Strona główna/OMÓWIENIA (HISTORIA). Tuchaczewski ante portas

OMÓWIENIA (HISTORIA). Tuchaczewski ante portas

Tegoroczną Nagrodę Klio 2020 w kategorii Varsaviana otrzymała książka Joanny Rolińskiej Lato 1920, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Bellona.

Tuchaczewski ante portas albo sto marek od Krysi na generała Hallera
Łukasz Marcińczak

Znaleźliśmy odezwę Piłsudskiego, rycerze Rzeczy Pospolitej… Wzruszająca odezwa. Bieleją kości na mogiłach pięciu pokoleń obrońców, nasze ideały, nasza Polska, nasz jasny dom, nasza ojczyzna patrzy na was i drży, nasza młoda wolność, jeszcze jeden wysiłek, pamiętamy o was, wszystko dla was, żołnierze Rzeczy Pospolitej. Wzruszające, smutne, nie ma żelaznych bolszewickich argumentów – żadnych obiecanek i te słowa: porządek, ideały, wolne życie” (Izaak Babel, Dziennik 1920)1.

Książka Joanny Rolińskiej pt. Lato 1920, to Bitwa Warszawska bez bitwy, ale za to z Warszawą. I bardzo dobrze, albowiem o samej Bitwie i całej sowieckiej ofensywie powstały już dziesiątki analiz i syntez (od lorda d’Abernona, przez hrabiego Zamoyskiego, po kawalerów orderów Davisa i Andrzeja Nowaka), natomiast o życiu codziennym warszawiaków w te letnie miesiące pisano raczej prywatnie w relacjach rozsianych po niezliczonych pamiętnikach. Tworząc kronikę owego czasu w oparciu o wspomnienia i ówczesną prasę, nasza przewodniczka, absolwentka akademii teatralnej, stosuje sprawdzoną metodę dramaturgiczną – suspens. Bolszewicy są bowiem niczym owa wisząca na ścianie strzelba Czechowa, o której wiadomo, że wypali, tak jak jest pewne, że czerwonoarmiejcy w końcu zaatakują. Opowieść skonstruowana jest w ten sposób, aby opisując wydarzenia w stolicy dzień po dniu od 20 czerwca do 21 sierpnia 1920 roku, umożliwi czytelnikowi wgląd w rosnącą grozę. Ale groza grozą, a życie życiem – trzeba jeść i pić. Dwudziestego drugiego lipca (gdy Sowieci zbliżają się do Białegostoku, gdzie zadeklarują utworzenie Polskiej Republiki Radzieckiej), warszawskie anonse prasowe doniosły: „Zgubiłam sztuczne zęby. Proszę o zwrot – fatygę wynagrodzę”. Albo – „Przyjmę dziecko do piersi. Wilcza, front”.

Autorka postanowiła zabrać nas w swoją podróż do Warszawy sprzed stu lat w niedzielę 20 czerwca – dziesięć dni po tym, gdy polskie i ukraińskie oddziały ewakuowały się z Kijowa, by odtąd cofać się przed bolszewikami aż na przedmieścia polskiej stolicy. Tego dnia Marszałek upoważnił w Belwederze Witosa do sformowania gabinetu (od dziesięciu dni „kraj bezrządem stoi”2), w Warszawie dwunasty dzień strajkują pracownicy zakładów użyteczności publicznej, a w „Mirażu” na Nowym Świecie występuje „Bosonóżka” Dąbrowska, uczennica Isadory Duncan. Jednocześnie w budynku Filharmonii odbywa się manifestacja „osób stojących mocno na gruncie narodowym”, na której przemawia ks. Oraczewski, „endek, antysemita i chuligan” (Temkin-Bermanowa), „megaloman i kabotyn” (Lechoń). W ogłoszeniach między innymi „Bezpłatne dla chrześcijan leczenie zębów”, natomiast na pierwszej stronie „Kurjera Warszawskiego” reklama „szelek do prostego trzymania się”.

24 czerwca skończył się w Warszawie strajk zakładów miejskich (jak w piosence, warszawiacy znowu mieli w domach wodę, światło, gaz), w Belwederze swój rząd tym razem przedstawił Grabski, a do stolicy zawitał Borys Sawinkow, pragnący wspólnego polsko-rosyjskiego frontu przeciwko bolszewikom; przewodniczy on powołanemu w Warszawie Rosyjskiemu Komitetowi Politycznemu, do którego należą również Zinaida Gippius, Mereżkowski i Fiłosofow3. Następnego dnia Mereżkowskiego przyjmuje Piłsudski, a pisarz po powrocie zanotuje: „Gdy wszedł on [Piłsudski], do komnaty „wionęło” na mnie „wianie cichego wiatru” o którym mowa jest w Księdze Królestw; od razu uczułem: tak, to – On, Bohater ens realissimum, „byt najistotniejszy”, jak wyraził się Nietzsche o Napoleonie…”. Dzień wcześniej w kinie „Stylowy” na Marszałkowskiej publiczność obejrzała włoski film z najwybitniejszą polską aktorką tamtego czasu, Heleną Makowską. Z kolei dwa dni później, w sobotę, ma miejsce polska premiera „Mieszczanina szlachcicem”, uznana za najwybitniejszą polską inscenizację sztuki Moliera. Reżyserują Schiller i Bolesławski, muzykę napisał Szymanowski, a Jourdaina zagrał Jaracz. Joanna Rolińska, korzystając ze sposobności, bliżej przedstawia nam Ryszarda Bolesławskiego, który wkrótce nakręci filmy z Gretą Garbo, Clarkiem Gable’em i Marleną Dietrich, a jeszcze w Polsce pod jego skrzydłami zadebiutuje Smosarska.

Dostajemy więc przy okazji ówczesne „Who’s who?”, poznając ludzi w tamtej Warszawie powszechnie znanych, dziś – jak pisze autorka – „pochowanych między stronicami gazet”. O Helenie Makowskiej, z którą odwiedzał rzymskie cukiernie, wspomina pół wieku od niej młodszy Iwaszkiewicz w swoich „Podróżach”, u „króla futer” Arpada Chowańczuka w lisy zaopatrywała się Pola Negri, a „król szkła” Franciszek Baytel, 21 czerwca wyzwał na pojedynek proboszcza nowej parafii w Warszawie – „dam na dach kościoła tyle, ile ksiądz Rynkiewicz zbierze”. W przywoływaniu tamtej Warszawy liczy się też erudycja naszej ciceronki, urodzonej warszawianki, a najpewniej także varsavianistki, która wie, że gdy 30 czerwca brał ślub w Warszawie Lech Niemojewski, to był to syn Andrzeja, redaktora „Myśli Niepodległej”, oskarżonego o zniesławienie przez hrabiego Ronikiera, wspieranego podczas procesu przez Józefa Wasowskiego, byłego redaktora „Izraelity” – „ojca siedmioletniego Jerzego, który w przyszłości stworzy jedne z piękniejszych melodii świata, przy których wszystkie procesy bledną”.

Czytamy i coraz bardziej się dziwimy – na Warszawę idzie kilkusettysięczna armia nowego Tamerlana, jak taran, jak szarańcza, jak lawa na Herculanum, jak kra lodowa na Titanica, a w stolicy ludzie chodzą do teatru, do kina i na kolacyjki. Żenią się i procesują. A pewna „niezamożna panienka lat 16 dla wypoczynku pragnie wyjechać do Ciechocinka na sezon” (na „łaskawe oferty” oczekuje pod pseudonimem). Z treści ogłoszeń możemy jednak wywnioskować, że warszawiacy się wyprzedają: „Sprzedam dorożkę, tanio byle zaraz…”; „Kakadu biały do sprzedania”. „Sklep spożywczy do sprzedania z powodu samotności”.

Informacji zaskakujących współczesny czytelnik znajdzie więcej, a właściwie do samego końca zdumiewać się nie przestanie. Otóż gdy do Polski zmierza rewolucja proletariacka4, warszawscy robotnicy agitują na rzecz wstępowania do polskiego wojska („To nie sztandar czerwony powiewa nad dywizjami generała Brusiłowa”). Ba, na wiecu 24 lipca robotnicy utwierdzili się w przekonaniu co do konieczności osobistego bronienie niepodległości Polski, która – jak to ujęli – „jest koniecznym warunkiem urzeczywistnienia socjalizmu”. Jeszcze bardziej zdumiewające, że dobrze urodzeni młodzieńcy, których trudno nam sobie wyobrazić bez muzyki, teraz wpadają do restauracji i wyrzucają z niej instrumentalistów (oraz śpiewaczki). W ogóle wszyscy wszystkich wysyłają „Do Broni!”. Warszawa ciągle jednak zachowuje poczucie humoru – w felietonie Romana Boskiego w „Robotniku”, wracający z frontu podchorąży „udał się tam, ale nie zastał jej w domu, Bronia była na kolacji z innym podchorążym”.

Pamiętając lwowskie orlęta, jako rzecz naturalną przyjmujemy, że „maturzyści i maturzystki z roku 1920, zebrani w siedzibie szkoły im. E. Rontalera (Polna 46) jednomyślnie uchwalili zaciągnąć się do szeregów”, lecz do dyspozycji Naczelnego Wodza zgłaszają się z prośbą „o przyjęcie do czynnej służby wojskowej na froncie” także profesorowie UW – Ujejski, Kotarbiński, Handelsman… Do wojska wstępują również członkowie Związku Artystów i Scen Polskich, zawodowego związku kelnerów, a „wśród szewców warszawskich powstała myśl utworzenia pułku im. Jana Kilińskiego”. Znana firma braci Pakulskich swoich zaciągających się do wojska pracowników wyposaża w umundurowanie, a rodzinom zobowiązuje się płacić pensję do ich powrotu. Są ogłoszenia bardzo wzruszające: „Nie mając sił, ani odpowiednich uzdolnień, aby osobiście być pomocną, w myśl odezwy rady narodowej składam 1000 mk ciężko zapracowanych igłą”.

Jednak bądźmy precyzyjni – wszyscy wcale nie znaczy, naprawdę wszyscy. Daje to jasno do zrozumienia „Kurjer Warszawski” 9 lipca – „Kto tylko może, kto jest zdrowy i silny, powinien iść na front (…) [Tymczasem] mnóstwo ludzi młodych i zdrowych kręci się do tej pory po ulicach jakby nigdy nic. (…) Przecież to straszne i wstrętne wrażenie, gdy się wejdzie do jednej z wielkich cukierni. Obsiedli stoliki i cykają sobie mazagrany”.5 Nie próżnuje także policja i żandarmeria, już 10 lipca otaczając parki miejskie i urządzając obławy na młodzież w wieku poborowym i dezerterów, a 16 lipca zatrzymując w polu składy kolejki podmiejskiej, skąd wygarnia wszystkich mężczyzn (żydowski „Der Tog” donosił, że „zatrzymano szesnastu chaluców z Mińska, którzy mieli pociągiem jechać do Erec Israel. Wczoraj rano chaluców zwolniono”6).

Kobiety, o których „Robotnik” pisze z przekąsem „patriotki”, wręcz napadają na ulicy na mężczyzn żądając okazania zaświadczeń potwierdzających wstąpienie do armii – gdy ktoś zwleka, nazywają go bolszewikiem i grożą aresztowaniem, wywołując zbiegowisko, dyskwalifikujące nieszczęśnika w towarzystwie. Jak wytrwał w tym Gombrowicz? We Wspomnieniach polskich właśnie rok 1920 i eskalację patriotyzmu w Warszawie, którą przeżył jako 16-latek, czyni odpowiedzialną – a zarazem chwali jako kamień węgielny własnej drogi – za „rozbrat z gromadą, z narodem (…) Byłem upokorzony – byłem też zbuntowany – te przygody pchnęły mnie w anarchię, w cynizm i po raz pierwszy zwróciłem się przeciw ojczyźnie, państwu”. Wtedy się zaczął Gombrowicz i właściwie cała książka Lato 1920 jest wiwisekcją problemu, z jakim się wówczas Gombrowicz zderzył – bo rany wtedy poniesione do końca życia nosił przecież jak stygmaty („Psi figiel Historii sprawił, że panienki na ulicach nagabywały mnie już teraz: – Dlaczego kawaler nie w mundurze?”). I tak to panienki, generał Haller, kardynał Kakowski razem z Kołem Polek wychuchały nam największego pisarza w XX wieku.

Gdy każdy stara się ułożyć z nadchodzącym niebezpieczeństwem, to urodzeni pesymiści, nie widząc przed sobą przyszłości, pragną już tylko paru dreszczy metafizycznych – tak czytam ten egzystencjalny anons z 15 lipca: „Zamienię plac w Radości na pianino”. Jednocześnie prasa informuje, że ministrowi sprawiedliwości, „w czasie jazdy tramwajem”, skradziono na Pradze zegarek, a ktoś „odda na własność chłopca dwumiesięcznego”. W tym samym czasie, w centrum miasta, dwóch kasiarzy finalizuje trzymiesięczną pracę – 300 metrowy podkop do banku Landaua! Zostaną schwytani w Radomiu i pisma warszawskie zachłystywać się tym będą do końca lipca. A przecież jest wojna i istnieją tylko dwa godne zainteresowania kierunki: na front – „Konia kto mógłby zaoferować spełniłby czyn obywatelski. Łaskawe oferty pod Szwoleżer”, oraz chwilowo z frontu – „Ranny oficer prosi biegłych esperantystów odwiedzić go w celu konwersacji. Czas odwiedzin od 14 do 17”.

Nic jednak nie oddaje lepiej nastrojów tamtej Warszawy niż scena z warszawskiego tramwaju – gdy niejaka p. Konicowa poskarżyła się w prasie na „zdziczenie” polskiego społeczeństwa, zdecydował się jej odpowiedzieć pewien obywatel („choć przy tramwaju nie byłem”) – w punktach. Posłuchajmy – „Z listu p. Konicowej wynika: 1) że 16 letni konduktor kazał wysiąść trzem Żydom z przepełnionego nad miarę wagonu; 2) że jakiś ksiądz katolicki, przygodnie znajdujący się w tramwaju, milczał; (…) 4) że jakiś porucznik zauważył, że p. Konicowa powinna wyjechać do Palestyny, na co ona odpowiedziała, że nie ma „pozwolenia”, porucznik zaś wyświadczył gotowość wyrobienia jej tego pozwolenia na wyjazd, gdyby pani Konicowa była młodszą. We wszystkich tych wydarzeniach nie widzę żadnego „zdziczenia”, lecz zupełnie normalne, choć przykre stosunki cywilizowanego społeczeństwa, albowiem: 1) konduktor ma obowiązek nie wpuszczać do tramwaju więcej nad przepisaną ilość osób; 2) ksiądz pasażer ma prawo milczeć, gdy go nikt o nic nie pyta; (…) 4) porucznicy mogą, choć nie są obowiązani, doradzać każdemu wyjazd do Palestyny i podejmować się przez grzeczność wyrobienia na to pozwoleń osobom młodszym, o ile uważają, że to im sprawia przyjemność, a natomiast nie podejmować się tego wobec osób starszych”.

Dwugroszówka”, najpoczytniejsze wówczas w Warszawie pismo antysemickie, donosi: „Wojna obecna jest w istocie niczem innem jak wojną polsko-żydowską. Przeciwko Polsce pchają Żydzi ogłupiałych Rosjan, hordy Kirgizów i Baszkirów, Chińczyków…”. Autorka dostrzega swoistą bezwyjściowość sytuacji samych Żydów warszawskich, bo określone tytuły prasowe, znajdujące w stolicy rzesze czytelników, alarmują, jakoby Żydzi nie chcieli bronić Polski. Sęk w tym, że gdyby nawet chcieli, to ich wcale nie chcą na froncie ci sami, którzy ich oskarżają, że nie chcą, nawet gdy chcą (celowo formułuję to w ten sposób, by tę bezwyjściowość zobrazować). Kiedy Koło Polek urządziło na dworcu kowelskim punkt dożywiania poborowych, to żołnierz przed odebraniem szklanki mleka musi się przeżegnać „na dowód, że nie jest Żydem” (o czym znowu donosi nieoceniony „Robotnik”, zapewne najżywiej redagowana gazeta tamtej Warszawy). Lecz doprawdy kuriozalnym i trudnym do pojęcia finałem tej schizofrenii, jest internowanie wycofanych z frontu w kulminacyjnym momencie Bitwy Warszawskiej 17 tysięcy żołnierzy-Żydów (zarówno poborowych, jak ochotników i oficerów, a nawet żołnierzy legionowych), których na 25 dni zamknięto w barakach w Jabłonnie.

Żydowskich mieszkańców Warszawy przeważnie ukazuje autorka z empatią (nie da się inaczej, czytając w licznych relacjach o poniżaniu ich przez prostych żołnierzy przy obojętności tzw. „ulicy”), aczkolwiek znajdujemy w książce wyraźny kontrapunkt – odkryty przez autorkę, a dotychczas pozostający w rękopisie fragment dziennika porucznika artylerii Kazimierza Mięsowicza. Wkraczając do Warszawy prosto z frontu 16 sierpnia na czele kolumny wiarusów w zakurzonych mundurach, porucznik za wodę dla swoich żołnierzy musiał zapłacić („po cenach tak zawrotnych, jakie obowiązywały przy konsumpcji w pierwszorzędnym lokalu”), a gdy kolumnę marszową frontowych weteranów mijali jeńcy, z żydowskiego tłumu zebranego na Placu Zamkowym zaczęto wrzucać w tłum bolszewików kwiaty i pomarańcze…

Tymczasem, jak gdyby nigdy nic, cała warszawska prasa (od gazet żydowskich, przez antysemickie, po „Robotnika”) drwi z dekowników, pragnących przeczekać wojnę na prowincji, choć równocześnie ukazują się wciąż ogłoszenia tego rodzaju: „Dom komfortowy w najlepszym punkcie m. st. Warszawy, zamienię na majątek ziemski”. Tym niemniej już w lipcu symbolem zdrady stał się ukazywany na plakatach wagon udający się z uciekinierami do Poznania, co prasa szyderczo skwituje hasłem: „Przejedziem Wisłę, przejedziem Wartę, będziem Polakami…”7. Wszelako, na dobrą sprawę wcale nie wiadomo, czy Polska będzie, skoro najwidoczniej wciąż nie wszyscy na świecie wiedzą, że na razie jest – w tych dniach magistrat Warszawy otrzymał od włoskiej firmy ofertę handlową zaadresowaną: „Varsovia – Russia”.

Jednak mniej więcej od połowy lipca obserwuje się narastające w warszawiakach poczucie doniosłości wydarzeń – w najrozmaitszych gestach. 19 lipca w stolicy pojawiają się „nalepki na chleb”, zaopatrzone oczywiście w tyrtejski napis: „Spożywasz polski chleb – zasil armię ochotniczą”. 28 lipca w Zachęcie ofiarował swój obraz „Lech” na aukcję na fundusz żołnierza polskiego Eligiusz Niewiadomski. 29-ego gazety publikują imienne listy najhojniejszych wspomożycieli czynu zbrojnego – przewodzi baron Kronenberg z 3.5 mln marek. Tego samego dnia ukazują się ogłoszenia – „Na armię gen. Hallera: Krysia Chyrosz otrzymane na imieniny od mamusi 100 mk”; „Zamiast projektowanej wycieczki do Gdańska – Janka i Tola Tuwanówny 1.000 mk”; „Za przestrzeloną dziurkę w kapeluszu pana inżyniera z brodą jako rekompensatę kapitan z „Pod Wiechy” 25 mk”. Nawet stołeczni kryminaliści ofiarują na rzecz armii „zarobek uciułany podczas warsztatów pracy”. Natomiast 21 lipca „Zarząd kina Raj składa 100 mk na żołnierza polskiego i 50 mk na Towarzystwo opieki nad zwierzętami”, co ukazuje bezradność interpretacyjną człowieka współczesnego wobec niegdysiejszych czasów, bo gdy wyblakły niuanse, dostrzegamy w tym jedynie, i to w najlepszym wypadku, czystej wody pure nonsens…8

Pierwszego sierpnia w prasie pojawia się anons reklamowy o prywatnej praktyce lekarskiej Dory Lebenthal, największej miłości Leśmiana; tego lata ukaże się też jego tom poezji „Łąka”, zawierający dedykowany Dorze najsłynniejszy cykl erotyków w naszej literaturze – „W malinowym chruśniaku”. A 2 sierpnia „Teatr Reduta zawiesił przedstawienia z powodu zaciągnięcia się większości zespołu do armii ochotniczej”. Z kolei 3 sierpnia gazety podają, że w lipcu wydarzyła się w stolicy największa w tym roku ilość wypadków – „Ofiarą orgii samochodowych było 8 osób zabitych i 35 ranionych”. Gdy pod koniec lipca wybuchł w Warszawie wielki pożar, autorka znów dopowiada (za co ją lubimy), że gasił go komendant Hłasko – dziadek Marka, którego ojciec (syn komendanta) zaciąga się na front jako 14-latek.

6 sierpnia ukazał się warty przytoczenia patetyczny i historiozoficzny tekst odezwy Rady Obrony Państwa skierowany „do ludów świata”, krzyk mający coś z zawiedzionej miłości – „W godzinie najtragiczniejszej, w obliczu niedoli bez granic, obliczu zbrodni, która ma być dokonana nad Wisłą – Wasze, o ludy świata, sumienie czynimy odpowiedzialnem, Wasza obojętność, jak w roku 1772, 1795, 1831, 1863, pozwoli może raz jeszcze satrapom Wschodu obalić zaczątek wolności, który na gruzach caratów Mikołaja i Wilhelma zaistniał i który dziś zginąć może pod ciosami imperializmu bolszewickiego (…) Zwycięstwo bolszewickie nad Wisłą zagraża całej Europie Zachodniej, nowa wojna światowa wisi nad światem niczym gradowa chmura. Opamiętajcie się wolne ludy świata. Ludzkość, słuszność, prawda wołają was” (lepiej rozumiemy teraz wzruszenie Babla). Wtedy już wszyscy wydają odezwy – biskupi: „Potrzeba nam dzisiaj szturm przypuścić do serca Bożego za naszą ojczyznę”; Haller: „Kobieta polka niech będzie jak ta matka spartanka, wysyłająca męża i syna w szeregi”. Natomiast warszawska gmina starozakonnych porucza: „Nabywajmy państwową pożyczkę Odrodzenia Polski (…) I nie powstydzi się Jakób i oblicze jego nie zblednie”.

A 11 sierpnia (w środę, gdy wojska Tuchaczewskiego sforsowały Wisłę na północ od Warszawy), kiedy stolicę zaczyna ogarniać panika, ukazuje się ogłoszenie – „Odjeżdżającym! Za pokój będę pilnował mieszkania. Urzędnik prawnik Chmielna 78 m. 19, Jasionowski”. Jednak nawet 14 sierpnia nie wszyscy jeszcze stracili nadzieję, skoro „dorosła kobieta, zaniedbana naukowo, pragnie pobierać początki”. Jakby między wierszami Historii rozgrywał się jakiś dodatkowy sens, występują przypadkowe, a przecież znaczące zbieżności – pod odezwą Piłsudskiego, wydrukowaną w „Kurjerze Warszawskim” 5 lipca (do której odnosił się Babel), zamieszczono anons o rezygnacji dyrektora Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Przyszłość”. A 15 sierpnia (!), gdy „Kurier” drukuje odezwę gen. Hallera, tuż obok znajdzie się reklama środka uspokajającego – „Czy śpisz spokojnie, czy nie jesteś nerwowem?”.

To naprawdę cud, że wygraliśmy tę bitwę, lecz nie mniejsze zdumienie budzi jego przewidywalność. Konkretnie przewidział go Stanisław Stroński, w przededniu ostatecznej bitwy (czyli 14-ego) pisząc o cudzie nad Marną w czerwcu 1914 roku. Może marna to wtedy była pociecha (jako cud jedynie mniemany), podawana zapewne w duchu „chyba tylko cud…”, ale nad Wisłą nie takie cuda się zdarzały, a ponieważ przeważnie gorzej już być nie mogło, z reguły bywało lepiej, jak w tym przypadku.

Odkładamy książkę z podziwem dla warszawiaków, ale też dla rodzaju ludzkiego, bo gdy nadciąga Apokalipsa, Hannibal ante portas, to mieszkańcy stolicy nabywają fortepiany i doskonalą esperanto, okradają banki i kradną zegarki (swoją drogą, liczne są też samobójstwa – przeważnie skok z wysokości albo upojenie sublimatem). A może tak musi być – zrobili, co mogli i mogli już tylko normalnie żyć…

Joanna Rolińska, „Lato 1920”, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2020, ss. 448.

Łukasz Marcińczak

1 Te słowa dobrze wprowadzają do Babla, który idąc na Warszawę mięsił w sobie takie myśli, lecz do sytuacji na „polskim froncie” zapewne jeszcze lepiej wprowadzają słowa rozpoczynające jego sławny „Dziennik” – „Wieczór, złapali Polaka w życie, polują jak na zwierzynę”.

2 Jak uważny czytelnik słusznie zauważył, w tym samym czasie upadł rząd Skulskiego i straciliśmy Kijów.

3 Dymitr Filosofow pozostanie w Warszawie na kolejne dwadzieścia lat, stworzywszy wokół siebie rosyjsko-polski klub dyskusyjny, rodzaj artystycznego salonu, omówionego przez Piotra Mitznera w książkach: „Warszawski <<Domek w Kołomnie>>”, Biblioteka Więzi, 2014 oraz „Warszawski krąg Dymitra Filosofowa”, Biblioteka Więzi, 2015.

4 Już 2 lipca 1920 roku dowodzący szturmem w kierunku Warszawy Michaił Tuchaczewski wydał prorobotniczą odezwę: „Na ostrzach bagnetów zaniesiemy szczęście i pokój pracującej ludzkości”.

5 Koktajl alkoholowy na bazie kawy.

6 He-Chaluc – żydowska organizacja syjonistyczna, przygotowująca swoich członków do wyjazdu do Palestyny.

7  „Robotnik” nie omieszkał złośliwie zauważyć, że 7 sierpnia „Roman Dmowski, aby nie utrudniać obrony Warszawy, ewakuował się do Poznania”. Być może kierowało nim to samo poczucie własnej niezbędności narodowi, każące za niewiele lat Rydzowi-Śmigłemu przegrupować się do Rumunii.

8 Być może chodziło jednak o konie kawaleryjskie.

Łukasz Marcińczak – absolwent filozofii UMCS, doktor nauk humanistycznych w zakresie filozofii, w latach 2006-2014 redaktor pisma Stowarzyszenia Absolwentów UMCS „AS UMCS”. Od roku 2006 stały współpracownik „Akcentu”, na łamach którego ogłasza eseje, recenzje i szkice na temat twórców z kręgu „Kultury” paryskiej oraz wielokulturowej przeszłości Lublina i Lubelszczyzny. Publikował także w „Colloquia Communia”, „Gazecie Wyborczej” i „Magyar Napló” (Budapeszt).

Joanna Rolińska – absolwentka Wiedzy o Teatrze na warszawskiej Akademii Teatralnej, warszawska dziennikarka, autorka książek Raz dwa trzy za siebie! Rozmowy o dzieciństwie, Ale jest Warszawa i albumu fotografii Przedwojenna Ochota. Współtworzyła pismo „Ochotnik”.

Kultura Enter
nr 2020/05 nr 98

Żołnierze w 1920 r. w Warszawie stoją w rzędzie przed wyjściem na front

Ochotnicy wojny polsko-bolszewickiej. Warszawa18 lipca 1920 roku. Źródło: Centralne Archiwum wojskowe.