo bolą. Ale słychać też liczne głosy, że należy je uzdrowić. W cerkwi w Narolu padają zupełnie odmienne tematy. W Tarnoszynie pojawia się też druga z koordynatorek projektu – Dominika Pietrasz, którą poznałam już podczas pierwszej części przy okazji spektaklu w Dyniskach. W czasie rozmowy słyszymy, że według jednej z widzek „Mosty” są za mało brutalne. Sceny mające miejsce w spalonej przed laty wsi są zbyt łagodne. Równocześnie na sali siedzi kilkoro co najwyżej kilkunastoletnich dzieci. W Dołhobyczowie trafiamy w środek biesiady wyprawianej na kolejną rocznicę istnienia gminy. Na rozmowę nie ma co liczyć, gdy gra się przed publicznością, która zdecydowanie nie przybyła tu na spektakl. I nadchodzi ostatni, niedzielny pokaz. W kościele na wodzie w Zwierzyńcu. Przez cały dzień mam wrażenie, że nastrój jest nieco inny niż przed innymi „przelotami”. Wieczorem w ławkach zasiadają też znajomi aktorów i przyjaciele Fundacji Banina. Na koniec jeszcze rozmowa. Z podziękowaniami za ten projekt i upamiętnienie historii. I zaraz wszyscy rozjadą się do domów.
***
„To zawsze było spotykanie się z innym punktem widzenia i podejściem do życia”.
„Do niedawna nie wiedziałam, że takie miejsce jak Roztocze istnieje”.
W ostatnich dniach trwania projektu rozmawiam z aktorami o tych spędzonych razem czterech tygodniach. Tak jak oni czuję, że podczas podróży po pograniczu odkryłam w pewien sposób nowy świat. Nie znałam tych wsi, całkowicie nie wiedziałam, czego się po nich spodziewać. Z jednej strony okazały się pełne otwartych ludzi; z drugiej – niewyleczonych historii, wciąż żyjących w ludziach, choć minęły od nich dziesiątki lat.
„Chodzi o to, żebyśmy budowali przeprawy przez te trudne rzeki. Spotkali się na środku i uścisnęli sobie dłonie. Pamiętali o tym, co było, ale próbowali rozmawiać na temat tego, jak można uzdrowić relacje. Być może pojedziemy na drugą stronę i zobaczymy, jak ludzie mówią o Polsce. Podejrzewam, że to nie jest zero-jedynkowe i że to nie jest taka perspektywa jak nasza”.
Przez cztery tygodnie szukaliśmy tożsamości pogranicza. I próbowaliśmy budować mosty między dwoma narodami, które na tych terenach żyją. Po spektaklu w Tarnoszynie rozmawiam z Bartkiem Miernikiem. O nazwie „Mosty” i tym właśnie poszukiwaniu. Słyszę, że szukanie wciąż trwa. I że podczas tego projektu powstała dopiero połowa mostu. Druga mogłaby powstać po drugiej stronie granicy. By spektakl pokazał obie perspektywy na zdarzenia sprzed lat. Na wciąż żywe relacje, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Ale czy warto wciąż podtrzymywać te emocje? Zwłaszcza w dobie trwającej dziś wojny, o której też mowa w spektaklu?
Przez spektakl Fundacja Banina chciała pokazać, że nie. Pokazać ludzi pogranicza ponadnarodowo. Ponad wszystkimi konfliktami i złymi emocjami. Bo bez względu na pochodzenie czy wyznanie, są właśnie ludźmi pogranicza. Wspólnie żyjącymi na tych terenach i dzielącymi tę samą, ulotną historię, którą udało się uchwycić w jednym z jej ostatnich momentów. Tego lata ludzie jeszcze chcieli opowiadać. Żyli ci starsi, pamiętający wojnę. We wsiach były jeszcze zamieszkane domy. Choć z roku na rok jest ich coraz mniej. Ale co będzie dalej? „Co nam wtedy zostanie?”
„Pomiędzy było a jest nie ma aż tak dużej różnicy. W te szparuny między historiami, krajami, wdziera się upływający czas. Teraźniejsze miesza się z przeszłym”.
Aleksandra Kuzioła
Kultura Enter 2023/24
nr 107-108