OMÓWIENIA (ARCHITEKTURA). Stanisławów do odkrywania
Marcin Skrzypek
Polecam tę książkę naukowcom i turystom. Wielbicielom architektury, a w szczególności modernizmu, badaczom polskiego międzywojnia, miłośnikom dawnych ziem wschodnich RP oraz wszystkim, których interesuje rozwój i funkcjonowanie miejskich organizmów.
Charakterystyczna okładka z żółtą aplą dobrze reprezentuje zawartość książki Żanny Komar Stanisławów 20/XX. Miasto i architektura (1918–1939), wydaną przez Kolegium Europy Wschodniej. Tytuł pisany wielkimi literami w stylu nawiązującym do modernistycznego minimalizmu spotyka się tu z przedwojennym zdjęciem ludzi zajmujących się codziennymi sprawami w przestrzeni publicznej Stanisławowa, dziś Iwano-Frankiwska. Wewnątrz książki panuje przyjemny, typograficzny funkcjonalizm. Jest widno i przestronnie, z dużą ilością kolorowych zdjęć, które u osób lubiących spacerować od razu wywołają chęć wyjścia z domu.
Autorka tej publikacji jest naukowczynią i w jakimś stopniu również animatorką kultury, bo ukończyła historię sztuki na KUL, bada architekturę Galicji XIX i XX wieku, a pracuje w Instytucie Dziedzictwa Europejskiego Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie. Treść książki oraz styl badaczki odpowiadają profilowi jej edukacji i pracy zawodowej.
Pisze konkretnie i fachowo, a jednocześnie przejrzyście i ze szczyptą językowej finezji, co przypomina modernistyczny styl budynków, które nam przedstawia. Na przykład gdy opisuje nowe budynki stanisławowskiej elektrowni słowami: „były to kubistyczne klocki odarte z jakichkolwiek aluzji do ozdób” (s. 30). Ta „aluzja do ozdób” zostaje z nami na dłużej, jak marmurowy detal funkcjonalistycznej budowy klatki schodowej.
W spisie treści znajdziemy dziesięć rozdziałów i biografie architektów, co jest zawsze godne naśladowania. Każde miasto powinno mieć taki indeks, bo z reguły nie wiemy, kto zaprojektował przestrzeń, w której żyjemy. Inne dzieła, takie jak obrazy, piosenki czy filmy, są zawsze podpisane, natomiast autorzy i autorki budynków, ulic czy placów pozostają w większości anonimowi. A przecież są to często osoby światłe i społecznie zaangażowane, które warto byłoby znać, jak nieżyjący już Romuald Dylewski czy 92-letni dziś Andrzej Link, projektanci powojennego Lublina, W Stanisławowie do takich ludzi należał m.in. Juliusz (Izrael) Feuerman, architekt i przedsiębiorca, ale również współzałożyciel w Stanisławowie Związku dla Szerzenia Wykształcenia Zawodowego wśród Żydów Małopolski, czy Mychajło Hrycak, również architekt i budowlaniec, który choć nieobecny w spisach lokalnych inżynierów, był filarem projektów budowlanych ukraińskiej społeczności, w tym autorem projektu czytelni towarzystwa kulturalnego Proswita.
Autorka szerzej opisuje w tym kontekście osobę Aleksandra Łuszpińskiego, który „na Majzlach” (dawne przedmieście Iwano-Frankiwska) zaprojektował cerkiew w stylu tzw. ukraińskiej moderny będącej syntezą różnych stylów. Przez dekady autorstwo tej cerkwi przypisywano komu innemu. Dopiero studia porównawcze wykazały, że wyszła ona spod ręki Łuszpińskiego, podobnie jak wiele innych świątyń w okolicy, których charakterystyczną cechą jest właśnie łączenie modernizmu ze stylem np. drewnianych cerkwi bojkowskich.
Po głowie kołacze się myśl, że gdyby jego sztuka była szerzej znana, może nasze kościoły z lat 90. nie byłyby tak podobne do origami? Trzeba docenić wysiłki polskich architektów, którzy po 1989 roku stawiali na oryginalność brył nowych kościołów, ale w porównaniu z „nieoryginalnym” historyzmem międzywojennych kresowych i współczesnych ukraińskich świątyń rezultaty ich wysiłków są najczęściej po prostu pozbawione klasy.
Wrażenie, że w architekturze i urbanistyce kiedyś było lepiej, pojawia się wielokrotnie podczas lektury dziesięciu głównych rozdziałów książki Żanny Komar. Można je czytać, jakby odnosiły się tylko do historii, ale trudno nie pokusić się o porównania ze współczesnością. Weźmy na przykład podsumowanie akcji odbudowy państwa z 1930 roku (s. 17). W przytoczonym przez autorkę artykule Witolda Minkiewicza Tanie budownictwo mieszkalne zagranicą i u nas:
„Rząd zaopatrywał ludność w budulec, resztę kosztów budowy pokrywało samo zubożone społeczeństwo. Pomoc rządu w ten sposób okazywaną szacować można mniej więcej na 20% kosztów rzeczywistych budowy”.
Autorka dodaje, że mimo prymitywności tej akcji jej efekt był znaczący, gdyż do 1929 roku odbudowano w ten sposób 85 proc. budynków zniszczonych na terenie Polski.
Była to czystej wody rewitalizacja, która np. w Lublinie odbywała się na podobnych zasadach w latach 90., dzięki staraniom miejskiej urzędniczki Ewy Kipty. Brak pieniędzy kompensowało wtedy myślenie. Dziś są pieniądze z UE, więc nikt już nie sięga po tego typu metody, dzięki którym pomagało się biedniejszym ludziom wyremontować ich zaniedbane mieszkania i podwórka. Prędzej powstają w takich miejscach nowe oferty na Booking.com.
Kultura przestrzeni i społeczna solidarność to cały ekosystem wartości, którego dziś po prostu nie ma, a kiedyś był. Dzięki książce możemy zapoznać się z ministerialnymi zaleceniami, żeby nowe osiedle dla urzędników wyposażyć w ogródki, które dawałyby mu „właściwe tło” i ujmowałyby domy w „kompozycyjną całość”, a kolorystyka domów miała być traktowana „w sposób powściągliwy” (s. 20). Mimo ogólności, zalecenia takie były rozumiane, bo istniał konsensus, co do głównych zasad urbanistyki i estetyki. Panowało jakieś wspólne wyobrażenie „właściwego tła”, „“kompozycyjnej całości” i kolorystycznej „powściągliwości”.
Treść książki łączą trzy główne tematy wyłaniające się z tytułów rozdziałów: upływ czasu (np. „Zniszczenia i odbudowa”, „Euforia i lata kryzysu”), architektura i urbanistyka (np. „Pomysł na osiedle”, „Miasto modernistyczne”) i wielokulturowość („Weimar żydowski na Kresach”, „Eksstolica ZURL-u”, czyli Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej). Co do wielokulturowości, warto sobie uświadomić, że do II wojny światowej aż 1/3 ludności Polski stanowiły mniejszości narodowe, głównie Ukraińcy, a w poszczególnych centrach miejskich, które nadawały ton swoim regionom, nie-Polaków było jeszcze więcej.
Po przyłączeniu do Stanisławowa sąsiednich gmin w 1925 roku jego powierzchnia zwiększyła się pięciokrotnie, a liczba ludności wzrosła ponad dwukrotnie, do 65 tys. osób. Wśród nich Polacy stanowili większość 42-procentową, ale tak naprawdę większość składała się z innych mniejszości: 14 proc. ukraińskiej, 40 proc. żydowskiej i 4 proc. niemieckiej. Sytuacja przypominała więc skład polskiego sejmu po wyborach w 2023 roku: partia, która nominalnie wygrała wybory mogła być przegłosowana przez koalicję „przegranych”.
Takie były historyczne i geograficzne realia, w których odbudowywała się polska państwowość, gdy w tym samym czasie na świecie panował kolonializm, rasizm i ogólna dyskryminacja pod dominacją bogatych, białych mężczyzn. Pojęcia międzykulturowości czy równości obywatelskiej nie istniały, miały ograniczony zasięg lub twarz rewolucji.
Głównymi metodami radzenia sobie z tą różnorodnością były konkurencja i nacjonalizm, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że gdybyśmy tylko mieli wtedy więcej czasu i spokoju, być może stworzylibyśmy zupełnie nowy idiom pokojowej współegzystencji wielu kultur. Wieki wcześniej żydowska mniejszość w Polsce stworzyła swój samorząd w postaci Sejmu Czterech Ziem, co nawet z dzisiejszej perspektywy pozostaje zadziwiającym precedensem.
Żanna Komar opisuje te procesy od strony architektury i urbanistyki, co jest osobną, a może nawet główną i niewątpliwie fascynującą narracją jej książki. Urbanistykę regulowało państwo, natomiast w architekturze każda nacja toczyła własną narrację. Odbijała się od zastanego dziedzictwa, powojennych zniszczeń i różnych stylów neo-historycznych, wchodząc płynnie najpierw w klimaty narodowo-romantyczne, a następnie w modernizm. Każdy z tych kierunków dawał bardzo ciekawe efekty dzięki wysokiemu poziomowi edukacji oraz ambicji zarówno wśród architektów, jak i decydentów, a także – jak możemy się domyślać – dzięki duchowi zdrowego choć narodowego w swej naturze współzawodnictwa:
„Stanisławów, ze względu na skomplikowaną strukturę etniczną, jak cale Kresy Wschodnie i każde pogranicze polityczno-kulturowe, potrzebował samoidentyfikacji i identyfikowania „innych”. Obok wielkich gmachów polskich instytutów i związków skutecznie, choć w mniejszej skali, realizowały swoje projekty mniejszości wyznaniowe i etniczne: Ukraińcy i Żydzi.” **
Każda grupa etniczna chciała wypaść w przestrzeni publicznej miasta nie gorzej od innych i zaspokoić realne potrzeby swojej społeczności. Pieniędzy brakowało, więc każda inwestycja była dobrze przemyślana, nawet jeśli, przykładowo, dla społeczności żydowskiej miał nią być budynek kirkutu. Już na pierwszy rzut oka widać w nim zaskakująco harmonijne połączenie modernizmu i architektury bliskowschodniej.
W białym prostopadłościanie z małymi oknami projektant Józef Avin wykroił smukłe, ostrołukowe podcienia pasujące kształtem do pobliskich wielkich macew. Elegancja tego rozwiązania pozwala zgodzić się z badaczką, że faktycznie mogło to być „największe osiągnięcie architektoniczne gminy żydowskiej” w Stanisławowie tego okresu (s. 137). Z podobną dbałością o estetykę i funkcjonalność powstawały budynki finansowane z podatków, datków społecznych i pieniędzy prywatnych czterech grup narodowościowych, przy czym polskie inwestycje państwowe czy samorządowe, choć „etnicznie” polskie, służyły oczywiście wszystkim.
Podziwiamy siedziby instytucji użyteczności publicznej, takie jak miejski teatr, przychodnię Kasy Chorych, kamienice dla oficerów czy słynny stanisławowski „ratusz”, który z jakichś tajemniczych powodów od razu miał być atrakcją turystyczną, a nie biurowcem. Z ciekawością śledzimy społeczne wysiłki wznoszenia nowych świątyń i budynków różnych organizacji zawodowych czy stowarzyszeń, które w przedwojennej Polsce wyręczały państwo w dostarczaniu mieszkańcom wielu usług publicznych (do już wspomnianych wyżej można tu dodać np. Związek Urzędników Państwowych, Żydowskie Towarzystwo Szkoły Ludowej i Średniej, Polskie Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” czy Polskie Towarzystwo Tatrzańskie).
Wyjątkowo interesującym przykładem inwestycji prywatnych było modernistyczne osiedle Nowe Domy, dziś już zupełnie odmienione na skutek wielu późniejszych przeróbek. Powstało ono z inicjatywy Benedykta Liebermanna, właściciela miejscowej fabryki spirytusu i drożdży, który zaprosił do współpracy Paula Engelmanna, architekta urodzonego w Ołomuńcu i wykształconego w Wiedniu.
Znali się od lat. Jak pisze autorka, na początku lat 30. Engelmann nie miał stałego zatrudnienia, a Liebermann „dysponował funduszami i chciał zrobić coś innowacyjnego”. Zaprosił więc Engelmanna do Stanisławowa, by ten zaprojektował osiedle robotnicze wcielające w życie nowoczesne ideały przypisujące architekturze „właściwości moralnego ulepszenia człowieka” (s. 93):
„Osiedle Nowe Domy stało się największym dotychczasowym architektonicznym dziełem Engelmanna, a Stanisławów dzięki niemu okazał się miejscem wydarzeń na skalę europejską.”
Nowe Domy były naprawdę nowe: prostopadłościenne, białe klocki w liczbie ponad dwudziestu długich i krótkich bloków. Z fabrykantem w roli inwestora, przypominały one osiedla firmy Bata w Zlinie czy nasz Żyradrów, ale w Stanisławowie przedsięwzięcie to przybrało inną formę: spółdzielni mieszkaniowo-budowlanej, która sprzedawała mieszkania na wolnym rynku jak deweloper.
Aby przekonać klientów, że w „czymś takim” można w ogóle mieszkać, pierwsze budynki inwestor wybudował na własny koszt i całkowicie urządził ich wnętrza w „kontemplacyjnej przytulnej atmosferze klasy średniej” (s. 96), a dodatkowo przygotował plansze dydaktyczne i zdjęcia pokazujące, jak się buduje w Berlinie, żeby ludzie wiedzieli, że mają do czynienia z najnowszymi światowymi trendami, a nie dziwacznym kaprysem.
Było to więc wydarzenie, które łamało wszelkie stereotypy i również z dzisiejszej perspektywy wymykało się uproszczeniom. Prowincjonalne przedsięwzięcie na europejską skalę przeciwstawiało się społecznym oczekiwaniom estetycznym, skupiając się na zaspokajaniu społecznych potrzeb. Przedstawiciele niemieckojęzycznej żydowskiej elity Stanisławowa byli jednocześnie częścią międzynarodowego kapitału społecznego, dzięki czemu w tym kresowym wielokulturowym miasteczku pojawił się ponadkulturowy kontrapunkt zwracający uwagę na nasze wspólne, ludzkie potrzeby zdrowia i komfortu.
Podczas lektury książki czytelnik może prześledzić proces tworzenie miasta w przyspieszonym tempie, jakby oglądało się budowę mrowiska na filmie poklatkowym. Nie przeszkadza w tym fakt, że wiemy, jak to się wszystko skończyło. Wręcz przeciwnie: tym bardziej rodzi się w nas apetyt na poznawanie ówczesnych porządków i sposobów myślenia, bo dziś nam ich brakuje. Czasy znowu robią się wielokulturowe i warto by zaczerpnąć z doświadczeń przeszłości w tym zakresie.
W ciągu dwudziestu lat między I i II wojną światową w Stanisławowie wybudowano setki nowych budynków, wytyczono nowe ulice i wybrukowano stare. Utworzenie Wielkiego Stanisławowa, wcielenie planów przekształcenia i powiększenia miasta, będące po części hołdem złożonym ówczesnej urbanistycznej modzie, były przede wszystkim próbą urzeczywistnienia marzeń o wielkim rozwoju w ramach młodego niepodległego państwa polskiego. Fenomen wielonarodowego Stanisławowa pozwala na zestawienie obok siebie oficjalnej optymistycznej, lecz mononarodowej narracji o rozbudowie Polski z pamięcią koegzystencji trzech największych grup narodowościowych: Polaków, Żydów i Ukraińców. Poprzez pryzmat architektury czas modernizacji i postępu możemy zobaczyć również jako okres dramatycznych zmian, pełen napięć i konfliktów. (s. 177)
Jak w każdym dziele, również i w tej książce, można co nieco poprawić. Przede wszystkim w zakresie jej edycji. Z kursywy we wszystkich tytułach literkę „d” zastąpiła czarna kropka, a wielkość liter w akapitach-cytatach oraz podpisach zdjęć jest zdecydowanie za mała. O ile w cytatach nie sprawia to kłopotu, bo są nieliczne, o tyle w podpisach trochę to jednak przeszkadza, bo stanowią one jedyny łącznik obrazów z tekstem. Na dodatek są pisane wielkim literami mającymi gorszą czytelność niż bardziej zróżnicowane pod względem kształtu litery małe.
Trzeba też przyznać, że w ogóle w książkach takich jak Stanisławów 20/XX, które opowiadają o tym „co widać”, powiązania narracji z ilustracjami powinny być znacznie bardziej rozwinięte niż zapewnia to konwencja zwykłej „książki z ilustracjami”, aby kojarzenie ilustracji z tekstem i vice versa następowało automatycznie. Autorka przygotowała tekst i ilustracje, które zostały połączone w zgrabną całość. Wszystko zgodnie z normą i ze szkodą, bo aż prosi się o więcej – z punktu widzenia współczesnych praktyk czytelniczych.
Przydałaby się też mapka ze wszystkimi opisywanymi miejscami zarówno przedwojenna, jak i współczesna. Możemy przecież pojechać do dawnego Stanisławowa, żeby to wszystko zobaczyć, a wtedy okaże się, że właśnie tych pomocy nam brakuje. Ideałem byłoby zebranie ilustracji do wszystkich omawianych budynków. A może QR kody prowadzące do zdjęć na stronie internetowej towarzyszącej książce? Nie ma co dywagować, czy byłaby to jakaś „hybrydowa” czy postmodernistyczna koncepcja książki. Ostatecznie liczą się powiązania informacji istniejące w umyśle odbiorcy i to, w jaki sposób mogą się one przełożyć na jego aktywność.
Ale nie od razu Stanisławów zbudowano. Patrząc na dorobek autorki, można śmiało zakładać, że Stanisławów 20/XX to tylko jeden z etapów większego procesu twórczego i wkrótce zobaczymy kolejną jego odsłonę z jeszcze ciekawszą treścią i szatą odpowiadającą na wszystkie czytelnicze zachcianki.
Marcin Skrzypek
* Cytaty za Autorką.
** Stanisław Ciesielski, Kresy Wschodnie II Rzeczypospolitej i problemy identyfikacji narodowej, [w:] Przemiany narodowościowe na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej 1931-1948, red. S. Ciesielski, Toruń 2003, s. 19.
Kultura Enter 2023/24
nr 107-108