LUBLINIANA. W przededniu apokalipsy, czyli zamach, neurastenia i najazd szklarek (odc. 2)
Pierwsza część eseju, opublikowana w poprzednim numerze, poświęcona była artykułom, jakie pojawiły się w lubelskiej prasie po zabójstwie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda 28 czerwca 1914 roku. W POPRZEDNIM ODCINKU>>
Łukasz Janicki
Choć okoliczności i domniemane konsekwencje zamachu na arcyksięcia budziły zrozumiałe zainteresowanie, pierwszeństwo na łamach gazet wychodzących w Lublinie dawano jednak sprawom polskim, ważniejszym – zdaniem redaktorów – z punktu widzenia mieszkańców miasta. Przedrukowano np. obszerną mowę posła Święcickiego, który w czasie posiedzeń rosyjskiej Dumy wypowiedział się na temat likwidacji polskojęzycznych szyldów w Mińsku:
Od chwili, gdy w Mińsku zjawił się gubernator Erdeli, rozpoczęło się prześladowanie języka polskiego. Z początku robiono to ostrożnie; tylko na przedmieściach miasta administracja czyniła próby niedopuszczania tłumaczenia szyldów na język polski. Zdarzały się wypadki, że ta ludność, która nie odznacza się odwagą, wyrażała zgodę na zdjęcie szyldów; byle tylko pozwolono na sprzedaż obwarzanków, cebuli i piwa, Żydzi na przedmieściach zgadzali się na zakreślanie polskiej części napisu. Lecz stan rzeczy się zmienił, gdy do Mińska przyjechał gubernator Giers. Od czasu zjawienia się jego rozpoczęła się istna orgia. […] oto policja zaczyna jeździć po mieście i żąda z początku dobrowolnego zrzeczenia się tłumaczeń szyldów na język polski. Gdy to nie pomogło, policja uciekła się do gróźb. Mam w ręku dowód, że policja od kilku restauratorów otrzymała dobrowolne zobowiązanie na piśmie, gdzie powiedziano: «Ja, niżej podpisany, zobowiązuję się zdjąć szyld w języku polskim i wszystkie napisy w magazynie». […] To samo dzieje się w cukierniach, aptekach i drukarniach. Wszędzie żądano usunięcia tłumaczeń polskich: na pudełkach, torebkach i serwetach. Nawet przy pozwoleniach na przedstawienia polskie zakazywano wymieniania tytułu sztuki po polsku. Zdarzały się wypadki wprost śmieszne i osobiście sam widziałem np. program przedstawienia amatorskiego, na którym zamierzano odczytać wyjątki z poematu znanego wieszcza polskiego Mickiewicza «Pan Tadeusz», który w tłumaczeniu rosyjskim nazywał się «Gospodin Faddiej».
Duże wzburzenie budziła w Lublinie także sprawa ziemi chełmskiej. W kontekście wyjazdu z Chełma prawosławnego arcybiskupa Jewłogija pisano o przechodzeniu tamtejszej ludności na katolicyzm. Słowa, które padły w jednym z artykułów, choć wprost odnoszą się do polityki prowadzonej przez cerkiew na rzecz interesów państwa rosyjskiego, mogą być też ostrzeżeniem dla wszelkiego rodzaju duchownych zapominających o swych podstawowych obowiązkach:
Archiep. Jewłogij to nie tylko hierarcha kościelny – to działacz przeważnie polityczny i w jego działalności i osobistej karierze jaskrawy wyraz znalazły nadzieje określonego politycznego systemu, dotychczas leżącego u podstaw polityki kresowej Rosji. […] Jako osobistość historyczna arch. Jewłogij przedstawia typ działacza, który zostaje stworzony przez prądy historyczne współczesne dla sprawy zdolnej zatrzymać na sobie uwagę na bardzo mały przeciąg czasu. Sprawy tego rodzaju posiadają tę słabą stronę, że szybko toną w niepamięci i stawiają swego wykonawcę w trudnym położeniu zbytecznego, niepotrzebnego człowieka.
Gorącym tematem było także przyjęcie przez Dumę ustawy w sprawie urządzenia sądów na terenie guberni chełmskiej (utworzonej niedawno z części guberni siedleckiej i lubelskiej) – kolejne posunięcie władz rosyjskich mające na celu kulturowe oderwanie tych ziem od Polski. Jak dowodził poseł Parczewski, „reforma” sądownictwa nigdy nie jest sprawą obojętną politycznie:
Nazwa tego projektu jest bardzo skromna. Chodzi tam jedynie o urządzenie sądów w ogóle i między innymi sądu okręgowego w m. Chełmie. Lecz grunt, na którym powstał ten projekt, nie jest tak skromny. Zrealizowanie tego projektu ściśle jest związane z głośną sprawą polityczną o utworzeniu gub. Chełmskiej, którą rozważała III-a Duma. Jest to niestety jeden z nieostatnich akordów tej orkiestry nacjonalistycznej, przy dźwiękach której przeszedł projekt chełmski. Protestowaliśmy przeciw temu projektowi i naród polski zawsze przeciw niemu protestować będzie.
To niejedyne świadectwa polityki rusyfikacyjnej znajdujące wyraz na łamach lubelskich pism w przededniu światowego konfliktu – dyskutowano także o zaostrzającej się cenzurze wydawniczej, złej sytuacji handlu polskiego czy przymusowym powoływaniu rekrutów do armii rosyjskiej. Z drugiej strony niepokoje wiązały się również z coraz silniejszą germanizacją. W artykule Hakatyści hulają lublinianie mogli przeczytać na przykład:
Stoimy wobec faktu niesłychanego po prostu. Na polskiej ziemi, na granicy polskiej Galicji i polskiego Śląska motłoch niemiecki z c.k. austriacką policją i żandarmerią na czele wykonał bandycki napad na garść Polaków.
Zamieszki wiązały się z uroczystością obchodzoną przez członków „Sokoła” z okazji dziesięciolecia istnienia organizacji:
W piątek ubiegłego tygodnia niemiecki magistrat Bielska, wbrew ustawom prawnym, zabronił «Sokołowi» urządzić pochód przez miasto. W sobotę zakazem swoim objął magistrat również nabożeństwo sokole, mające się odbyć w kościele. Jednocześnie Niemcy na szeregu zgromadzeń odbytych w Bielsku postanowili siłą rozbić polski pochód, wydali podburzające odezwy, zgromadzili wielką ilość rewolwerów, kijów, łomów i zgniłych jaj. […] Wczesnym rankiem nadciągać zaczęli do Bielska pociągami «Sokoli» z różnych stron Galicji. Na dworcu policja i żandarmeria z bagnetami skierowanymi przeciwko «Sokołom» zmusiła ich do pozostania w wagonach i pojechania do Białej. Tu «Sokoli» połączyli się na boisku z tłumem miejscowych robotników polskich oraz z polską strażą ochotniczą i w pochodzie udali się ku Bielskowi. Na moście przerzuconym przez rzekę Białkę pochodowi zastąpił drogę tłum Niemców z policją na czele i nie pozwalał przejść na drugą stronę rzeczki. Niemcy zaatakowali Polaków, w czym sekundowała im policja nacierająca na naszych z dobytymi szablami. Mimo to robotnicy potrafili się przedrzeć przez tłum Niemców i policji. Szczególnie dzielnie spisała się straż ochotnicza, która utorowała sobie drogę toporkami. Wśród Niemców są ranni. Z naszej strony jest kilkanaście osób ciężej i lżej rannych. Do Białej cofnęli się jedynie na rozkaz swego komendanta «Sokoli», których tu na ulicach powitali Niemcy kamieniami i rewolwerowymi strzałami. Wśród «Sokołów», którzy jadąc do Bielska, gotowi byli na prowokacje Niemców i policji odpowiedzieć daniem im należnej, dotykalnej nauczki, ogromne oburzenie wywołało zachowanie się tchórzliwe komendanta, który swój rozkaz motywował «wyższymi względami». Oburzenie to pozwala nam mieć nadzieję, iż z czasem do rządów w «Sokole» przyjdą ludzie, którzy na podobne prowokacje potrafią odpowiadać tak, jak się odpowiada na bezczelność bandyty napastującego nas we własnym domu.
Dodajmy, że wszystko to działo się właśnie w pamiętną niedzielę 28 czerwca, niemal w tym samym czasie gdy kula wystrzelona przez Principa dosięgła arcyksięcia…
Spośród wydarzeń o charakterze lokalnym warto natomiast odnotować dyskusję, jaka na początku lipca 1914 roku toczyła się w Lublinie w kwestii budowy kościoła „na Piaskach” (w okolicach dzisiejszego skrzyżowania ulic Lubelskiego Lipca 80 i Fabrycznej):
Wszak zapewne nikt nie zaprzeczy, że świątynia wystawiona ku chwale Bożej niezmiernie przyczynia się ku ozdobie danej miejscowości, o ile jest na odpowiednim miejscu umieszczona.
Przedmieście Piaski w niedługim stosunkowo czasie zabudowało się do istotnie imponujących rozmiarów i dojdzie do tego, że stanowić będzie całość z miastem.
Najodpowiedniejszym więc miejscem jest teren ofiarowany przez p. Grafa, jako znajdujący się przy zbiegu trzech najruchliwszych ulic Foksal, Zamojska i przedłużenie szosy ku Bronowicom. Miejscowość ta przy tym uznaną została przez głośnego architekta warszawskiego Styllera za odpowiednią pod względem estetycznym. […]
Cóż tedy zniewala komitet do dobrowolnego borykania się z trudnościami wyszukania innej miejscowości? Wszak nie mamy zbyt zasobnych funduszów, nie zapominajmy więc, że ofiarnego grosza trwonić nie należy.
Będący na widoku plac p. Sachsa na Bronowicach pod żadnym względem na rzeczony cel nie nadaje się: 1) dla wysokiej ceny, tudzież, że znajdujący się na środku budynek trzeba by rozebrać i umieścić na uboczu, dając pierwszeństwo świątyni, 2) dla bezpośredniego sąsiedztwa z przedsiębiorstwem smarów, nafty itp. materiałów, 3) dla bliskiego sąsiedztwa ze szlachtuzem, monopolem, kotlarnią, torem kolejowym, po którym wciąż kursują pociągi i parowozy dymiące i świszczące, oraz dla braku estetyki i z powodu oddalenia od ruchliwej arterii.
Obiło się o uszy nasze zdanie, że plac ofiarowany przez pana Grafa posiada grunt nieodpowiedni pod fundamenty dla kościoła. Wobec jednakże wysokiego rozwoju budownictwa i umiejętności przezwyciężania znacznie gorszych przeszkód technicznych wprost igraszką jest pokonać trudności na terenie p. Grafa.
Przy okazji planów postawienia nowej świątyni pojawił się m.in. postulat zaprojektowania jego bryły w nawiązaniu do wyburzonego kilkadziesiąt lat wcześniej kościoła św. Michała. Argumenty przeciwko takiemu rozwiązaniu przedstawione przez Jana Nepomucena Zielińskiego wydają się na tyle racjonalne, że warto je przypomnieć (także ze względu na wciąż powracające w naszym mieście pomysły odbudowy dawnego kościoła farnego):
Nie zgadzam się z twierdzeniem […], że myśl wzniesienia na Piaskach kopii kościoła św. Michała jest świetną, a to dla tego, że 1) kościół św. Michała co do rozmiarów, w jakich istniał, byłby za mały stanowczo dla przyszłej parafii Piaski; 2) nie każdą rzecz powiększyć lub zmniejszyć można, bo w takim razie nie zgrzeszyłby przeciwko estetyce ten także, kto by na projekt kościółka wiejskiego zmniejszył odpowiednio katedrę w Orwietto chociażby; 3) naśladowanie budowli z epoki minionej nie stwarza dzieł godnych miana sztuki. Jako przykład posłużyć może cały szereg domów zbudowanych niedawno w Krakowie przez Teodora Talowskiego. Są to rzeczy bardzo efektowne, lecz pod względem artystycznym nie mają żadnej wartości, gdyż nie ilustrują wcale ducha epoki, w której powstały.
Kwestie architektoniczne mogły dość łatwo łączyć się z problemami natury nie tylko artystycznej, ale i narodowej. Dowodzi tego krótkie ogłoszenie będące zarazem wymownym świadectwem konfliktów rodzących się w wielokulturowym Lublinie:
Należy uratować piękny pamiątkowy dom, zwany Sobieskiego, w Rynku nr 15, [który] obecni właściciele chcą sprzedać i mają amatorów Żydów. Byłoby niepowetowaną stratą, gdyby ta starożytna budowla, w murach której gościł zwycięzca spod Wiednia, przeszła w ręce obcych przedsiębiorców, którzy nie potrafią szanować pamiątek narodowych. Nie wątpimy jednak, że znajdą się nasi kapitaliści, którzy dom ten uratują od zniszczenia przez obce ręce. Dla ścisłości dodajemy, że był zamiar zakupienia owego domu na powiększenie biblioteki im. Łopacińskiego, ale nie nadał się on do tego.
Nie pierwszy i nie ostatni raz imię Jana III Sobieskiego wykorzystane zostało w kontekście obrony kultury polskiej, tym razem jednak przedmurzem chrześcijaństwa okazał się fronton lubelskiej kamienicy, a agresorami byli nie uzbrojeni Turcy, lecz majętni Żydzi… Jak to w mitach – po wieku złotym następuje srebrny, brązowy i żelazny. Czy jednak dumny „zwycięzca spod Wiednia” cieszyłby się z tak narzuconego sobie patronatu?
W lubelskiej prasie nie brakowało poza tym opisów zdarzeń codziennych, które obok posmaku sensacyjności miały jednocześnie wymiar komiczny. Przytoczmy choć dwie anegdotyczne niemal relacje, bowiem pozwolą nam one w nieco innym wymiarze zobaczyć ówczesnych zwykłych mieszkańców miasta:
„Pewna gospodyni z ul. Złotej nr 6 kupiła na targu za magistratem u włościanki, Eugenii Mącz, garnek śmietany. Przy przelewaniu jej do swojego naczynia krewka gospodyni zauważyła utopioną muchę, więc niewiele myśląc spoliczkowała M. Obie kobiety zabrano do policji dla spisania protokołu”.
„Stróż jednego z domów przy ul. Krakowskie Przedmieście, Antoni Kempa, kupił w jednej z sąsiednich piekarni bułkę chleba i znalazł w niej gniazdo robaków. K. zaniósł chleb do piekarni, gdzie mu go wyrwano z ręki, dając inną bułkę. W domu okazało się, że i w tej bułce są robaki, więc K. zostawił chleb na stole, a sam poszedł po policję, ale przez ten czas dzieci robaki wyjęły, a chleb zjadły”.
*
Jak widać, problemy, zarówno te mniejsze, jak i większe, zajmowały poczesne miejsce w życiu ówczesnych Lublinian. Być może tym należy tłumaczyć decyzję redaktorów, by przedstawić na łamach „Ziemi Lubelskiej” cykl artykułów poświęconych… neurastenii. Trzeba przyznać, że ich autor, doktor Wacław Pawłowski, wykazał się znakomitą znajomością tematu. Precyzyjnie scharakteryzował typy zaburzeń nerwowych, uwzględniając przyczyny ich występowania, najważniejsze objawy oraz opisy konkretnych przypadków. Odwołał się przy tym do szeregu prac lekarzy polskich i niemieckich, nie wyłączając Zygmunta Freuda, który w 1914 roku zdobył już wielką sławę, jednak nie przestawał uchodzić za autorytet mocno kontrowersyjny. Uwagę zwraca także język artykułów, zgrabnie łączący medyczną terminologię z mową potoczną, zrozumiałą dla mniej wykształconych czytelników.
Przytoczmy najpierw fragment dowodzący biegłości autora w posługiwaniu się stylem naukowym:
Neurastenia przedstawia pojęcie względnie szerokie, niezupełnie wyraźnie odseparowane z jednej strony od normalnego, niemalże fizjologicznego stanu zwanego ogólnie nerwowością – z drugiej strony od tak zwanych stanów psychotycznych. Stąd – neurastenikami i w nauce dotychczas na podstawie tylko wspólnych objawów klinicznych mianowani są tak zwani degeneraci, to jest osobniki zwyrodniałe; dalej – neuropaci w ogóle, hipochondrycy, osoby przygnębione i wyczerpane fizycznie; ludzie osłabieni nerwowo po przebytych chorobach zakaźnych, dalej – cierpiący wskutek przewlekłych zatruć; wreszcie wszyscy «zdenerwowani», a nieraz tylko «nerwowi», zaledwie usposobieni do niedomogi nerwowej. Dlatego też niektórzy nowsi autorzy oddzielają od neurastenii większość nawet wyżej wymienionych cierpień jako mających inne pochodzenie, a pozostałym dają ogólną nazwę stanów neurastenicznych. Do ostatnich zaliczane są przez nich: 1) «neurastenia właściwa», w tym znaczeniu, jakie jej nadał wyżej wspomniany Beard i do której wchodzą chorzy z objawami psychicznego i fizycznego przygnębienia i nadpobudliwości (Reizbare Schwäche); 2) «nerwica lękowa», której charakterystyczną cechą są napady lękowe w połączeniu z szeregiem odczuwań cielesnych, i 3) «psychastenia», czyli nerwica natręctwa, choroba powątpiewania, przebiegająca w czystych postaciach bez zaburzeń cielesnych.
A teraz – dla kontrastu – naturalistycznie dosadny opis cierpień neurastenika doznającego dolegliwości trawiennych:
Po każdym przyjęciu pokarmu występuje ból w okolicy żołądka, rozdymanie – a następnie objawy ucisku na płuca i serce w postaci braku tchu i kołatania serca. Spotykamy też zgagę, uczucie nudności, ssania, ściskania, nieraz i wymioty. Trawienie, zwłaszcza żołądkowe, jest w tych warunkach nader uciążliwe i neurastenik wobec tego nieraz wolałby raczej zrzec się przyjęcia posiłku, gdyby nie okoliczność (zwykle przez samych chorych skonstatowana), iż bóle nie zjawiają się akurat wówczas, kiedy neurastenik, bądź zajęty czymś, bądź wesoło usposobiony, nie śledzi za przebiegiem swojego trawienia. A przeciwnie, filiżanka rosołu i kawałek mięsa, spożyte w samotności lub w stanie znaczniejszego zdenerwowania, doprowadzają go swoją obecnością w żołądku do rozpaczy. […] . U młodych też osobników obserwujemy napadowe wzmożenie się ruchów robaczkowych trzewi i żołądka, dochodzące do świadomości samego neurastenika i jego otoczenia w postaci głośnego burczenia i bulgotania, co, gdy zdarza się w licznym towarzystwie, jest nad miarę przykrym i krępującym.
Znamienne, że Pawłowski – człowiek w dziedzinie humanistyki gruntownie wykształcony – nie stroni też od dygresji o charakterze kulturowym. Nikogo chyba nie trzeba przekonywać o zgubnym wpływie alkoholu na zdrowie psychiczne potomstwa w łonie matki, ale czy nie bardziej przemawia do wyobraźni argument zaczerpnięty – jakby w zgodzie ze wskazaniami z podręczników do retoryki – z kultury antycznej, wzbogacony dodatkowo o współczesny obrazek dowodzący zepsucia obyczajów:
Stan nietrzeźwy ma wprost nie do uwierzenia fatalne skutki dla uzależnionego odeń potomstwa. Już starożytne narody wiedziały o szkodliwości tych wpływów i starały się zapobiegać temu. Likurges wydał prawo, obowiązujące w Sparcie, mocą którego nie wolno było nowożeńcom pod grozą surowej odpowiedzialności pić wino w dzień ich ślubu. W Kartaginie prawo pozwalało pić jedną tylko wodę jako napój w dni poświęcone pożyciu małżeńskiemu, użycie wszelkich innych trunków było prześladowane. A w naszych czasach to przecież wesela to okazje dla pijatyki i przejadania się dla wszystkich, niestety, stanów… Ludność nowożytnej Belgii nazywa idiotów nie inaczej jak «dziećmi niedzieli», ponieważ tego dnia robotnicy zwykle najwięcej piją.
Najciekawszy wydaje się jednak fragment tekstu, w którym autor powiązał występowanie neurastenii z warunkami, w jakich przyszło żyć polskiemu społeczeństwu. W tym podniosłym i emocjonalnym opisie ogarniętego marazmem i chorobą woli kraju nie sposób nie dostrzec lekko tylko ukrytych odniesień do rzeczywistości rozbiorowej, ufundowanej na poczuciu niemocy, a także swoistej – posłużmy się terminem z czasów o wiele późniejszych – „pedagogice wstydu”:
Naraz wyjątkowo nieszczęśliwe położenie jako narodu wpływa na wzrost neurastenii wśród nas, i to w stopniu daleko większym, niż by to się na pierwszy rzut oka wydawać mogło, stąd przejawy tego chorobliwego stanu w naszym społeczeństwie są rażące dla każdego uważnego obserwatora. My boimy się otwartych, śmiałych wystąpień, nawet wtedy, kiedy to jest niezbędne dla naszego dobra, wahamy się, nie dowierzamy sobie i swoim siłom, a jeśli wygłaszamy czasem nowe, ożywcze hasła, to zazwyczaj cofamy się przed dojściem do jakiegokolwiek stąd wyniku. Imponuje nam siła, lecz tylko obca, jak i obca wiedza, obcy talent, bo jest to już właściwością naszą nie dowierzać samym sobie. Wpatrzeni jesteśmy w liczne straszaki stojące na naszej narodowej niwie wbrew nieraz naszej woli, a gdy te się nam opatrzą, posiadamy w zapasie zawsze świeżego stracha, zwanego opinią «całego świata». Stąd ulegamy «dla świętego spokoju» każdemu, kto ma łokcie i bezwzględnie się nimi posługuje, kto bodaj palcem zagrozić nam może, i dlatego zawsze jesteśmy owym pochyłym drzewem. Lawirujemy w życiu prywatnym i w polityce tak, aby się nikomu nie narażać, aby mieć spokój, tak niezbędny dla zniedołężniałych neurasteników. Boć nie przez utylitaryzm chyba trzymamy się tego rodzaju taktyki, a tylko z obawy, z przeświadczenia może, że nie stać nas już jako naród na sprężystość, energię i wytrwałość.
A nasza praca społeczny taka kulejąca, wyproszona, wymuszona, czy nie ma charakteru przymusowej pracy neurastenika, zobojętniałego na to wszystko, co leży poza obrębem jego własnych kłopotów; lub wątpiącego co do potrzeby i co do rezultatu pracy?
A nasze stosunki towarzyskie, szablonowe, bezbarwne, anemiczne, a nade wszystko okropnie nieszczere, czy nie przypominają zachowania się neurasteników zobojętniałych, znudzonych, unikających wysiłków mózgowych, wszelkich ożywionych, a zwłaszcza głębszych, dyskusji?
A czym można objaśnić rażący u nas brak dobrych mówców na naszych zebraniach publicznych, na posiedzeniach wszelkich towarzystw i związków?
A oto zależy to od właściwości neurasteników, iż często nie są w stanie przemawiać publicznie, bo gnębi ich nerwica lękowa lub nerwica natręctw; i boją się wejść na mównicę, albo wahają się, a chwila i okazja do przemówienia nie czeka na nich. Na skutek tego przemawiają, zazwyczaj rutynowani, wytrawni już, «przysięgli» mówcy i ci zwyciężają ze szkodą nieraz dla dobra sprawy.
A umiłowanie karkołomnego koniecznie sportu, szalonych i denerwujących sytuacji w życiu i w sztuce; a charakter «zabaw» w jaskiniach gry i rozpusty, a przepełnienie lokalów i miejsc dla schadzek publicznych i bezmyślne, a tak denerwujące codzienne przebywanie w nich ze szkodą dla naszego życia towarzyskiego i domowego, czy to nie jest uganianiem się neurasteników za czymś, co by podniecało, targało i ożywiało ich system nerwowy, nie reagujący już należycie na normalne, zdrowe podniety? A kobieta nowoczesna, zwłaszcza ta wielkomiejska, nie chce w myśl najświeższych haseł na żadnym punkcie ustąpić mężczyźnie, więc myśli, żyje, bawi się i szaleje zupełnie jak jej towarzysz, bo… niektóre choroby nerwowe, a między nimi neurastenia, udzielają się otoczeniu. Nie zapominajmy, że posiadamy wśród siebie i dzieci neurasteników; że trzy-cztero-letnie dzieciaki z niedomogą nerwową to nie płód fantazji lekarzy, że nie jest rzadkością już 12- lub 14-letni uczeń neurastenik lub ciężko chora na neurastenię w tym samym wieku uczennica. Bo co się tyczy dorastającej już młodzieży, to ta niczym nie różni się od dorosłych neurasteników.
Tyrada ta obok cech stylu publicystycznego ma w sobie coś, co przywodzi na myśl literaturę moralistyczną; nie jest też raczej dziełem zaangażowanego społecznie lekarza-higienisty w typie doktora Judyma, zdradza natomiast ambicje polityczne i ideotwórcze. Kim zatem był Wacław Pawłowski? Artykuły podpisane tym nazwiskiem, a dotyczące m.in. kwestii narodowego charakteru miast polskich czy potrzeby zorganizowania licznej armii polskiej z ramienia Związku Ludowo-Narodowego odnaleźć można także na łamach związanego z endecją „Głosu Lubelskiego”. O Wacławie Pawłowskim wspomina ponadto we wspomnieniach z lat swej młodości Kazimierz Andrzej Jaworski – późniejszy założyciel słynnego lubelskiego pisma o tematyce kulturalnej „Kamena”. Gdy KAJ tuż po I wojnie światowej postanowił podjąć studia na Uniwersytecie Lubelskim, zmuszony był przedstawić na uczelni „zaświadczenie o prowadzeniu się” wystawione przez osobę obdarzaną powszechnym szacunkiem:
Nagle przypomniałem sobie, że od dłuższego czasu mieszka tu i praktykuje kolega i przyjaciel ojca dr Wacław Pawłowski. Poszedłem więc do niego z prośbą o zaopatrzenie mnie w potrzebny papierek. Nie przypuszczałem że wypadnie mi przeżyć niemiłą chwilę.
Przypomniałem się doktorowi, który znał mnie jako chłopca, nawiązałem do przyjaźni z ojcem i wyłuszczyłem, co mnie do niego sprowadza. Wspomniałem też o swojej dwuletniej nauce na wydziale medycznym uniwersytetu w Charkowie i zamiarze zmiany studiów na humanistyczne właśnie tu, w Lublinie. Oczekiwałem pewnej serdeczności w stosunku do syna przyjaciela i do eks-medyka i tu spotkało mię rozczarowanie. Doktor przez cały czas odnosił się do mnie z rezerwą, która zmieniła się w widoczną oziębłość, kiedy się dowiedział, że przebywałem na Ukrainie w czasie rewolucji. Wyraźnie ociągał się z wystawieniem mi tego świadectwa. A kiedy zapytał o moje poglądy polityczne, nie wytrzymałem i wstając z miejsca oświadczyłem, że to nie ma nic wspólnego z moją moralnością.
– Bardzo przepraszam, panie doktorze, ale jeśli wystawienie mi świadectwa, o które proszę, nastręcza panu jakieś trudności, to zwrócę się do kogo innego.
Z tymi słowami zamierzałem wyjść z gabinetu, ale doktor się zmitygował i skreślił kilka zdań na papierze, dołączając do nich swoją pieczątkę i podpis.
Podziękowałem i wyszedłem. Ale jakże mi było przykro! Co to z ludźmi wyrabia zacietrzewienie polityczne. Bo doktor był jednym z filarów miejscowej endecji. I pomyśleć, że ten sam człowiek przed sześciu laty przewiózł ojca z Otwocka do Chełma i z poświęceniem niósł chorego na rękach. Człowiek, który nam wtedy okazał tyle serca (K. A. Jaworski: koniec seansu. Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1972, s. 42–42).
Mało prawdopodobne, by chodziło o dwóch różnych doktorów Wacławów Pawłowskich. A i endeckie prężenie muskułów pasuje przecież do krytyki neurastenii. Niewątpliwie znawca antyku – ze szczególnym uwzględnieniem praw obowiązujących w Sparcie i Kartaginie – mógł uchodzić za osobę odpowiednią, by wystawiać świadectwa moralności. A że ową moralność pomylił z partyjniactwem? Cóż… – ten błąd jest dość powszechny we wszystkich czasach. Zaakcentować wypada co innego: oto na początku lipca 1914 roku jeden z lubelskich lekarzy zdiagnozował u społeczeństwa polskiego poważne schorzenia nerwowe, a leczyć je chciał najprawdopodobniej na wzór endecki – „militarystycznie”. Intuicje Pawłowskiego w dużym stopniu się wkrótce sprawdziły. Rychło bowiem na rozpatrywanie własnych cierpień żołądkowych zostało o wiele mniej czasu, za to siły narodowe wzmogły się i życie społeczne nabrało większego tempa. Nie przez przypadek osobisty adiutant Piłsudskiego, Bolesław „Wieniawa” Długoszowski, ułożył taką oto piosenkę:
W medycynę naszej doby
Nikt nie wierzy, nie!
Szczęściem wszystkie dziś choroby
Wojną leczą się.
Choryś człek – idź, bracie, na wojenkę,
Straw ten lęk, a będziesz żył przez wiek.
Cierpisz, bracie, na zaparcie
Od szeregu dni,
Niech no przyjdzie pierwsze starcie,
Jesteś zdrów aż grzmi.
*
Jak wiadomo z licznych powieści historycznych, wielkie zawieruchy dziejowe poprzedzane są zwykle przez różnego rodzaju kataklizmy. Przypomnijmy choćby słynne pierwsze zdania Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza:
Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednią napadów tatarskich. Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki.
A jak było w roku 1914? Oto w numerze „Ziemi Lubelskiej” z 1 lipca – przed informacją o Echach zamachu w Sarajewie! – pojawił się artykuł, który w osobie wtajemniczonej w sekretne związki miedzy ludzką historią a światem przyrody mógł wzbudzić lekki niepokój:
Przed paroma tygodniami czytaliśmy o spadnięciu w okolicach Lwowa całych chmar owadów skrzydlatych, które pierwiastkowo brano za szarańczę, okazało się zaś, że były to niewinne szklarki.
Szklarki, inaczej ważki, po łacinie zwane «libellula», są właściwe i naszemu krajowi. Wszędzie niemal widzieć je można latające w dnie pogodne ponad stawami. Ale w takiej masie, że stanowiły stałe chmary, mogły zanieść je wiatry z okolic bogatych w szeroko rozlane wody lub bagna. Mogły je zanieść pod Lwów wiatry południowe, prawdopodobnie z Dobrudży, obfitującej w bagna i płytkie rozlewy wodne.
Obecnie pokazały się one w Lubelskim. Czy są to forpoczty szklarek, zaniesionych pod Lwów, czy też niezależne od tamtych chmary – może przywiezione tu z Polesia – nie jest to dotąd wiadomym. Może też przyda się tym, co specjalnie sprawą tej wędrówki owadów zajmować się będą, że dam przybliżony ich opis.
Jak wiadomo, ważki nasze są szafirowe, zielone lub żółte, […] spotykaliśmy też jeszcze i brązowo-orzechowe. Te, które spadły w Lubelskim, mianowicie w Nałęczowie, mają długości 2 cale, z których połowę długości zajmuje odwłok, są barwy orzechowej, spodem jaśniejszej, po bokach pasy lub plamy barwy siarkowo-żółtej; takież plamy jasno żółte przy dolnej szczęce; przód głowy – pomiędzy oczami – szary; skrzydła przy obsadzie barwy pomarańczowej — przechodzącej w orzechową; na wszystkich 4 skrzydłach po 2 plamki czarne przy przednim ich obwodzie. Porównanie tej ważki z krajową, może wykazać podobieństwa i różnice.
Gdy przeglądamy lubelskie gazety z lipca 1914 roku, starając się odnaleźć choćby jakiś cień znaku, że wybuch I wojny światowej nie był w naszym mieście zupełnym zaskoczeniem, jesteśmy skazani na porażkę. O wojnie co prawda się wówczas pisało, ale niemal nikt w nią nie wierzył i życie toczyło się własnym rytmem. Może zatem choć „obce” ważki – przylatujące dodatkowo z południa kontynentu – da się uznać za zapowiedź nadchodzących zmian? Wszak już wkrótce front zaczął się coraz bardziej do Lublina zbliżać, a 30 lipca 1916 roku mieszkańcy grodu nad Bystrzycą mogli na własne oczy zobaczyć istoty, które były jeszcze bardziej egzotyczne niż dobrudżańskie szklarki, bo przed dziesiątkami laty zostały skazane za całkowite wymarcie: polskich żołnierzy…
Łukasz Janicki
Łukasz Janicki – ur. 1980 w Lublinie. Absolwent filologii polskiej oraz literaturoznawczych studiów doktoranckich UMCS, redaktor w kwartalniku literackim „Akcent”. Miłośnik zespołu The Beatles, fan sztuki komiksowej, wielbiciel gór. Uhonorowany Medalem Prezydenta Miasta Lublin (2010), Medalem Unii Lubelskiej (2017), Nagrodą Okolicznościową Prezydenta Miasta Lublin (2017), Dyplomem uznania województwa lubelskiego za szczególne zaangażowanie w rozwój kultury (2017) oraz Medalem 700-lecia Miasta Lublin (2018).
Tekst powstał w ramach stypendium Prezydenta Miasta Lublin.
Kultura Enter
2020/03 nr 95–96
Ulica Zamojska, 1918 rok. W dalekim tle po lewej - przedmieście Piaski. Domena publiczna, Biblioteka Łopacińskiego.
Kamienica Sobieskich na Starym Mieście w Lublinie, ok. 1915 rok, zbiory WBP im. Łopacińskiego, domena publiczna.
Ważka czarnoplama, fot. Iwona Kałuzińska - Praca własna, CC BY 4.0, domena publiczna.