Strona główna/KOMERCIALIZACJA PAMIĘCI. Tym będzie nasza kultura

KOMERCIALIZACJA PAMIĘCI. Tym będzie nasza kultura

Monika Ostrowska

„Dziękuję, dobranoc. Wyższej instancji już nie ma”. Tymi dwoma zdaniami Adam Szaja – autor bloga smakksiazki.pl – skomentował oświadczenie Muzeum Auschwitz wydane na temat książki Maxa Czornyja Mengele. Anioł Śmierci z Auschwitz.
Jednak dość szybko się okazało, że autorytet instytucji utworzonej na terenie obozu zagłady, złożonej ze specjalistów, historyków, badaczy, jest niczym wobec rzeszy fanów, tysięcy sprzedanych egzemplarzy i setek tysięcy złotych wpływających na konta autora i wydawnictwa szerokim strumieniem.

Temat wydawał się przegadany, nie ma co więcej pisać. W końcu Muzeum Auschwitz zabrało głos! Ale także pisarki i pisarze, dziennikarki i dziennikarze specjalizujący się w literaturze, a czasem i w samej tematyce Zagłady. Głos zabrał też sam Czornyj, przy wtórze pokaźnej rzeszy swoich fanek i fanów.

Jednak znów pojawia się kolejny kontekst jak dla mnie tego samego problemu. Trwa kryzys humanitarny na granicy polsko-białoruskiej, UE proponuje nowe regulacje w sprawie relokacji migrantów. W telewizji Republika (która przejęła funkcję pełnioną w czasach rządu Zjednoczonej Prawicy przez TVP, a także niektórych jej pracowników) z ust zaproszonych gości – Jana Pietrzaka, Marka Króla – padają skandaliczne propozycje zastosowania wobec migrantów metod z czasów III Rzeszy. Pojawiły się w przestrzeni publicznej zdecydowanie zbyt wiele razy. Przytoczę natomiast fragment oświadczenia Muzeum Auschwitz, które trafnie podsumowuje sytuację:
„Instrumentalizacja losów ludzi, którzy ginęli w niemieckich obozach, w nikczemnej retoryce antymigracyjnej to haniebny i zatrważający przejaw moralnego oraz intelektualnego zepsucia”. Dyrektor muzeum, Piotr Cywiński, dodał: „(…) muszę przestrzec przed moralną degrengoladą dyskursu publicznego. Pragnę przypomnieć, że każde użycie słów dehumanizujących jest pierwszym krokiem do tragedii. Nie tędy droga!”.

Jakiś temu miałam okazję wysłuchać tłumaczenia dyrektora instytucji kultury, usprawiedliwiającego – post factum – zaproszenie Maxa Czornyja na spotkania autorskie. Dla tych, którym umknęła ta historia – w telegraficznym skrócie: Max Czornyj, tworzący głównie literaturę gatunkową (w tempie zagrażającym Remigiuszowi Mrozowi), upatrzył sobie na bohaterów nazistowskich zbrodniarzy – Josefa Mengele (któremu poświęcił wspomnianą już książkę Mengele. Anioł Śmierci z Auschwitz) oraz Amona Gӧtha. Książkę o tym drugim reklamował w niewybredny sposób: zdjęciem, na którym stoi na balkonie z giwerą opartą o ramię, pozując na słynnego sadystycznego komendanta obozu Kraków-Płaszów. Był styczeń 2022 roku. Pod koniec marca 2023 roku – czyli ponad rok po publikacji rzeczonego zdjęcia na Instagramie Maxa Czornyja – Jakub Ćwiek napisał post. Zaczynał się on od słów: „Myślę, że sytuacja dojrzała już do tego, że powinniśmy porozmawiać o Maksie Czornyju” – co jest oczywistym nawiązaniem do filmu Musimy porozmawiać o Kevinie. Post rozpętał burzę, posypały się komentarze z jednej i z drugiej strony, można je bez problemu znaleźć w Internecie, chociażby w social mediach obu pisarzy.

Co ciekawe, obserwując reakcje na te dwie sytuacje – wypowiedzi w TV Republika oraz twórczość Czornyja – odnoszę wrażenie, że o ile wykorzystywanie Zagłady dla uzyskania korzyści politycznych wydaje się jednoznacznie obrzydliwe i oburzające, to dla finansowych – najwyraźniej już nie.
Ale dobrze, zostawmy na boku kwestię zarabiania na Zagładzie, zanim posypią się argumenty o monetyzacji pracy oraz o zazdrości (zresztą to linia obrony dość chętnie wybierana przez fanów Czornyja). Pomyślmy, tak po prostu, po ludzku, co wypada oraz – co wydaje mi się może nawet ważniejsze – czym to grozi.

W uhonorowanym licznymi nagrodami eseju Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło Konstanty Gebert – potomek Ocalałych z Zagłady – pisze, że Żydom udało się coś, co właściwie nie udało się nikomu innemu: żydowska pamięć o Zagładzie stała się pamięcią powszechną. Cierpienie Żydów stało się doświadczeniem wspólnym.

Do niedawna tak się wydawało. Wydawało mi się, że jesteśmy zgodni w ocenie Zagłady jako najstraszniejszej zbrodni przeciwko ludzkości. I że łączy nas ta wielka cisza, jaka zapada w miejscach pamięci. Albo że w kraju, w którym gdzie łopaty nie wbijesz tam krew tryska, nie trywializuje się znaczenia Zagłady ani jej źródeł, ani daleko idących konsekwencji. I że pewnych granic się nie przekracza. Dziś jednak myślę, że mamy problem.

I mamy go nie od dziś – tyle tylko, że do niedawna zerkaliśmy na niego spod mniej (Maria Peszek i Modern Holocaust) lub bardziej przymkniętych powiek (Katarzyna Nosowska i Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!). Być może ulubionym artystkom elit wybacza się więcej (obie panie gościły na Górach Literatury Olgi Tokarczuk, Max Czornyj bynajmniej). Znamy już ten przypadek, przerabialiśmy go podczas gorliwej obrony Romana Polańskiego przez ludzi sztuki i kultury, dążący do streszczenia: wielkim wolno więcej (Seweryn Blumsztajn napisał wręcz wprost: „Wszyscy są równi wobec prawa, ale niektórym Pan Bóg dał niezwykły talent i wolę. Tacy są równiejsi” – Wyborcza.pl, O pokorę wobec talentu apeluję, 30.09.2009). Tylko że przymykanie oczu i pozwalanie w imię wypowiedzi artystycznej na użycie Zagłady w celach innych niż upamiętnienie i edukacja powoduje, że krok po kroku unormalniamy ją.

To również problem języka. Te wszystkie „masakry”, „rzezie”, „depresje”; te wielkie słowa, których tak lekce sobie używamy. Gdy masakrą nazywamy zbyt głośną imprezę u sąsiada, to jakiego słowa użyjemy, gdy sąsiad przyjdzie na nas z maczetą? Kiedy Rwanda znów się zdarzy? A może (najprawdopodobniej) się zdarzy.

Pogubiliśmy wagę niektórych słów. Uciekła nam przez sito popkultury. I właściwie można się było spodziewać, że w końcu i Holokaust zostanie poddany tym próbom. Gdy piosenkarki używają Zagłady jako metafory, gdy jeden z bardziej poczytnych polskich pisarzy za bohaterów literatury gatunkowej bierze nazistowskich zbrodniarzy, a książki promuje, pozując na jednego z nich – nie powinnam się dziwić, że sąsiadka z działki obok, jesienią paląc mokre liście, mówi „najarałam jak w Auschwitz, a to się nie chce palić!”, wiosną zaś zapachy grillowania komentuje z niesmakiem: „Co oni tam palą? Śmierdzi jak w Auschwitz!”.

„Najarałam jak w Auschwitz, a to się nie chce palić”. Nie mam żadnego dowodu na to, że moja działkowa sąsiadka czytuje Maxa Czornyja. Nie wiem nawet, czy wie o jego istnieniu. Jednak brak edukacji, dewaluacja słów i wprowadzanie zbrodniarzy w mainstream popkultury sprawia, że zatracamy proporcje. Tracimy z oczu horyzont. Milion trzysta tysięcy ofiar. Ponad dwieście tysięcy dzieci. Perfekcyjna maszyna do zabijania. Siedem tysięcy żołnierzy-personelu, którzy zabili milion trzysta tysięcy osób.

„Co oni tam palą? Śmierdzi jak w Auschwitz!”. Nie podejrzewam mojej działkowej sąsiadki o antysemityzm. Podejrzewam ją o głupotę, oskarżam o bezmyślność i brak empatii. Pisarza dodatkowo o wyrachowanie. A także, jako osobę, która szczególnie powinna się liczyć z konsekwencjami swoich słów – o współudział w destrukcji języka wypowiedzi o Zagładzie oraz skażenia pamięci o niej. Tak, pamięć o Zagładzie jest skażana popkulturą.

Metaforyzacja i fabularyzacja Zagłady niesie za sobą takie właśnie niebezpieczeństwo. Piosenkarki porównują hejt w sieci do Holokaustu. Pisarz na zdjęciu pozuje na Amona Gӧtha. Nastolatki na tik toku robią sobie #holocaustchallenge, wcielając się w duchy dzieci zamordowanych w trakcie Zagłady i obserwują, która więcej lajków zgarnie. Moja sąsiadka „jara jak w Auschwitz”. … a potem my musimy tłumaczyć naszym dzieciom, skąd nasze wzburzenie i dlaczego tak nie wolno.

Jesteśmy uprzywilejowani. Mamy zaszczyt doświadczyć spotkania z ostatnimi ze świadków. Z Ocalałymi, ze Sprawiedliwymi. I z potomkami ofiar – tym pierwszym pokoleniem po, na którym Zagłada odcisnęła parzące piętno. Jesteśmy jednym z ostatnich takich pokoleń. Uprzywilejowanych spotkaniem z Ocalałymi z piekła Zagłady.

Ci, którzy przyjdą po nas – nasi wnukowie, prawnukowie – nie będą już mieli tego przywileju. Będą mogli dotknąć miejsc, ale nie będą mogli spojrzeć w oczy ludziom. Spod niczyjego rękawa nie wysunie się przedramię z tatuażem. Nikt nie opowie swoich przeżyć.

Ci, którzy przyjdą po nas, będą poznawali tę historię tym bardziej z książek… Jeżeli dziś pozwolimy robić ze zbrodniarzy nazistowskich bohaterów tekstów popkulturowych, to jak za dwa-trzy pokolenia wytłumaczymy dzieciom różnicę między Amonem Gӧthem a Lordem Vaderem?

Próby uczynienia historii bardziej dostępną nie muszą sprowadzać jej do popkultury. Można przybliżać historię za pomocą prozy bez czynieniem z ludobójców głównych bohaterów literatury gatunkowej. Jest różnica pomiędzy książką historyczną a kryminałem. Nazwanie książki „powieścią historyczną” jeszcze jej taką nie czyni. Jednak w gruncie rzeczy nie o literaturę chodzi – ani o warsztat pisarki autora, ani o jakość jego książek. Chodzi o coś zupełnie innego: o granice przyzwoitości i odpowiedzialność leżącą po stronie instytucji kultury.

Moja wspaniała przyjaciółka, zapoznawszy się ze „sprawą Czornyja” wysłała do mnie wiadomość: „Niech sobie pan Czornyj pisze, niech ktoś go nawet wydaje, ale dlaczego biblioteki to promują?”. Więc dla mnie problem pojawia się już w tezie numer dwa: „niech ktoś go nawet wydaje”. Niby dlaczego?

Na początku 2020 roku Przemek Dębowski – grafik, współwłaściciel wydawnictwa Karakter, w odpowiedzi na informację, że w rankingu Top Nielsen BookScan pięć na dwadzieścia książek rozgrywa się w obozowej scenerii stworzył uniwersalną okładkę fikcyjnej książki Auschwitz z Auschwitz, podtytuł: historia wielkiej miłości/tragedii/przekrętu/ ucieczki, napisanej przez „jakiegoś mało znanego autora”. W poście zaapelował „do kolegów i koleżanek wydawców: weźcie się, kurwa, ogarnijcie. Rozumiem, że rynek, trendy, mody, trudy, ale może nie na wszystkim trzeba zarabiać. A może trzeba?”.

Chciałabym, aby w wydawnictwach pracowały osoby nie tylko kompetentne, ale też o szczególnym uwrażliwieniu. Osoby świadome wyjątkowości pracy z materią tak delikatną, jak Zagłada. Osoby, które stać na refleksję. Niestety to jest jedno z niebezpieczeństw wolnego rynku: zmonetyzować da się wszystko, nawet przyzwoitość.

Wydawnictwo Filia tydzień po poście Jakuba Ćwieka wydało oświadczenie, informując, że „książki tego autora ukazują wprost koszmar totalitaryzmu, opowiadają się zawsze przeciwko złu, a autor staje po stronie ofiar” (w ostatnim zdaniu – czwartym, bo z tylu składa się to przygotowywane przez tydzień oświadczenie – strasząc pozwami, co jest tylko wisienką na tym powodującym mdłości torcie).
Coś dość podobnego usłyszałam z ust dyrektora instytucji, która Czornyja zaprosiła. Padło również coś o sławetnej „metodzie Stanisławskiego”, którą to autor stosuje podczas pisania, wcielając się w swoich bohaterów.

No dobrze, bądźmy uczciwi i przestańmy bredzić o wielkiej misji, opowiadaniu przeciw, stawaniu za. Max Czornyj napisał tę książkę dla kasy. Wydawnictwo również dla kasy ją wydało. Sądząc po żarliwej obronie fanek i fanów Czornyja oraz z plotek o epickich (sic!) zarobkach pisarza – opłaciło się i autorowi, i wydawcy. Niechże im będzie – choć zgadzam się całkowicie z Przemkiem Dąbrowskim, uważam, że naprawdę nie wszystko, co zostało zapisane, musi zostać wydane i winię wydawnictwa właśnie za psucie rynku (a co za tym idzie – drastyczne obniżanie poziomu tego, co nazywamy literaturą, a co za tym idzie – psucie języka… i tak dalej, wina pociąga winę).

Jednak dlaczego instytucje kultury – a konkretnie biblioteki – to promują? Nie dla pieniędzy przecież, nie dla zarobku. Mało tego – biblioteki za spotkanie panu Czornyjowi płacą. Tak, płacą. Pieniędzmi publicznymi. Ile? Wystarczająco. Portal lubimyczytac.pl w rankingu za rok 2020 umieścił Czornyja na 20. miejscu najlepiej zarabiających polskich pisarzy, z wynikiem ponad siedmiuset tysięcy złotych.

Mało co zażenowało mnie tak, jak minięcie Maxa Czornyja na parkingu instytucji kultury. Dlaczego? Dlatego, że uważam za nieprzyzwoite dawać arenę człowiekowi, który zbija kasę na Zagładzie. Uważam za nieprzyzwoite płacić mu jeszcze za to. Uważam za nieprzyzwoite mieć spotkanie z nim w tym samym kalendarzu co z Anną Bikont czy Konstantym Gebertem. Właściwie: uważam, że to dla instytucji zapraszającej hańba.

Przychodzą momenty, gdy należy stanąć po dobrej stronie historii. Nic nas to nie kosztuje. Niezorganizowanie spotkania autorskiego gościowi, który robi z Zagłady temat do kryminału i strzela sobie fotkę na Amona Gӧtha, a w obliczu krytyki odpyskowuje Muzeum Auschwitz, nic nas nie kosztuje. Cała odwaga, jakiej się od nas wymaga, to niezaproszenie pana Czornyja na spotkanie lub też powiedzenie „nie, dziękujemy”, gdy składa nam się taką propozycję. Nic nam za to nie grozi. Ani nam, ani naszym bliskim.

Paweł Próchniak podczas spotkania autorskiego wokół książki Promieniowanie tła powiedział: „Tym będzie nasza kultura, czym będą nasze biblioteki”.
19 kwietnia tego roku Max Czornyj odwiedził bibliotekę w Wągrowcu. Na profilu zarówno biblioteki, jak i autora można zobaczyć zdjęcie stojących po bokach pisarza bibliotekarek. Marynarkę Czornyja zdobi poszetka. Panie bibliotekarki w klapy żakietów wpięły żółte żonkile. Wszyscy z zadowoleniem uśmiechają się do zdjęcia.

*
We wspomnianym już eseju Ostateczne rozwiązania Konstanty Gebert (potomek ocalałych) przywołuje scenę, której był świadkiem podczas Marszu Żywych w 2006 roku. Na pytanie ówczesnego rabina Izraela: co znaczy „nigdy więcej?” uczestniczący w obchodach młody Izraelczyk odpowiedział, że to znaczy, że Żydów już ludobójstwo nie spotka, bo mają swoje własne państwo. „Nas tak – odparł rabin – a innych? Słyszeliście o Biafrze, Kambodży, Rwandzie? Nie? To wracajcie do szkoły, bo nic z Auschwitz nie zrozumieliście”.

Max Czornyj pochodzi z Lublina. Jakiś czas temu zwiedzałam Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie. Przewodnik Ziemowit drżącym głosem opowiadał o żydowskim – nieistniejącym już – Lublinie. O 43 tysiącach Żydów mieszkających tu przed wojną. O kulturze, budynkach i ludziach, których już nie ma. O całej tej stracie. Autentyczne poruszenie ściskało mu gardło, my mieliśmy w oczach łzy. Zatrzymał nas w korytarzu. Przymknął drzwi, odsłaniając zdjęcie chłopca w kraciastych spodenkach, białych trzewikach. W koszuli zapiętej pod szyję. Z zaczesanymi na bok włosami. Opowiedział nam historię chłopca, Henia Żytomirskiego, oraz coroczną akcję pisania do niego listów, która rozrosła się do niespodziewanej skali.

Max Czornyj podobno wykonuje solidny research do swoich książek, zakładam zatem, że był w Auschwitz. Może zatem powinien wrócić do szkoły lub posłuchać historii Henia Żytomirskiego, napisać do niego list. Może zrozumiałby…
Bo z Auschwitz najwyraźniej nie zrozumiał nic.

 

Kultura Enter 2023/24
nr 107-108

Czym będzie nasza kultura? Ilustracja Igora Kebeca.

Fragment wystawy "Pamięć miejsca" w Ośrodku "Brama Grodzka - Teatr NN", żydowscy mieszkańcy przedwojennego Lublina.