Strona główna/GEOPOETYKA. Dzień wcześniej, dzień później

GEOPOETYKA. Dzień wcześniej, dzień później

Lothar Quinkenstein
Z języka niemieckiego przełożyła Ewa Czerwiakowska

Jestem zatem w Holandii – królestwie rzeczy,
w wielkim księstwie przedmiotów.

(Zbigniew Herbert, Martwa natura z wędzidłem)

A są powody, by słowo potwierdziło,
że jego sens tkwi w skojarzeniach,

wywołanych u tego, do kogo się mówi.

(Jean Améry, Lefeu oder der Abbruch)

Żadnego wodza aż do przyjścia Mesjasza.

(Fritz Heymann, Der Chevalier von Geldern)

Dzień wcześniej ogłoszono wyrok: Ratko Mladić został skazany na dożywocie. W uzasadnieniu czytamy, że odpowiada za zbrodnie należące „do najpotworniejszych w dziejach ludzkości”.

Siedzieliśmy w pociągu do Amsterdamu, sunęliśmy w deszczowych smugach poranka, który nie chciał przeistoczyć się w światło dnia. Córka wypakowała zeszyty i książki. Najpierw zadania z matematyki, a potem ćwiczenia z przegłosu: e czy ä, eu czy äu?

Żona przeglądała notatki przed wieczornym spotkaniem. Polska ambasada w Hadze urządziła dyskusję panelową na temat nowej pracy o Karolu Estreicherze.

Wydawnictwo przysłało książkę, a we mnie uruchomiła się zdumiewająca dynamika. Pamięć zaczęła seriami wyświetlać obrazy i chociaż wiedziałem, że to fałszywy trop, nie dało się już zatrzymać tego mechanizmu. Październik 1999, pierwsze dni w Instytucie Filologii Germańskiej UAM w Poznaniu. Korytarze na czwartym i piątym piętrze Collegium Novum. Zapach przypuszczalnie taki sam, jak w setkach urzędów, szkół, instytutów. Z upływem czasu pamięć wynajduje iluzję czegoś niepowtarzalnego – takie kuglarstwo, by dowolny wycinek rzeczywistości przypieczętować swoim inicjałem.

Teraz książka leży w naszym berlińskim mieszkaniu, a ja ciągle stoję na niebieskim linoleum przykrywającym starą skrzypiącą podłogę pokoju, którego po ostatnich przebudowach już dawno nie ma, i kartkuję wytarte przez tysiące palców katalogowe fiszki z wystrzępionymi narożnikami, zaś nad szafami katalogu wisi rząd portretów. Zgromadzono tu wizerunki zasłużonych filologów, na pierwszym miejscu – Karol Estreicher. Że istniał Estreicher starszy i młodszy – nie miałem wtedy jeszcze pojęcia.

Dzisiejszy wieczór w Hadze będzie poświęcony młodszemu. Ten zasłużony historyk sztuki stworzył katalog strat kultury polskiej pod niemiecką okupacją. Obrońca skarbów, chciałoby się powtórzyć tytuł filmu, w którym jednak główne role obsadzone zostały inaczej. Widz nie musi znać nazwiska Estreichera, by z dreszczem emocji śledzić, jak George Clooney ratuje sztukę Zachodu.

Tymczasem za oknem przemknął Poczdam i zanurzyliśmy się w zamokłym krajobrazie. Próbuję dzisiaj uchwycić tamtą scenerię i dodać kilka upiększających rekwizytów, ale przypominam sobie tylko niebywale zredukowany pejzaż nieprzytulnego poranka, kiedy wszystko ocieka wilgocią, ponure i szare. Zaraz jednak pojawia się pokusa, by napomknąć o rozmytych pasażach za oknem pociągu, o przywiędłych szrafach trzcin, płochliwych liniach ogołoconych drzew, przywołać grę plam i punktów, by rzucić właściwe światło na ostatnie liście krzewów – ot, wytarte ozdobniki zużytego stylu, tylko tyle. Natura – niema, człowiecza artystka…

W tej chwili i tak ważniejsza była matematyka. Słysząc siebie zadającego nieuchronne rodzicielskie pytania – bo nie było wiadomo, ile ćwiczeń trzeba zrobić ani na kiedy – przypomniałem sobie znane poczucie tępej pustki, kiedy to w wieku podstawowoszkolnym siedziałem nad lekcjami, a ono zwiastowało nadciągającą katastrofę. Najpierw pytania, czy nikt nie wyjaśnił, co jest do zrobienia, a w końcu – po słabych wymówkach z retorycznym akcentem, koniecznym w odpowiedzi na pytanie, dlaczego się nie uważało – wszystko tonęło w ciężkim milczeniu. Kwadratura koła o rozbrajającej logice. Podejrzewam, że moje pedagogiczne kazanie powielało ten sam wzór.

Bez specjalnego nadwyrężania pamięci tamte chwile leżą jak na dłoni, a łatwość ich przywołania zdaje się podkpiwać z przeświadczenia, że nic w nich nie ma, że egzystują same dla siebie. Próżno by szukać tajemnicy czy szyfru, niczego nie da się tu odcyfrować poza zwyczajnym „tak było”. Podrapane pulpity drewnianych szkolnych ławek, przeraźliwe ujadanie zamkniętego w klatce na dziedzińcu owczarka – rzucał się na siatkę, bo doprowadzał go do furii dzwonek na przerwę. Staliśmy jak spiskowcy w narożniku przy małej sali gimnastycznej, tam gdzie rosły nastroszone krzewy mahonii; rozgniataliśmy niebieskawe owoce – imitowały krwawą szminkę teatralną, co zresztą na dziewczynkach nie robiło wrażenia, bo kwitowały to śmiechem.

Rower marki Bonanza z lisim ogonem przy kierownicy, turkoczące minikary. Popołudnia przebomblowane nad strumykiem, daleko za ogrodem, długie cienistozielone godziny. Boskie chwile, kiedy w sklepiku trwoniliśmy groszaki zarobione przy pieleniu chwastów, a potem siedzieliśmy w szopie z sianem, zaopatrzeni w oranżadę w proszku marki Ahoi, dropsy PEZ i lukrecję. Albo popołudnia pełne deszczu, spędzane nad płytą ze słuchowiskami o Winnetou (Ziemia, na której stoicie, należy do Apaczów). Radosne oczekiwanie na kolejne odcinki serialu, Flipper, Lassie wróć, Daktari… Ben Cartwright, który nie przepuszczał żadnemu draniowi. A letnimi wieczorami jeszcze raz na wielką łąkę – kosz, stary nóż kuchenny z drewnianą rękojeścią i wąskim, wytartym ostrzem – i cięło się mlecz dla królików; ich klatki stały w długim szeregu zaraz za fasolą na tyczkach, pieczołowicie sklecone z desek, odporne na niepogodę, jakby miały przetrwać wieki, bo i materiał, i narzędzia były pierwszorzędne – bodaj z kopalń, kilka pokoleń wstecz trafiły nie wiadomo jak do podręcznych warsztatów w garażach.

Frau Antje bringt Käse aus HollandHolenderski ser od pani Antje. Melodia tej reklamy też pojawia się w retrospektywie lat. „Pani Antje” miała akcent jak Rudi Carell, telewizyjny showman z Holandii. Wcielała się w nią wtedy Emilie Bouwman, a Holendrzy tylko kręcili głowami nad przesłaniem reklamowego spotu. Bo pomysł zredukowania jednego z najbardziej rozwiniętych krajów Europy do gadającej krowy, wiejskiej sielanki i rumianych policzków nie był specjalnie oryginalny, zwłaszcza na ekranach zachodnioniemieckich telewizorów. W czasach, kiedy „pani Antje” rozmawiała z krową, chcąc wyjaśnić „widzom w Niemczech”, skąd się bierze niepowtarzalny smak „prawdziwego holenderskiego sera”, miałem jedenaście lat. A skończyłem szesnaście, kiedy kolejna „pani Antje”, Ellen Soeters, dała się sfotografować do Playboya. W swej ojczyźnie zyskała sławę jako pierwsza holenderska playmate, zaś u nas wzbudziło to zgorszenie. Do dzisiaj ten i ów uważa, że właśnie za sprawą tych zdjęć reklamowa „Antje” dostała wymówienie, ale powód był zapewne prostszy – wolała karierę w Playboyu niż sławę dziewki od sera.

Przez pewien czas zajmują nas rachunki przybliżone. Nie wiadomo, czy liczby trzeba zaokrąglać w dziesiątkach, czy w setkach. Czy na lekcji zostało to wyjaśnione, też nie wiadomo, więc zaokrąglamy na chybił trafił. Za to zadania z niemieckiego idą jak z płatka. „Wälder”, bo „Wald”, „Felder”, bo „Feld”, całkiem podobne do polskiego „stół” bo „stoły”, „wóz”, bo „wozy”.

Rozbudzone myśli meandrują we wszystkie możliwe strony. Jak przez szkło powiększające wyświetlają się migawki z lekcji religii. Mogło to być w dziewiątej klasie. Czytaliśmy wiersz o dziewczynie, która poddała się aborcji. W Holandii. W strofach była mowa o medycynie i statystyce, pojawił się też § 218. Mieliśmy o tym „podyskutować”. Nauczyciel religii robił wrażenie potężnie znudzonego, jak zwykle zresztą. Siedział za stołem, pokasływał, bo był namiętnym palaczem, i beznamiętnie prowadził dyskusję. Nie pamiętam już dokładnie, co mówiliśmy. W pamięci mam tylko niejasne skojarzenia z wierszem, a sam tekst przypominam sobie śladowo.

Później, w starszych klasach pojawiła się grupka koleżanek i kolegów wtajemniczonych w pewne sprawy związane z wakacyjnym domem w Holandii. Mówili o coffeeshops, o rozmaitych blackoutach w trakcie rozmaitych ekscesów. Z tą kliką łączyły mnie przypadkowo wspólne lekcje, bo w kręgu moich przyjaciół bliżej nam było do leśnołąkowego romantyzmu o regionalnym wymiarze, również w kwestii środków odurzających. Trzymaliśmy się lokalnego piwa, a na poziom „mistycyzmu z szybkowara”, co tak trafnie określił Arthur Koestler, wznosiliśmy się za pomocą produktów alkoholowych miejscowego stowarzyszenia ogrodniczo-owocowego. I kiedy wieczorną porą rozbrzmiewała muzyka holenderskiej grupy Bots (znowu ten sam akcent), a my wsłuchiwaliśmy się w słowa o tych, co marzą o lepszym życiu, mieliśmy pewność, że jesteśmy po właściwej stronie i uczestniczymy w heroicznym projekcie naprawy świata.

Cóż za błogi infantylizm niegdysiejszych zabaw – czy to na wakacjach w Holandii, czy to w mroku rodzimej księżycowej nocy. Owe lata osiemdziesiąte w Niemczech Zachodnich, określane niekiedy z przesadną emfazą mianem „złotych”, z perspektywy dzisiejszego pisania mogę skwitować tylko jako dość przerażającą powojenną erę. Dobrobytu chwilowo nie dało się już podnosić, państwo drzemało w błogim poczuciu sukcesu. Sytość stanu posiadania sprawiała, że wiedza o przestrzeni obejmującej, jak by nie było, połowę Europy, ograniczała się do obiegowej formułki „blok wschodni” – a więc czegoś z gruntu negatywnego. O kulturze w tym regionie nikt nic nie słyszał. Co by tam miało być? Puste sklepy. To zdawało się mówić wszystko. Karierę robiło właśnie nieszczęsne sformułowanie Lebensqualität, „jakość życia”. Pojęcie „blok wschodni” – jak pisze Karl Schlögel w eseju Środek leży na wschodzie – miało fatalne działanie: stygmatyzowało wszystkich niedobrowolnie przynależących do tej części świata, a zarazem upewniało w poczuciu własnej wartości pozostałych, niezasłużenie do niej nieprzynależących; właśnie ta „logika” pozostała mi w pamięci z niezliczonych rozmów lat osiemdziesiątych.

Tego deszczowego dnia w grudniu nasz pociąg nadal zmierzał na zachód, zaś Holandia w mojej głowie – widzę to teraz aż nadto wyraźnie – skazana była ciągle na przypadkowe skojarzenia, rodzaj loterii kontyngencji, na której wygrać można tylko nagrodę pocieszenia. Chcąc zbliżyć się do tematu, musiałem zmienić rejestr, a zwłaszcza kierunek spojrzenia. „Moja Holandia”, jeśli ostrożnie użyć takiego sformułowania, przyszła do mnie ze wschodu… przez Polskę… Holland – Poland, akurat ta śmieszna zbitka dokumentująca nieznajomość mapy Europy, symbolizuje moje doświadczenie. Bo intensywną lekturę na temat Holandii zawdzięczam Martwej naturze z wędzidłem Herberta.

Przymierzałem się do niej wieloetapowo, kilkakrotnie brałem rozbieg, by zacząć rozpoznawać poszczególne warstwy, a jawiło się to równie fascynująco, co mozolnie. Minęło sporo czasu, zanim byłem w stanie już w oryginale podążać „marszrutą kogoś, kto pochłania obrazy, książki, monumenty”. Szczególne wrażenie – poza tytułowym esejem – zrobił na mnie opis tulipanomanii. Jakież astronomiczne sumy, jakież wartości majątkowe w towarze, jakież ilości bydła – za jedną jedyną cebulką kwiatową. Natomiast tytułowy szkic o biograficznych zagadkach osnuwających żywot malarza Johannesa van der Beecka (Johannesa Torrentiusa) powracał często w rozmowach z żoną. Otwarły się wówczas symboliczne przestrzenie martwej natury, rozpoczęły wędrówki po Ikonologii Cesarego Ripy.

Podróż do Hagi była okazją, by raz jeszcze sięgnąć do Herberta; ponowna lektura okazała się elektryzująca. W każdym detalu odciśnięta sygnatura postawy, którą można by nazwać pasją bez złudzeń. Każde zdanie świadczy o precyzyjnej obserwacji realiów, a z wyciąganych wniosków prześwituje wiedza o trywialności apodyktycznych triumfów i ułudzie eskapistycznej pyszałkowatości. Cóż to za tekst – „Dom”: kilkoma kreskami zarysowany dramat Willema Barentsa i Jacoba Heemskerka na Nowej Ziemi. Cóż to za tekst – „List”: wyrażona w lapidarnej formie jedna z najgłębszych pochwał sztuki, bez cienia artystowskiego romantyzmu (i nie ma najmniejszego znaczenia, czy „List” jest autentyczny, czy też nie).

Widok krajobrazu rozmywa myśli, umykające formy układają się mozaikowo. Migawki z podkładem monotonnego szumu jazdy, który rozrzedza konteksty, wywołuje nowe skojarzenia. Na powierzchni świadomości objawia się coś niepowtarzalnego, jakby przyciągnięte niewidzialnym magnesem. Amsterdam – nie samo miasto, lecz znak wodny lektur, staje się obrazem, atrybutem biografii, kontekstem nazwisk: Gustav Regler, Alfred Döblin, Klaus Mann, Joseph Roth, wydawnictwo Querido. Na rozmytym niebie dzisiejszej podróży słowo to nieuchronnie rozciąga się w łuk łączący epoki. Querido – tak kazał się nazywać syn Jakuba Filozofa, zwolennik (i szwagier) samozwańczego mesjasza i proroka Szabtaja Cwi. Po jego śmierci Querido stanął na czele grupy donmeńczyków z Salonik, a stąd wyraźny trop wiedzie do Jakuba Franka. I gdybym nie śledził ich życiorysów, gdybym nie zanurzył się w podolsko-turecko-morawskich koneksjach Jakuba Franka, nie wpadłbym na książkę Fritza Heymanna Chevalier von Geldern, lekturę na podróż do Hagi. Heymann formułuje bodaj najśmielszą teorię na temat tej i tak niezwykłej postaci. Powiada on mianowicie, iż było dwóch Franków: ten „prawdziwy”, który „wyruszył z karpackich lasów ze swoją awanturniczą kompanią”, i ten „emerytowany szczęściarz”, utrzymujący dwór na zamku w Offenbachu. Można dać wiarę bądź nie – Heymann twierdzi, że ma dowody, ale bardziej przekonujący jest jego niemal rozpaczliwy zamiar przeciwstawienia się teorii historyka Heinricha Graetza, który – zdaniem Heymanna – ponosi odpowiedzialność za pozbawienie owych „awanturników” należnego im miejsca w historii narodu żydowskiego. Już przy pierwszym pobieżnym kartkowaniu wpadło mi w oko zdanie, które zanotowałem sobie na odwrocie bibliotecznego rewersu: „Być może historia Żydów miałaby inny przebieg, gdyby została inaczej napisana”. A pominąwszy na chwilę wszystkie wynikające z tej książki aktualne do dzisiaj pytania, to w niej właśnie przeczytałem po raz pierwszy historię boksera Daniela Mendozy (1764–1836), czempiona w bare-knuckle boxing (i rzekomo przodka Petera Sellersa), który według dzisiejszych miar nosiłby miano mistrza świata.

Heymann miał w młodości pewien epizod z freikorpsem, w 1933 roku uciekł do Kraju Sary, potem, po styczniowym plebiscycie w 1935 roku znalazł się w Paryżu, skąd wyjechał do Amsterdamu. Zginął w Auschwitz w 1942 roku (w niektórych biogramach pojawia się rok 1944 jako data śmierci). Der Chevalier von Geldern ukazał się w 1937 roku w wydawnictwie Querido. Przedmowę – równie błyskotliwą, co przygnębiającą – do wznowienia po latach (1963) napisał Hermann Kesten; kolejne wydanie przypadło na rok 1988.

Po przekroczeniu granicy – już spory kawałek za Geldern – narasta we mnie dziwne uczucie, trudne do uchwycenia pośrodku impresji krajobrazu, który zdaje mi się teraz inny niż kilka minut temu, jakby łagodniejszy i bardziej przyjazny. Tak wiele rzeczy ciśnie się naraz do głowy, przypływa z łąk, form domów, koloru dachów, kształtów chmur. Jesień średniowiecza Huizingi – kolejna książka, której bez Herbertowskiej Martwej natury pewnie do dzisiaj bym nie przeczytał. Obraz spaceru, podczas którego – jak zapamiętał autor – przyszła mu do głowy zasadnicza myśl tego epokowego dzieła, zapadł mi w pamięć jako kwintesencja umysłowego impulsu. Tak jakby ktoś przechodzący dzisiaj tą drogą nad kanałem Damsterdiep koło Groningen musiał jeszcze odnaleźć ślad tej myśli – w jakiejkolwiek bądź formie. I kiedy zbliżamy się do Amersfoortu, a niebo znowu się rozjaśnia, przypominają mi się wieczory, kiedy to siedziałem pogrążony w lekturze Jesieni średniowiecza. Jeśli istnieje poczucie szczęścia w trakcie czytania, to właśnie czegoś takiego doznawałem – we wspaniale długim oddechu rozdziałów, w bogactwie języka tworzącego obrazy, w rytmie zdań, którym starcza czasu na każdy szczegół.

W południe – powietrze łagodne jak w marcu – stoimy na peronie. Za plamą żarzącą się na niebie można chwilami domyślać się słońca. Obok para zakochanych, najwidoczniej na moment przed pożegnaniem, inni podróżni dmuchają w kubki z kawą, próbują odgryźć kawałek wrapa i nie usmarować się przy tym sosem. A jeszcze inni wbijają wzrok w komórki.

Nazwa miasta zwielokrotniona na tablicach: Amersfoort. Dzieciństwo i młodość spędził tu niderlandzki malarz, rzeźbiarz i pisarz Armando (Herman Dirk van Dodeweerd). Zwróciłem na niego uwagę dzięki książce Anatola Gotfryda Niebo w kałużach. Zatrzymałem się nad jednym sformułowaniem czy może myślą: Armando mówił o „naznaczonym winą krajobrazie”. Poszedłem tym tropem, wypożyczyłem w bibliotece katalog wystawy, obejrzałem rysunki Armanda, w antykwariacie udało mi się znaleźć jego książkę Die Wärme der Abneigung [Ciepło niechęci]. W tym tomie pełnym obserwacji i refleksji, nierzadko krążących wokół obciążenia przeszłością i wstrząsającej oczywistości „tu i teraz”, mieści się tekst „Naznaczony winą krajobraz”. Przyroda „bezwstydnie” rośnie i rozkwita, ignorując okropieństwa, których była świadkiem – cała konstrukcja romantycznej idealizacji natury zdemaskowana zostaje na kilku stronicach.

Wody gruntowe pamięci, podnoszące się przez warstwy lat, zabarwione osadem lektur. Pośród banalnych scen na peronie wibruje niepokój, którego źródła nie mogę odkryć. Zakochani muszą się rozstać, nadjeżdża pociąg, ostatni pocałunek, ostatnie objęcia, i jeszcze raz, kiedy młoda kobieta stoi na stopniach, trzymając się poręczy, wychyla się do przodu, a jego ręka trzyma jej rękę, aż wreszcie przesyłają sobie pocałunki już przez szybę zamkniętych drzwi. Szukam punktu zaczepienia, tropu. Chociaż poczucie niepokoju jest tak natrętne, przestrzeń pozostaje nieopisana. Jakby jej nazwę miało się na końcu języka, jakby za chwilę miała przyjąć formę i nabrać brzmienia, jakby klucz nadaremnie usiłował drgnąć w zacinającym się zamku. Mleczne światło słońca, wjeżdża pociąg, wzrok przyciągają drobiazgi: śmieci na żwirowych kamykach między szynami, puste tekturowe kubki i opakowania po Haribo, chusteczki higieniczne zgniecione w deszczu w grysikowe pacyny, filtry papierosów, nadgniłe liście, plastikowe słomki do picia – i rzecz objawia mi się z taką siłą, że ziemia zdaje się usuwać spod nóg. Oto jest to, czego szukałem, wyłoniło się z zamazanej, prawie niedostępnej głębi – to dwie książki Johanny Reiss: Und im Fenster der Himmel [A w oknie niebo], Wie wird es morgen sein? [Jak będzie jutro?].

Kiedy je czytałem? Musiało to być ponad trzydzieści pięć lat temu. Stanęły mi przed oczami, jakby podniosła się zasłona. Właśnie to zajmowało cię od początku podróży. To o tym przypomina ci nazwa tego kraju. Nie pani Antje, ani Rudi Carrell, nie grupa Bots ani coffeeshops z chełpliwego okresu dojrzewania. Winterswijk i Usselo – te dwie nazwy holenderskich miejscowości zapadły ci w pamięć jako pierwsze. Rolnik Johann o rumianym obliczu i jasnym rozumie. I jego równie dzielna żona. Babcia, która zawsze mówiła „O-Boże-o-Boże-o-Boże”. Niekończące się dni, tygodnie, miesiące spędzone przez obie siostry w komórce. Przerażenie, kiedy w domu zakwaterowali się niemieccy żołnierze i najmniejszy szelest mógł je zdradzić.

A teraz – pociąg rusza w kierunku Hagi – wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Pamiętasz jeszcze, jak udzielał ci się lęk ze stronic książki. Strach, że ktoś dziewczyny odkryje. Wstrzymać oddech i wsłuchiwać się w każdy odgłos z dołu. Wstrzymać oddech, kiedy rozlega się śpiew męskich głosów, kiedy rozbrzmiewa śmiech. Kiedy słychać skrzypienie schodów. Bo gdyby weszli na górę, oznaczałoby to pewną śmierć. A zarazem wiedziałeś, że wszystko dobrze się skończy – przeczytałeś na odwrocie okładki.

Pamiętasz też – uświadamiasz to sobie dopiero dzisiaj, po latach, patrząc wstecz – że wówczas w żaden sposób nie łączyłeś tych bezimiennych „Niemców”, niosących śmiertelne zagrożenie, z twoim własnym dziadkiem, który też był „Niemcem” i też był na „tej wojnie”, wprawdzie w Finlandii i we Francji. I jeszcze pamiętasz, jak z dławiącą kluchą w gardle czytałeś scenę z dnia wyzwolenia – kiedy Johann bez tchu wpadł do domu i zawołał, że przyszli Amerykanie. A obie dziewczynki po raz pierwszy mogły znowu wyjść z domu, wyjść na ulicę, wyjść do innych ludzi.

I jeszcze pamiętasz, jak obie książki umocniły cię w przekonaniu, że wiesz coś o tym, o czym tak naprawdę nie miałeś bladego pojęcia. Nie dlatego, żeby książki coś przekłamywały, lecz dlatego, że nigdy nie przemyślałeś swojej mglistej perspektywy. Męczyło oglądanie filmów na lekcjach historii, drżących czarno-białych zdjęć, wyświetlanych z projektora na ekran. Długość filmu była dopasowana do godziny lekcyjnej. Kiedy końcówka taśmy uderzała o szpulę, nauczyciel podnosił się, wyłączał projektor, a potem wychodziliście na dużą przerwę, jeszcze przez chwilę odurzeni zdjęciami ciał wychudzonych jak szkielety, spychanych buldożerem do masowej mogiły, jakby to były stosy czegoś, nie ludzi. Ale przecież widać, że ludzie. Ze stosu sterczą ręce i nogi. Aż wreszcie wrzask młodszych kolegów przywoływał was z powrotem do teraźniejszości.

Widzę przed sobą okładki obu książek – sylwetki dziewczynek w mroku pokoju, obie odwrócone plecami, w oknie, na które spoglądają, przepływa błękit nieba. Na drugiej – fragment fasady z nieotynkowanej cegły, dziewczynka w letniej sukience wybiega z drzwi na ścieżkę, rower stoi oparty o ścianę domu. Widzę czerwony nocny stolik, na którym leżały obie książki, widzę regał, na którym potem stały.

Widzę też wielką betonową misę mauzoleum na Majdanku, wypełnioną szarym popiołem, w którym można rozpoznać białe okruchy, niewielkie kawałeczki kości. Na Majdanku wraz z „Erntefest”, „dożynkami”, w listopadzie 1943 roku zakończyła się akcja „Reinhardt”. W ciągu dwudziestu miesięcy wymordowano dwa miliony ludzi, prawie wyłącznie polskich Żydów. Dwadzieścia miesięcy, a każdego dnia znikała miejscowość jak ta, w której chodziłem do podstawówki. Trzy tysiące trzystu ludzi. Sześćset razy. Dzień w dzień.

*

W nieoczekiwanym cieple wieczoru idziemy z dworca w stronę centrum, przechodzimy przez plac, skręcamy w ulicę wysadzaną drzewami. Powietrze pachnie, jakby nadchodziła wiosna. Gołe korony drzew ciemnieją w bezruchu jak na rysunku tuszem, a z przodu pasmo wodnistego blasku. Nad nami sklepienie lazuru nieba. Domy lśnią jeszcze przez chwilę barwami, zdają się emanować światłem nagromadzonym w ciągu dnia.

W mieszkaniu gościnnym ambasady przez chwilę zabawiamy się dmuchaną piłką, którą zabrała nasza córka. W żonglowaniu nie mam szans. Trochę lepiej wypadam w strzelaniu do bramki – z jednego pokoju przez korytarz do otwartych drzwi drugiego. W sumie mam jednak wyraźne tyły.

Ostatnie minuty przed imprezą w ambasadzie, skupione oczekiwanie, przyszło ponad 30 osób. Marta Grzywacz, autorka książki, przedstawia życie i działalność Karola Estreichera. Elżbieta Rogowska, szefowa wydziału strat wojennych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, opowiada, jakie niezmordowane, detektywistyczne badania prowadzi cały zespół, poszukując dzieł sztuki zrabowanych w Polsce. Żona moderuje rozmowę.

Wyświetlane na ekranie zdjęcia są niczym okna na przestrzeń pamięci. Karol Estreicher na peronie, krótko po wojnie, rozmawia z brytyjskim oficerem. Zrabowane przez nazistów dobra kultury wracają do Polski. Cały pociąg to ledwie cząstka niewyobrażalnego rabunku. Niewielki ułamek tego, co zginęło w płomieniach od niemieckich bomb.

Rabunek sztuki w okupowanej Polsce prowadzony był metodycznie. Historycy sztuki, jak choćby rodowity wiedeńczyk, Dagobert Frey, już w latach trzydziestych sporządzali z akrybią listy dzieł, które budziły szczególne zainteresowanie – na wypadek niemieckiej agresji na Polskę. Frey odgrywał wiodącą rolę w plądrowaniu Muzeum Narodowego w Warszawie, współdziałał też jako „rzeczoznawca” w akcji wysadzania w powietrze zamku królewskiego. Po wojnie przez pewien czas pracował w urzędzie ochrony zabytków w Wiedniu, na początku lat pięćdziesiątych przeniósł się do Stuttgartu, gdzie objął katedrę historii sztuki w Wyższej Szkole Technicznej. Sztukę postrzegał przede wszystkim jako „ucieleśnienie sensu”, dzieło sztuki było dlań „upostaciowanym wyrazem ludzkiego ducha”, „objawieniem i autoportretem człowieka”.

Amerykańska wojskowa sekcja Monuments, Fine Arts, and Archives powstała pod koniec wojny. Karol Estreicher jesienią 1939 roku, mając świadomość tego, co nadchodzi – wojna o nieznanym dotąd wymiarze zniszczeń – stworzył grupę roboczą, zajmującą się dokumentacją dzieł sztuki w Polsce. Pierwszy raport powstał na początku 1940 roku. Sam zapis rabunku i zniszczeń polskich dóbr kultury w ciągu tych czterech miesięcy wypełnił całą księgę. Liczący ponad 500 stron drugi raport Estreicher przedłożył (równolegle w wersji polskiej i angielskiej) w roku 1944: Katalog strat kultury polskiej pod okupacją niemiecką 1939–1944. Kiedy ukazał się ów drugi raport, wynik niezmordowanej pracy grupy Estreichera, alianccy Obrońcy skarbów nie zyskali jeszcze specjalnej sławy. Nie mówiąc już o tym, że nie stworzyli pięciusetstronicowego raportu.

Już w czasie bombardowań Warszawy we wrześniu 1939 r. Muzeum Narodowe zostało poważnie uszkodzone. Zdjęcie na ekranie przedstawia biura – porozrzucane i zniszczone pod wpływem ciśnienia po eksplozji meble. Na kolejnym – długi korytarz. Nie ocalała ani jedna szyba, do wysokości kolan sięga warstwa strzępów książek i akt, tysiące stron – to obraz, który szkicuje Czesław Miłosz w początkowych akapitach Zniewolonego umysłu. Miasto, symbol cywilizacji i społecznego ładu po bombardowaniu – przerażające rozpoznanie, że to, co jeszcze przed chwilą było dokumentem najwyższej wagi, opatrzone pieczęcią i podpisem, przeistoczyło się w poszarpany papier, gnany wiatrem w dymie pożarów.

Elżbieta Rogowska opowiada o restytucji i wyjątkowej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Relacjonuje pomyślne akcje restytucyjne, omawia przypadek „Żydówki z pomarańczami” (1880/81) Aleksandra Gierymskiego, obrazu, po którym na dziesięciolecia zaginął wszelki ślad. Jesienią 2010 roku pojawił się na aukcji w Buxtehude. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zdołało w porę interweniować. W Buxtehude oferowano obraz za nieco ponad 4 tys. euro, jego wartość jest stukrotnie wyższa. Dzisiaj wisi w Muzeum Narodowym w Warszawie.

Postać starszej kobiety, za nią delikatna balkonowa barierka, ciemne oczy spoglądają wprost na patrzącego. Lekko przechylona w bok głowa, zmęczona, a zarazem łagodna twarz. Ramiona okryte brązową chustą, w kolorze włosów, które wysuwają się spod czepca. Na zgiętych rękach wiszą plecione kosze z pomarańczami. Świetlista barwa owoców dominuje nad całością obrazu niczym źródło światła. Kobieta trzyma w dłoniach robótkę na drutach. Migawka z trudnego dnia. Za postacią przymglona niebieskawo sylweta zimowego miasta – Warszawy.

I jest tak, jakby w tych oczach ze schyłku XIX wieku zapisała się teraźniejsza wiedza, jakby spoglądały one – poprzez lustro oczu patrzącego na obraz – wstecz, na ów bezpowrotnie zniszczony świat. Spojrzenie Pomarańczarki każe mi powrócić do zdań przedmowy, jaką Hermann Kesten opatrzył książkę Chevalier von Geldern: zamieniając zdystansowane sformułowanie „Żydzi” na bardziej intymne „my”, w kilku linijkach wyraża to, na co w niejednej rozprawie potrzeba wielu długich stronic: „Żydzi pomogli odkryć Amerykę i psychoanalizę. Stworzyliśmy marksizm i chasydyzm, kosmopolityzm i synagogę. […] Żydzi byli barankiem Bożym, agnus dei, i mieczem Bożym, gladius dei, i słowem Bożym, byliśmy uczonymi w Bogu, byliśmy jego pisarzami, drukarzami, wydawcami, księgarzami Boga. […] Zabijając nas, większość narodów stała się mordercami. Stanowiliśmy klasyczny przykład tego, z jaką lubością torturuje się niewinność”.

Na ogrodzeniu otaczającym ambasadę też widnieje „Pomarańczarka”. Inne plansze przedstawiają kolejne dzieła sztuki, które dzięki restytucji wróciły do polskich muzeów. „Pomarańczarka” spoglądała na nas, kiedy po południu szliśmy z dworca. Teraz czujemy na plecach jej wzrok, skręcając w sprawiającą tak przyjazne wrażenie Javastraat. Przechodzimy przez wąski strumyk; na jego brzegu znieruchomiały znak – czapla.

*

Dzień później razem z Elżbietą jedziemy do Amsterdamu. Strumienie deszczu smagają szyby wagonu, kolor nieba balansuje między jaśniejszym i ciemniejszym odcieniem szarości.

Rijksmuseum, Królewskie Muzeum, przywołuje wspomnienia – jeszcze w czasie studiów żona była tutaj z wycieczką poznańskiego Instytutu Historii Sztuki. Obrazy Fransa Halsa, „Straż nocna” Rembrandta, martwe natury, przy których można się zdumieć, że owoce nie pachną, bo leżą tak blisko, na wyciągnięcie ręki.

A potem ten jeden obraz Jana de Baena, niepozorny format: „Ciała braci de Witt”. Zwłoki wypatroszone jak zwierzęce ścierwo wiszą głowami w dół.

Dzień wcześniej w drodze do polskiej ambasady, kiedy niemal wiosennie jaśniał zmrok ponad dachami, przechodziliśmy obok pomnika Johana de Witta. Prawa ręka postaci z brązu wskazuje na ziemię – tu, w tym miejscu to się wydarzyło.

Po odwiedzinach w muzeum włóczymy się bez celu ulicami, wśród nadmiaru obrazów. Bezustanna pokusa – tylko patrzeć. Mimo deszczowej pogody wszystko zdaje się opływać światłem. Zatrzymuję się przy otwartych drzwiach do jakiegoś domu, zapuszczam spojrzenie w głąb wydeptanych drewnianych schodów, które stromym łukiem wznoszą się w górę. Aż wstyd się przyznać, ale wrażenie jest powalające – poczucie wchodzenia do wnętrza obrazów spod pędzla „niderlandzkich mistrzów”. Niewiele zmienia fakt, że widoki te powielane są na tysiącach kartek pocztowych: zaułki z wąskimi, wysokimi domami o szczytach, którym fantazja nadała wszelkie możliwe formy, kanały, rowery (które są oczywiście – jakże mogłoby być inaczej – rowerami „holenderskimi”). Tyle pocztówek. A jednak trzeba patrzeć i patrzeć.

Kiedy już marzną nam nogi, zachodzimy do kawiarni. Córka dzieli miejsce na ławce pod oknem z korpulentnym kocurem, który najwyraźniej jest tutaj u siebie i wspaniałomyślnie zezwala na pieszczoty gości. Po rozgrzewającej zupie odprowadzamy Elżbietę na dworzec. Wsiada do pociągu, który zawiezie ją na lotnisko Schiphol, wieczorem będzie w Warszawie. Na widok lśniących pomarańczy przy kiosku z owocami w hali dworcowej staje mi znowu przed oczami obraz Gierymskiego. „Fight Evil – Read Books!” głosi napis na lnianej torbie młodego człowieka, który porusza głową w rytm muzyki ze słuchawek.

Znów deszcz i wiatr, kiedy wracamy do Hagi. W pociągu siedzą obok dwie młode kobiety, pewnie studentki, pogrążone w rozmowie. Mają miłe głosy. Identyfikuję pojedyncze słowa, ale to nierzadko mylna zgadywanka. Zdaje się, że chodzi o fotografię – tyle mogę zrozumieć. W pewnej chwili jedna z nich szuka najwidoczniej porównania, bo porusza jakby po omacku palcami – co do czego chce porównać, nie jest dla mnie jasne – a potem twarz jej się rozjaśnia: slagroom, bita śmietana. Jej przyjaciółka uśmiecha się ze zrozumieniem, przytakuje. Tego grudniowego wieczoru w czasie jazdy z Amsterdamu do Hagi, kiedy o szyby pociągu pluszcze deszcz, słowo to brzmi jak zapowiedź, jak obietnica. Slagroom. Jakie ładne słowo.

W mieszkaniu gościnnym nie funkcjonował piekarnik. Krążki mini pizzy kupionej w spożywczym za rogiem złożyliśmy jak kanapki i podgrzaliśmy w opiekaczu do grzanek. Niezły efekt.

Po kolacji córka, opatulona już przed snem, zatopiła się w książce o przygodach Lotty. A my zaczęliśmy zgłębiać okoliczności mordu, którego ofiarą padli bracia Johan i Korneliusz de Witt.

Johan de Witt zrobił w owym czasie jedyną w swoim rodzaju karierę polityczną. Zasłynął jako wybitny matematyk, zanim – nie będąc monarchą, co warto podkreślić – przejął władzę polityczną w Holandii i zdobył pewne wpływy w pozostałych prowincjach. Za najwyższy cel stawiał sobie unikanie wojen, gdyż każda wojna musi prędzej czy później zrujnować ekonomię. Przede wszystkim chciał uniezależnić prowincję holenderską i odsunąć od wpływów książąt Orańskich. Dwie wojny morskie z Anglią doprowadził do traktatów pokojowych, co niewątpliwie było wyjściem bez szwanku. Jednak atakowi Ludwika XIV – w Rampjaar, katastrofalnym roku 1672 – nie był w stanie przeciwstawić skutecznych lądowych sił zbrojnych. W tym momencie zrodził się już mocny opór frakcji orańskiej. W czerwcu 1672 roku o włos uniknął zamachu. Nieco później pewien cyrulik rozgłosił, że brat Johana, Korneliusz planuje zamach na Wilhelma III Orańskiego. Nawet na torturach Korneliusz nie podpisał sfabrykowanego przyznania się do winy. Został skazany na dożywotnie wygnanie. Kiedy 20 sierpnia Johan miał odebrać brata z więzienia, w okolicy zebrał się wzburzony tłum. Żołnierze zapobiegli zamieszkom. Ale po wycofaniu się straży – rzekomo uzbrojone chłopstwo maszerowało w kierunku Hagi (przypuszczalnie obronna wymówka, dzięki której chciano się pozbyć obu braci, nie biorąc na siebie winy) – zaczął się brutalny samosąd. Pozwalam sobie przytoczyć tu fragment Historii Niderlandów Christopha Driessena, chociaż książkę przeczytałem dopiero po powrocie:

„Na oczach około tysiąca gapiów strzelający oddawali ogień do martwych już ciał. […] Plebs rozebrał je do naga i powiesił głowami w dół, a potem rozpętała się orgia, bezprzykładna w historii Holandii. […] Rzeźnicy wypatroszyli zwłoki i rozdzielali części ciała. Odcinali i sprzedawali palce rąk i nóg, uszy, nosy, oczy, brodawki i genitalia”.

Tamtego wieczoru w mieszkaniu gościnnym ambasady obraz de Baena przywołał mi w pamięci zdjęcie z książki Orlanda Figesa Tragedia narodu. Rewolucja rosyjska 1891–1924: nagi mężczyzna wiszący głową w dół na gałęzi drzewa, sznur wokół jednej kostki, druga noga sterczy w bok. Zmasakrowanego człowieka otaczają półkolem żołnierze. Patrząc tylko na ich twarze, nie można wyobrazić sobie tej sceny. Tak jakby na ich oczach rozgrywało się coś zupełnie innego, jakiś nudny spektakl w teatrze. Podpis pod zdjęciem brzmi: „Czerwoni w trakcie kampanii 1920 roku zabijają polskiego oficera. Powiesili go głową w dół, bili i torturowali, aż skonał”.

Później przeczytałem u Driessena, że Baruch Spinoza zamierzał udać się na miejsce przerażającej zbrodni i umieścić tam własnoręcznie sporządzony napis: Ultimi barbarorum („Najgorsi barbarzyńcy”). Filozofa z trudem udało się powstrzymać.

Nie słychać samochodów ani ludzkich głosów. Tylko szum narastającego wiatru. Blask latarni z podwórza ambasady tworzy pasmowy wzór na ścianach i suficie pokoju. Widzę tysiące miejsc w Europie Środkowej i Wschodniej, w których mógłby pojawić się napis Spinozy Ultimi barbarorum. Widzę miliony kadrów z ludźmi wskazującymi na ziemię: tu, w tym miejscu to się wydarzyło. A „naznaczony krajobraz” staje się wspólnikiem w tuszowaniu zbrodni; to owa „swobodna natura”, w której romantycy widzieli obiecującą przestrzeń, sferę wieczności i świętości, która człowiekowi pozwala wyzwolić się z rzekomo złych okowów społeczeństwa. To właśnie stało się udziałem – dokładnie jak przewidział Heinrich Heine – popleczników terroru, to oni wyzwolili się ze społecznych „okowów”, głosząc unicestwienie wszelkich cywilizacyjnych umów.

Gdyby w tamtych czasach, kiedy w szkole oglądaliśmy biało-czarne filmy z terkoczącego projektora, ktoś obudził nas o trzeciej nad ranem z głębokiego snu – wyrzucilibyśmy z siebie jak na komendę tę liczbę: sześć milionów. Ale co naprawdę się wydarzyło, nie wiedzieliśmy. W przeciwnym razie nie szukalibyśmy wydeptanych szlaków (natura – niema, człowiecza artystka…), które tak naprawdę były źródłem katastrofy. Nie dalibyśmy się ponieść nierozumnej ekstazie, która w strofach Novalisa czy Hessego, Hannesa Wadera, czy zwłaszcza u Wolfa Biermanna kazała szukać zwodniczej wiary w świętą przemoc sprawiedliwych. Było coś podniosłego w poczuciu bycia po właściwej stronie, poczuciu, które spływało dreszczem po plecach w trakcie piosenki grupy Bots. Każdy wers trafiał do przekonania – jutrzenka Thomasa Müntzera, śpiew katiuszy, urok rakiet na nieboskłonie Ho-Chi-Minha, piękno karabinów maszynowych guerilli. Kiedy pierwszy raz czytałem te wersy, miałem bodaj szesnaście, a może siedemnaście lat. I wpadłem w głupawą – dzisiaj nie mogę tego inaczej określić – euforię. Te niesłychanie poruszające, niesłychanie puste strofy przykładają jednaki, grubo ciosany historiozoficzny wzór do rzeczy kompletnie nieporównywalnych. A zwłaszcza jednego tu brak – „piękna” przerdzewiałego karabinu maszynowego z zacinającym się magazynkiem w ręce umierającego z głodu wnuka „Pomarańczarki”, żydowskiego partyzanta; karabinu nabytego za niebotyczną cenę, jakiej żądali bojownicy komunistycznego podziemia w trakcie konspiracyjnego spotkania po „aryjskiej” stronie, w Warszawie na początku 1943 roku.

*

Dzień później niebo ciężko wisi nad miastem. Wieje silny wiatr, ale chwilowo nie pada.

Nasz pociąg odchodzi dopiero późnym popołudniem, chcemy więc wykorzystać czas i jedziemy nad morze; końcowa stacja autobusu leży w dzielnicy Kijkduin. Przez połowę trasy jesteśmy sami, potem wsiadają pojedynczy pasażerowie.

Przejeżdżamy ulicami, które tego niedzielnego poranka są całkowicie puste. Mijamy mocno zarośnięte przydomowe ogródki. Okna, w których rzeczywiście nie widać ani jednej firanki. Długie kamienice z nieotynkowanej cegły, białe ramy drzwi i okien. Nawet te budynki nie sprawiają jednostajnego wrażenia. Niewygładzone fasady, różne tonacje ceglanych ścian przydają domom ciepła. A każde spojrzenie łapie kawałek życia w czterech ścianach. I znowu nieodparte wrażenie, że to obraz.

Autobus zatrzymuje się na dużym placu, na skraju leżą sterty piasku. Dużo miejsc do parkowania i mnóstwo zamkniętych zimą budek, pawilonów – można sobie wyobrazić, jaki ruch panuje tu latem.

Głuchy szum w powietrzu. Wchodzimy na szczyt wydmy, wiatr uderza z całą mocą. Jest tak silny, że można się oprzeć o powietrze. Schodząc drewnianymi schodami na plażę, musimy trzymać się poręczy, żeby nie stracić równowagi.

Piętrzą się i łamią ołowianoszare fale. Huk taki, że nie słychać własnych słów. Chmury zdają się sunąć po wzburzonej wodzie. Horyzont przysłonięty morską kipielą. Całość nieba rozpada się na tysiąc zmiennych form. W rozdarciu jednej warstwy objawia się następna, każda o innej tonacji i fakturze. Tu matowa gładkość antracytu i wyraźnie zarysowane figury, że aż chciałoby się pochwalić malarza za każdą wypukłość, wgłębienie i wymyślne, ślimakowate kształty. Gdzie indziej blada, postrzępiona szarość – jak potargana wata. A pod nią bruzdy matowej bieli, podobne do zaoranego pola. To „chmura o kształcie rozszarpanego boga” Herberta – wmieszała się w te rozruchy na niebie, rozpłynęła się, utkała i zaplotła na nowo.

W miejscu dobijania fal piętrzą się do kolan zwały piany. Wiatr wyrywa z nich płachcie wielkości poduszki i gna przed sobą z zawrotną prędkością. Całą plażę pokrywa pręgowaty wzór ulotnych form, łudzą wzrok grą iluzji, bo pojawiają się równie szybko, jak giną. Niesione wiatrem topnieją w oszałamiającym ruchu, bardziej locie niż szybowaniu, bo tak luźno czepiają się podłoża. Po kilku sekundach z największych form zostaje już tylko kilka pęcherzyków w jakiejś wklęsłości, a potem pęka ostatnia warstwa. Mokra plamka, wielkości odcisku palca, a piasek przez parę sekund zdaje się w tym miejscu bardziej wilgotny niż dookoła.

Na południowym zachodzie majaczą wieże rafinerii, rozpływające się w ścianie nadciągającego deszczu, to pewnie tereny portu w Rotterdamie. Na kawałku dzielącej nas od niego plaży widać wznoszące się barwne punkciki latawców. Przez moment jakby coś się zatliło, mleczne światło sączy się z nawarstwionych chmur, aż w końcu tu i ówdzie naprawdę rozbłyska skrawek błękitu, by chwilę później zniknąć w sklepieniu zużytej szarości.

Puszyste poduchy gnają plażą w niezmiennym, powtarzalnym rytmie. Odrywają się od spiętrzonych barykad piany na skraju fal, wibrują nad piaskiem, roztapiają się w niebycie. I ledwo jedne zniknęły w bezgłośnym locie, już podfruwają za nimi następne. Nie można na to patrzeć inaczej, jak tylko ze łzami w oczach. Nie w takim wietrze.

(Berlin / Gießen / Puszczykówko, styczeń – maj 2018)

Lothar Quinkenstein
Przełożyła Ewa Czerwiakowska

Kultura Enter
nr 2020/05 nr 98

Nastroszony łabędź (org. "De bedreigde zwaan") pędzla Jana Asselijna przedstawia alegorię De Witta chroniącego swój kraj przed wrogami, domena publiczna.

Jan de Baen namalował "Ciała braci de Witt", domena publiczna.

Obraz olejny Gierymskiego "Pomarańczarka": stara koieta z koszami owoców na tle miasta

"Pomarańczarka" Aleksander Gierymski. Dpubliczna.