Strona główna/Ukraina dziś: kultura (dys)funkcjonalna, społeczeństwo (quasi)obywatelskie

Ukraina dziś: kultura (dys)funkcjonalna, społeczeństwo (quasi)obywatelskie

W dniach 24–26 maja 2013 roku we Lwowie, Drohobyczu oraz Kijowie odbyła się seria spotkań prezentujących „Raport o stanie kultury i NGO w Ukrainie”, który został stworzony przez Fundację Open Culture i wydany jako numer specjalny magazynu „Kultura Enter”. Podczas ukraińskiej prezentacji raportu jego redaktorzy oraz autorzy spotkali się z przedstawicielami środowisk lokalnych, organizacji obywatelskich, dziennikarzami, społecznością akademicką, a także zainteresowaną publicznością. Na spotkaniach opowiedziano o motywacji do stworzenia raportu i jego możliwych skutkach, starając się odpowiedzieć na trzy pytania: Jak jest? Czego od siebie oczekujemy? Jak możemy to osiągnąć? „Kultura Enter” przedstawia czytelnikom zbiór myśli oraz komentarzy wypowiedzianych podczas prezentacji projektu.

Poznanie nieznanego Wschodu

Jurij Kuczerawyj, koordynator projektów stowarzyszenia artystycznego „Dzyga”, Lwów: Dokument, o którym mówimy, jest drugim z serii podobnych raportów. Pierwszy z nich poświęcony był sytuacji na Białorusi, został wydany w 2011 roku. Dlaczego taki dokument jest potrzebny? Jakich następstw teoretycznych i praktycznych spodziewasz się po raporcie ukraińskim?

Paweł Laufer, Przewodniczący Zarządu Fundacji Open Culture, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika „Kultura Enter”, inicjator i redaktor raportu, Lublin: Pomysł stworzenia serii „Raportów o stanie kultury i NGO w krajach Partnerstwa Wschodniego i Rosji” powstał z prozaicznej obserwacji osób zaangażowanych w tworzenie dyskursu kulturalnego w Europie, w tym w Polsce. Właściwie rzecz ujmując, chodzi o brak znajomości sytuacji na Ukrainie oraz w innych państwach Partnerstwa Wschodniego – na Białorusi, w Azerbejdżanie, Armenii, Mołdawii i Gruzji, o których w Europie wie się tak samo mało jak o Nowej Zelandii czy Tunezji. Nie mamy praktycznie pojęcia o ich sprawach, nie ma nawet żadnych motywów, które skłoniłyby do zainteresowania się nimi.

Przy tej okazji często przychodzi mi do głowy anegdota o tym, jak postrzegana jest Ukraina, trochę dalej na zachód od Polski. Kiedy pewna kobieta we Francji zapytała Mykołę Riabczuka: „Gdzie leży Ukraina?”, przypomniał jej znany z mediów obraz pomarańczowej rewolucji. Kobieta odpowiedziała: „No tak, rozumiem, to pomarańczowa Rosja”. Szczerze mówiąc, jedną z przyczyn przygotowywania takich raportów był brak mojej wiedzy o tym, co w państwach tych dzieje się w sferze kultury oraz w trzecim sektorze. Był to więc także swego rodzaju powód indywidualno-egoistyczny.

Drugą przyczyną było „odczarowanie” państw Partnerstwa Wschodniego, które znajdowały się w bloku sowieckim. W ten sposób pragnęliśmy zanegować lub zneutralizować epitety używane od dłuższego czasu w odniesieniu do tych państw: „postimperialistyczny”, „posttotalitarny”, „postsowiecki” i tym podobne sformułowania eufemistyczne. Chcieliśmy pokazać, że w tych państwach istnieją i działają środowiska, które w żaden sposób nie mają poczucia niższości w stosunku do europejskiego dyskursu kulturowego i trzeciego sektora. Wspólnoty te nie „tarzają się” w postsowieckich problemach historycznych i mentalnych. Mają się czym pochwalić. Są bardzo dobrymi oraz równoprawnymi partnerami do współpracy. Podczas przygotowywania okładki raportu białoruskiego na początku chcieliśmy zrobić ją w duchu, w którym zazwyczaj opowiada się o Białorusi: umieścić na niej kajdany i kraty. Jednak jeden z kolegów zauważył, że dosyć już tego i trzeba pokazać to, czym Białorusini mogą się pochwalić na poziomie europejskim. Dzięki Bogu w odpowiednim momencie zmieniliśmy pomysł na okładkę i zaprojektowaliśmy inną grafikę serii.

Na trzecią przyczynę pojawienia się serii raportów dwa lata temu zwrócili uwagę Białorusini, którzy po prezentacji publikacji w Mińsku zaproponowali przygotowanie także rosyjskojęzycznej wersji następnych projektów. Z racji tego, że jako członkowie wspólnot artystycznych oraz organizacji obywatelskich działają na poziomie międzynarodowym, ciekawe jest dla nich poznanie środowisk, np. z Mołdawii, oraz obserwacja tego, co się w nich dzieje. A żeby o tym wiedzieć, należy przeczytać teksty w zrozumiałym języku – rosyjskim lub angielskim.

Czwartą (i zapewne najważniejszą) przyczyną powstania naszego projektu, napisanego w dostępnej formie, jest chęć walki z brakiem zainteresowania europejskich urzędników i dyplomatów, których do lektury zniechęciłyby obszerne publikacje akademickie, przepełnione grafikami i cyframi. Nie chcieliśmy, aby chowali oni raporty pod kaloryfer lub podpierali nimi kanapę. Zależało nam na tym, aby przygotować przyjazne materiały i zaciekawić tematem przede wszystkim tę część publiczności, która o Ukrainie, Białorusi, Gruzji, Mołdawii, Azerbejdżanie i Armenii wie mniej więcej tyle samo co o Wyspie Wielkanocnej, czyli nic.

Cele udało nam się oczywiście osiągnąć, gdyż w przypadku Białorusi sprawą zainteresowali się główni politycy. Do raportu osobiście odniósł się minister kultury Paweł Łatuszka, który się z nim zapoznał. Jak mówi się w głównym białoruskim ruchu artystycznym, raport wywołał zainteresowanie władzy, która wygospodarowała środki na największą wystawę sztuki współczesnej. Według Białorusinów takich gestów nie było w ciągu dwudziestu lat ich niepodległości. Ze źródeł nieoficjalnych wiem, że polska wiceministra kultury wręczyła raport ukraińskiemu ministrowi na spotkaniu w Rosji, ale nie wiem, czy minister go przeczytał, czy też odłożył.

Niemniej jednak widzimy ogromne zainteresowanie raportem strony ukraińskiej. Niezwykle ucieszył nas fakt, że Konsulat Ukrainy we Wrocławiu wsparł i współfinansował promocję raportu, rozpowszechniając informację o jego wydaniu za pomocą swoich kanałów dyplomatycznych. Później dzwoniono do nas z gratulacjami i mówiono o tym, jak to dobrze, że taki raport powstał. Cieszymy się także bardzo z faktu, że wydawnictwo „Kolo” z Drohobycza – z lwowskim stowarzyszeniem artystycznym „Dzyga” oraz przy wsparciu Instytutu Polskiego w Kijowie – zaproponowało wydanie drukowanej ukraińskojęzycznej wersji raportu.

Krajobraz kultury

Jurij Kuczerawyj: Pierwszy rozdział raportu nosi nazwę „Horyzont”. Horyzont wyznacza zarówno granice, jak i ich brak, ale znajduje się przed nim krajobraz. Jakie jest więc miejsce oraz sytuacja kultury na Ukrainie?

Mykoła Riabczuk, współpracownik naukowy Instytutu Studiów Politycznych i Etnicznych Państwowej Akademii Nauk Ukrainy, współredaktor raportu, Kijów: W odróżnieniu od Pawła, nie odcinam się mimo wszystko od prefiksu „post”, chociaż nie skupiam uwagi na postsowietyzmie, dużo mówię o sytuacji postkolonialnej, która na naszych oczach zamienia się w neokolonialną. Jest to niezwykle ważny czynnik kultury ukraińskiej. Uważam, że nie jest po prostu możliwe zrozumienie tego, co się dzieje na Ukrainie, z pominięciem spuścizny kolonialnej – kolonializmu zarówno w znaczeniu wewnętrznym, jak i zewnętrznym. Moje postrzeganie kultury ukraińskiej jest paradoksalne. Z jednej strony jestem zdania, że to bardzo bogata kultura, interesująca na poziomie poszczególnych zjawisk, zebrania artefaktów, ale z drugiej – jest ona całkowicie dysfunkcjonalna. Ponieważ kultura to nie tylko zbiór pewnych fenomenów, ale też cała sieć łączących ich związków.

Funkcjonowanie to produkcja, konsumpcja, upowszechnianie oraz wymiana. I na każdym poziomie widzimy luki. Uwarunkowane jest to faktem, że język ukraiński nie funkcjonuje w pełnym wydaniu. Istnieją ogromne czarne dziury. Stąd wynikają trudności u prozaika, któremu bardzo ciężko jest opisać codzienne życie. Łatwiej mu pisać powieści historyczne czy opisywać życie na wsi niż dzisiejszy Kijów, Charków czy Donieck. W pewien sposób radzi sobie z tym Serhij Żadan, jednak jego proza jest niejako tłumaczeniem z nieznanego języka.

W takiej sytuacji w ogóle nie może funkcjonować kino, jako że jest gatunkiem najbardziej syntetycznym, zależącym nie tylko od języka, ale także od współdziałania z różnymi dziedzinami sztuki. Każdy z artystów, który bierze udział w procesie powstania filmu, powinien być zanurzony w kulturze, znać, mówiąc przenośnie, cały jej alfabet: jaką muzykę podłożyć, w jakiej intonacji wypowiedzieć tę czy inną frazę. Wśród aktorów ukraińskich widoczne jest, że nie potrafią tego zrobić, ponieważ większość z nich nie mówi po ukraińsku na co dzień. Zakres umiejętności przeciętnego aktora teatru kijowskiego jest niezwykle wąski. Naprawdę dobry aktor, taki jak Bohdan Stupka czy Bohdan Beniuk, może wymówić jedną frazę na tysiąc sposobów, posiada dar improwizacji, ponieważ język ukraiński nie ma dla niego granic. Jeśli artysta nie mówi w danym języku w życiu codziennym, może wypowiedzieć daną frazę tylko w taki sposób, w jaki nauczono go w instytucie teatralnym.

Nie istnieją wzajemne inspiracje pomysłami oraz dynamiczne stosunki w środowisku miejskim, może poza Lwowem. W Kijowie jest w zasadzie wielu ukraińskojęzycznych Ukraińców, jednak nie współdziałają ze sobą, nie spotykają się na co dzień i nie wymieniają wrażeniami. Jak powstaje bestseller? Ktoś czyta jakąś książkę i mówi swoim znajomym: „Wiesz, to naprawdę dobra książka. Warto ją przeczytać”. Jest to reakcja łańcuchowa, która nie zachodzi na Ukrainie, ponieważ jest zbyt wiele grafitu, który blokuje aktywne części, przez co nie odbywa się reakcja łańcuchowa. Grafit jest całkowicie niesprzyjający jakimkolwiek kwestiom ukraińskim. Jakość nie ma tu żadnego znaczenia.

Kiedy słyszę, jak nawołuje się artystów, aby tworzyli dzieła genialne, które zwrócą uwagę na język i kulturę ukraińską, mówię, że nie od tego należy zaczynać. Bez względu na to, jak bardzo genialny będzie produkt, nie zainteresuje on ludzi, dla których ta kultura nie istnieje z założenia tylko dlatego, że jest ukraińska. Sam byłem świadkiem komicznej (a raczej tragicznej) sytuacji w Odessie, kiedy prezentowaliśmy książkę Odessa. Historia miasta, 1794–1914 badaczki z Harvardu Patrycji Herlihy. Jest to ciekawa książka, dobrze tłumaczona. Jedna z pań w księgarni bierze do ręki to wydanie, przegląda je, a później mówi z niezadowoleniem po rosyjsku: „Taką książkę zepsuli!”. Czym zepsuli? Tym że tłumaczenie zostało zrobione w „złym” języku.

Nasuwa mi się porównanie tego z sytuacją w USA w XIX wieku, kiedy nie istniała tam jeszcze poprawność polityczna i emancypacja. Wyobrażam sobie, jak zareagowałby biały człowiek na informację jednego ze swoich znajomych: „Kup i przeczytaj książkę tego murzyńskiego autora”. Co odpowiedzieliby biali? Myślę, że 99% z nich powiedziałoby: „Come on, dzięki Bogu, że ten Murzyn nauczył się czytać”. Właśnie taka mniej więcej jest reakcja przeciętnego rosyjskojęzycznego obywatela Ukrainy na ukraińską kulturę wysoką w Doniecku, Odessie czy nawet w Kijowie. Mamy do czynienia z deformacją strukturalną: istnieje zazwyczaj rosyjskojęzyczne miasto oraz przeważnie ukraińskojęzyczna prowincja. Ta druga jest gorzej wykształcona, w mniejszym stopniu oswojona z artefaktami kultury, znacznie biedniejsza i dlatego niepotrafiąca wspierać całej tej infrastruktury. Na Ukrainie nie ma oligarchów, którzy wspieraliby kulturę ukraińską. Oni nie istnieją z natury. Są oligarchowie Ukrainy (a to zupełnie inna rzecz). Używając metafory, porównałbym sytuację ukraińską z kołdrą, która jest niezwykle cienka i mała, ale usiłuje się ją rozciągnąć na całą Ukrainę, na ogromną, ponadczterdziestomilionową populację – i ta kołdra zaczyna się drzeć. Skutkiem tego są spore dziury.

Pętla paternalizmu

Jurij Kuczerawyj: Tekst Zenowija Mazuryka w raporcie ma najbardziej dramatyczną, a może nawet tragiczną nazwę: „Polityka kulturowa w niezależnej Ukrainie: niespełnione nadzieje i utracone możliwości. Co dalej?”. Może będę kontynuował to pytanie i zapytam nie tylko „co dalej?”, ale też „jak?” i „kto?”.

Zenowij Mazuryk, przewodniczący Związku Muzeów i Galerii, wiceprezydent ukraińskiego komitetu narodowego Międzynarodowej Rady Muzeów (ICOM), Lwów: Na Ukrainie jest problem pojmowania kultury jako czynnika rozwoju społeczeństwa i przejścia do odpowiednich działań, tworzenia polityki kulturowej. Przez ponad dwadzieścia lat zmienia się władza i każdy zaczyna budować nową Ukrainę. Nawet nazwy ministerstw ciągle się u nas zmieniają. Istnieje poczucie, że wszystko zależy od ministra lub prezydenta, z których jeden zajmuje się kulturą. Wszystko to jednak upolitycznia i ogranicza funkcjonowanie kultury. Od razu nadzieje pokłada się w jakichś konkretnych osobach, które przyjdą i powiedzą, co należy robić.

Brakuje dialogu oraz aktywizacji środowiska, które mogłoby wziąć na swoje barki część funkcji w kontekście decentralizacji polityki kulturowej. W sferze kultury działają archaiczne instytuty, które mają ogromne zasoby, jednak nie pracują efektywnie. Nie odczuwają one funkcji społecznej, którą pełnią. Gdy patrzy się na kulturę przez pryzmat rozwoju społecznego, istnieje nadzieja na zmianę, jednak potrzebny jest do tego dialog. Raport nie wystarcza, musi istnieć stała platforma dla dyskusji, której mogą posłuchać politycy i dzięki niej szukać sposobu funkcjonowania kultury w społeczeństwie potrzebującym modernizacji.

Wszyscy deputowani potrafią u nas rwać koszulę na piersi. Niedawno spotkałem jednego z deputowanych bardziej „antybolszewickiej” niż „państwowotwórczej” kadencji lwowskiej rady obwodowej. Zapytał mnie: „Co robisz?”. Miałem ze sobą egzemplarz raportu, pokazałem go mu i mówię: „Widzisz, zajmuję się kwestią beznadziejną – kulturą, a pan, panie deputowany, buduje posiadłości”. „Tak – powiedział – kultura jest u nas teraz w dołku”. Odpowiadam: „Tak, zaraz się tutaj obejmiemy i zapłaczemy nad kulturą, o którą nikt u nas nie dba. A pan co dla niej robi?”. „Walczę” – odpowiada deputowany”. „Pora wreszcie coś zacząć robić! – mówię do niego. – Ileż można walczyć? Z kim? Z wiatrakami?”. Takie oczekiwanie pozostało w środowisku kulturowym, bo ludzie wywodzący się z niego nie traktują siebie jako subiektów polityki kulturowej, którzy mogą na coś wpływać i coś zaproponować.

Prowadzę wykłady z zarządzania kulturą. Jest taka partyzancka metoda, sprawdzająca się w mało stabilnych warunkach. Należy posiadać solidną bazę, planować działania, robić wypady i wracać do punktu wyjścia. Wiele osób właśnie tak u nas pracuje. Festiwale we Lwowie właśnie tak funkcjonują. Ale, z drugiej strony, istnieje wielka infrastruktura archaiczna (czy tradycyjna) – biblioteki, muzea, kluby, które z niewiadomej przyczyny nazywają u nas domami ludowymi, chociaż kultura ludowa nie ma z nimi nic wspólnego. Działają one bezwładnie, ponieważ nie mają świadomości legitymizacji swojego istnienia w społeczeństwie. Nie ma zmiany pokoleń i długo ciągnie się ta pętla paternalizmu i pasywności. Choć realizuje się dużo inicjatyw. Jest młodzież, która stara się aktywizować i mieć wpływ na obecną sytuację.

Granice niezależności

Jurij Kuczerawyj: W raporcie zaproponowano odmienny pogląd na kulturę ukraińską. Po pierwsze, jest tu rosyjskojęzyczny pisarz Andrij Kurkow. Tak więc kultura ukraińska przemawia także w języku rosyjskim. Po drugie, w raporcie jest miejsce dla młodych autorów. Kultura ukraińska zatem to także ludzie trochę młodszego pokolenia, których nikt nigdy nie zaprasza na żadne rady, posiedzenia czy komisje. Po trzecie, jest tutaj problem Tatarów krymskich, którzy, jak się okazuje, są częścią kultury ukraińskiej. Nikt dotychczas nie poruszał tego problemu na forach, festiwalach literackich i muzycznych. Gdzie więc znajdują się granice kultury ukraińskiej?

Mykoła Riabczuk: Mam osobisty sentyment do Kurkowa. Przeczytałem kiedyś jego opowieść o tym, jak podczas pomarańczowej rewolucji dzwonił do niego ojciec i, wiedząc z prasy, że syn ją popiera, zapytał: „Andrij, jak możesz? Przecież jesteś Rosjaninem!”. Kurkow naprawdę określa siebie jako autora ukraińskiego, który pisze po rosyjsku. Mój stosunek do niego jest oczywiście rygorystyczny, gdyż uważam, że ojczyzną pisarza jest jego język. Więc dla mnie pisarz ukraiński to taki, który pisze w języku ukraińskim. Ale ponieważ raport jest zbiorem poświęconym kulturze jako całości, a nie tylko literaturze czy innemu rodzajowi sztuki, uważam, że mimo wszystko może istnieć rosyjski pisarz, który jest zjawiskiem kultury ukraińskiej – tak samo jak Nikołaj Gogol czy, w pewnym stopniu, Michaił Bułhakow. Mamy tu więc do czynienia ze znacznie szerszym polem semantycznym.

W raporcie nie znalazło się miejsce dla żydowskiego segmentu kultury ukraińskiej, czego bardzo żałuję. Jest to pomyłka czysto techniczna, ponieważ zawiedli nas autorzy, u których zamawialiśmy teksty. Świadomie chciałem, aby kultura ukraińska była przedstawiona jako kultura wielonarodowa. Ale jeszcze raz podkreślam: stawiam granice pomiędzy kulturą i literaturą. Nie mogę stwierdzić, że jestem w stu procentach zadowolony z tego, co nam się udało, jednak fakt, z którego osobiście się cieszę, to jeden szczegół podkreślony przez Pawła Laufra. Istnieje duża różnica pomiędzy tytułem białoruskiego i ukraińskiego raportu. Pierwszy z nich nazywa się „Raport o stanie niezależnej kultury i NGO w Białorusi”. W przypadku Ukrainy to określenie nie występuje, kompilator z góry więc zakłada, że kultura ukraińska jest niezależna, czego nie można powiedzieć o białoruskiej. Działa tam bowiem reżim, który silnie wpływa na działalność organizacji kulturalnych, i istnieje silny podział na kulturę zależną i niezależną.

I jeśli w poprzednich wypowiedziach mocno narzekałem, to teraz może powiem coś bardziej optymistycznego. Na szczęście mamy prawie tak dobrą władzę, jaką kiedyś była władza habsburska, które nie wtrącała się do kultury ukraińskiej, w odróżnieniu od władzy rosyjskiej czy rosyjsko-sowieckiej. Dzięki temu w Galicji mogła rozwinąć się mniej więcej normalna tożsamość narodowa. Habsburgowie nie wspierali oczywiście kultury ukraińskiej, ale nie przeszkadzali w jej rozwoju. I dlatego mieszkańcom Galicji udało się zbudować, zgodnie z zasadą „swój do swego po swoje”, „Proswitę”, wydawnictwa, Towarzystwo Naukowe imienia Szewczenki i wiele instytucji społeczeństwa obywatelskiego, które tworzą współczesny naród – to czego nie udało się zrobić w carskiej Rosji. Kiedy narzekają u nas, że rząd nie pomaga, nie sprzyja i nie pozwala, cały czas podkreślam: „Ale też nie przeszkadza”. To prawda, władzę mamy kiepską, kiepski rząd, jednak jest on prawie tak dobry jak ten habsburski. I to już daje pewną szansę na zrobienie w Kijowie tego, co zrobili u siebie mieszkańcy Galicji ponad sto lat temu.

Paweł Laufer: Termin „kultura niezależna” został wykorzystany w tytule białoruskiego raportu z przyczyn formalnoprawnych, gdyż na Białorusi coś niezależnego za pieniądze z Zachodu można robić tylko nielegalnie. Tamtejsze prawo jasno mówi, że wszelkie otrzymywanie środków w postaci honorariów i nagród z innych krajów jest karane więzieniem i grzywną. Jeden z naszych autorów stał się ofiarą tego zapisu: Aleś Bialacki dostał wyrok do pięciu lat robót publicznych z całkowitą konfiskatą majątku (co prawda nie przez współpracę z Fundację Open Culture). Na szczęście polskie MSZ szybko zareagowało i pomogło rodzinie Alesia.

Na Białorusi przy Kancelarii Prezydenta funkcjonuje Departament ds. Działalności Humanitarnej, którego zadaniem jest kontrola zagranicznych pieniędzy i regulowanie ich podziału. Można de facto przyjmować środki w ramach międzynarodowych projektów Unii Europejskiej, jednak wszystkie muszą przejść właśnie przed to biuro, które określa, na co można wydawać otrzymane pieniądze. Oczywiście wydaje się je na wszystko, co jest wygodne dla Aleksandra Łukaszenki i co nie zagraża jego dobremu samopoczuciu. W ten sposób, w świetle tego idiotycznego przepisu, projekty, które realizujemy z naszymi partnerami z Białorusi, prowadzimy nielegalnie. Te środowiska „partyzanckie” są niezależne od państwa, więc nasz raport można byłoby nazwać „Raportem o stanie kultury nielegalnej i NGO w Białorusi”. W Ukrainie ten problem prawny na szczęście nie istnieje i dlatego też pozwoliliśmy sobie na niepisanie w tytule o takim typie niezależności.

Ożywczy grunt społeczeństwa obywatelskiego

Jurij Kuczerawyj: W raporcie jest świetny rozdział, w którym czytelnicy mogą znaleźć wiele faktów, cyfr oraz analiz. Znajduje się w nim tekst Julii Tyszczenko i Władysławy Bakalczuk: „Organizacje pozarządowe a władza: pomiędzy tożsamością, kulturą i polityką”. Co jest wspólnego w organizacjach pozarządowych oraz kulturze w realiach ukraińskich?

Julia Tyszczenko, Przewodnicząca Rady Ukraińskiego Centrum Badań Politycznych, Kijów: W raporcie udało się połączyć czynniki, które, z reguły, mogą funkcjonować także osobno. To, nieparadoksalnie, polityka kulturowa i organizacje pozarządowe, polityka państwa w stosunku do NGO oraz stosunki pomiędzy samymi NGO. Część organizacji społeczeństwa obywatelskiego naprawdę może tworzyć lub starać się tworzyć środowisko społeczne, które sprzyja urzeczywistnianiu praktyk kulturalnych. Taka działalność stała się gruntem ożywczym, który służy zniwelowaniu negatywnych tendencji, czynników powiązanych z różnymi tożsamościami, pojęć regionalnych oraz czynników etnicznych wewnątrz ukraińskiego narodu politycznego.

Według mnie środowisko NGO jest niezwykle dynamiczne oraz specyficzne. W prawodawstwie ukraińskim, w odróżnieniu od rosyjskiego, azerbejdżańskiego czy białoruskiego, nie istnieje zwrot „agent zagraniczny”, który w dość aktywny sposób jest dziś wprowadzany w przestrzeni postsowieckiej. Obserwując relacje NGO i państwa na Ukrainie, należy stwierdzić, że prezentują się one dość dobrze, wymagają jedynie kosmetycznych poprawek w niektórych miejscach. Prawodawstwo w zakresie działalności organizacji społeczeństwa obywatelskiego uległo u nas liberalizacji, gdyż w tym roku w życie weszła ustawa „O organizacjach obywatelskich”, działają programy rozwoju społeczeństwa obywatelskiego, wspierane przez Prezydenta i rząd. Tak więc państwo sprzyja rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego w różnych sferach.

Nawet raporty USAID[1], które oceniają zdolność instytucjonalną organizacji obywatelskich oraz indeksy procesów demokratycznych, świadczą o tym, że te wskaźniki, paradoksalnie, nie spadają. Są to jednak dwie strony medalu. Dla NGO ukierunkowanych społecznie współpraca z państwem jest dobrą możliwością realizacji swojej misji oraz zaangażowania zasobów, ponieważ wcześniej w planie finansowania istniały dość niejasne i nawet korupcyjne sytuacje oraz schematy. Dziś można stopniowo mówić o pewnych próbach poruszania tej kwestii, tworząc finansowanie NGO bardziej przejrzystym ze strony państwa.

W naszym tekście z Władysławą Bakalczuk starałyśmy się określić fenomen, który istnieje w całej przestrzeni postsowieckiej. Jest nim to, co możemy nazwać społeczeństwem quasi-obywatelskim: instytucje quasi-państwowe, które później przekształciły się organizacje niezależne. To także ciekawa historia, ponieważ niektóre z nich zaczęły żyć własnym życiem i kilka lat temu rozpoczęły walkę o realizację praw swoich członków (na przykład Zjednoczenie Weteranów Wojny w Afganistanie). Inna część organizacji obywatelskich przybierała swego rodzaju stanowisko kompradorskie.

Dość często organizacje obywatelskie odbierane są przez państwo jako tło, za pomocą którego można wspierać oraz legitymizować pewne decyzje polityczne, tak jak kiedyś na zjazdach KC KPZR. Obserwuję pewien regres, zachodzący w radach obywatelskich, których stworzono na Ukrainie ponad sześćset, a więc istniała ogromna dynamika zmian przy administracji, ministerstwach i agencjach. Pewnego razu byłam świadkiem bardzo ciekawego wydarzenia, które kosztowało mnie wiele nerwów i wysiłku. Jest to sytuacja powiązana z radą obywatelską MSZ Ukrainy, w skład którego po zmianie nie wszedł ani Instytut Integracji Euroatlantyckiej, ani Obywatelska Sieć „Opora”, ani Ukraińskie Niezależne Centrum Badań Politycznych. Stała się ona zjednoczeniem wysiłków organizacji, będących partnerami deputowanego Wadima Kolesniczenki (Partia Regionów) oraz pastora cerkwi „Boże Poselstwo” Sandeja Adeladzi.

Oświadczenia będące wynikiem pracy nowej rady wskazują na pewne zabarwienie polityczne i promocję prorosyjskich, być może, sił. Jest to oczywisty fenomen społeczeństwa quasi-obywatelskiego, gdzie z góry przyjęty jest brak możliwości dialogu oraz kompromisów. Zachodzą tam jawne nadużycia oraz manipulacja faktami, jest też jednak miejsce dla krytyki, będącej wynikiem pracy osiemdziesięciu organizacji. Funkcjonowanie rady obywatelskiej przy MSZ jest kwintesencją tendencji, które mogą się pojawiać na Ukrainie w stosunkach organizacji obywatelskich i władzy. Mam jednak nadzieję, że u nas nie będzie tak jak w Rosji, gdzie występuje dwoistość oraz stosowanie etykiet „agentów zagranicznych”.

Tak więc są zjawiska pozytywne, które mogą się przekształcić w negatywne, podobne do tych mających miejsce w Federacji Rosyjskiej. Kiedy organizacje obywatelskie zajmują się problemami osób zakażonych HIV lub niepełnosprawnych, współpraca się rozwija. Ale kiedy tylko NGO zaczynają dokonywać politycznych ocen rządu, korupcji, korupcji politycznej, od razu rodzą się problemy i przykleja im się etykiety. Według mnie liberalizacja ustawy o NGO stanowi dla obecnej władzy istotną funkcję wizerunkową, nawet w kontekście naszych europejskich dążeń integracyjnych, ponieważ w sprawozdaniu można napisać o pewnych sukcesach w trzecim sektorze.

Artysta przed wyzwaniem globalizacji

Jurij Kuczerawyj: Artykuł Bohdana Szymyłowycza jest jednym z najbardziej dramatycznych i prowokacyjnych tekstów. Jego tytuł nosi nazwę: „Sztuka na eksport, czy marginalne formy i gatunki sztuki mają szansę stać się ważnymi w Ukrainie?”. Moje pytanie odnosi się do stanu kultury ukraińskiej, a także wtórności, podrzędności i niezależności produktu artystycznego, który może ona tworzyć.

Bohdan Szumyłowycz, kurator biblioteki multimedialnej Centrum Historii Miejskiej Europy Środkowo-Wschodniej, Lwów: Solidaryzuję się z Mykołą Riabczukiem w tym, że Ukraina znajduje się, mimo wszystko, w dyskursie postkolonialnym. Widzę to wszędzie: moi przyjaciele z dzieciństwa rozmawiają z dziewczynami po rosyjsku, bo one nie wiedzą, jak inaczej można do nich mówić, gdyż oficjalny był dla nich dyskurs rosyjskojęzyczny. W języku ukraińskim można robić coś dla laików, a wszystkie poważne rzeczy robi się, używając rosyjskiego. Ta sytuacja nigdy się nie zmieniła. Po drugie, na Ukrainie żył jeden z największych krytyków Europy, którego pomniki stoją u nas na każdym placu. To Taras Szewczenko. Jego zasadnicza krytyka jest tak samo antykolonialna. Widział on kolonię nie tylko w Petersburgu, ale też w Europie. Z jego ust padły słowa: „Niemiec stwierdzi: jesteście Mongołami, Niemiec stwierdzi: jesteście Słowianami”.

Jest to typowa sytuacja, kiedy jesteśmy kolonią w stosunku do jakiegoś centrum. Czyli wtórność nigdy, niestety, nie odejdzie na zawsze; jest ona także charakterystyczna dla Polski. Istnieje jednak wielka różnica: tam bowiem doszło do ugody pomiędzy władzą PRL-u i środowiskami kulturalnymi w kwestii ich działalności, która była możliwa do pewnego stopnia. Nie było tego ani w Rumunii, ani na Węgrzech, nie mówiąc już o nas. Kiedy Polacy mówią, na przykład, że są marginalizowani przez Zachód, mówią podobnie do Szewczenki. Dopóki Niemiec nie powie, że pewien polski artysta jest dobry, dopóty dobrym się nie stanie. Z polskiego środowiska od dawna dochodzą głosy o dekolonizacji Europy Środkowo-Wschodniej. Musimy się nauczyć mówić o fenomenie swojej kultury we własnym języku, nie powołując się na byle kogo.

W moim tekście jest kilka błędów o charakterze opisowym i ideologicznym. Jeden z nich odnosi się do byłych lwowian, rodziny Kopystiańskich. Są to znani niegdyś artyści, którzy w latach osiemdziesiątych przenieśli się do Moskwy, na aukcji Sotheby’s wystąpili jako artyści rosyjscy, emigrowali później na Zachód. W 1994 roku Igor i Swietłana Kopystiańscy uczestniczyli w Biennale w San Paulo, o którym wspominam w swoim artykule. Ponieważ ciężko jest dokonać weryfikacji ich twórczości, gdyż żyją pomiędzy Nowym Jorkiem i Berlinem oraz rzadko odpowiadają na listy, skorzystałem z tekstów innych ekspertów, głównie Kateryny Stukalowej. Pisze ona, że w 1994 roku Kopystiański prezentował Ukrainę na Biennale w San Paulo. Otrzymałem po tym list od Igora Kopystiańskiego, w którym napisał, że za jego podróż zapłacił w połowie George Soros, a w połowie Niemcy z Berlina. Podróż jego żony także była sfinansowana przez Niemców. Reprezentowała ona Rosję, a on wcale Ukrainy nie reprezentował. Poprosił następnie o usunięcie z tekstu informacji o nim.

Pojawiła się we mnie wtedy pewna frustracja. Jest rosyjskojęzyczny Ukrainiec Andrij Kurkow, który twierdzi, że jest Ukraińcem. I mamy przypadek Galicjanina, który pisze do mnie listy po angielsku i mówi, że nie chce być przedstawiany w tym kontekście: „W ogóle mnie tam nie lubicie, nikt nigdy nie kupił żadnej mojej pracy”. I mówi to osoba wysoko postawiona. Żaden ukraiński artysta nie ma takiej ilości wystaw w największych galeriach na Zachodzie. Kiedy mówiłem, że nie dostrzegają go może nasi kuratorzy, Kopystiański odpowiedział: „W galerii Tate są przedstawiciele Wiktora Pinczuka (właściciela galerii PinczukArtCentre w Kijowie), ale nie zwracają na nas uwagi, a jesteśmy podobno z Ukrainy”. Chociaż małżeństwo ma obywatelstwo amerykańskie – po co cię obrażać?

Postkolonialność jest obecna wszędzie: aby osiągnąć coś na skalę światową, Kopystiańscy musieli wykreślić wszystko, łącznie ze Lwowem, Ukrainą – najpierw wyjechać do Berlina, później do Nowego Jorku, zacząć mówić po angielsku, głodować przez prawie dziesięć lat, aby później stać się częścią tego, co się nazywa international scene of contemporary art. Kuratorzy znają Kopystiańskich jako artystów z Nowego Jorku, którzy korzenie mają w konceptualizmie moskiewskim. Gdy pozostanie się na Ukrainie, jedyną możliwością jest czekanie, aż Niemiec stwierdzi, czy jesteś geniuszem, czy głupkiem. Innej szansy nie ma.

Jeśli artysta wpisuje się w paradygmat czy episteme sztuki zachodniej, to dobrze. Nie wpisuje się – jest wyrzutkiem z prowincji. Ostatni obraz Olega Tistola został kupiony w Nowym Jorku za 60 tysięcy dolarów, jednak stało się tak tylko dlatego, że jego praca wpisała się w paradygmat, który stworzono na Zachodzie. I nie chodzi tu raczej o rynek, a o to, że nie jesteśmy w stanie, jak pisał Szewczenko, zapytać: Jesteśmy Mongołami czy Słowianami? W tym celu korzystamy z usług zachodniego kuratora, który przyjeżdża i mówi nam, kim jesteśmy. Nawet w przypadku raportu Ukraińcy nie są w stanie przygotować sprawozdania o sobie, dokonać pewnego podsumowania. Przyjeżdża Paweł Laufer, nawiązuje kontakt z Mykolą Riabczukiem i mówi: „Zróbmy raport na Wasz temat”. W ten sposób Polacy starają się pozbyć swojej marginalizacji przez to, że chcą analizować dokonania swoich sąsiadów. Ukraińcy mają gdzieś sąsiadów. Patrzą tylko na Moskwę, bo tam jest centrum, gdzie z pozoru są pieniądze. Spoglądamy w kierunku Zachodu jak na centrum kulturowe, bo stamtąd napływają idee. Jednak Ukraińcy nie dekolonizują siebie samych. Dlaczego nie zrobić by przeglądu twórczości artystów serbskich w Kijowie? Dlaczego nie pokazać by Czechów na wielką skalę? Te pytania trafiają w próżnię.

Przygotował Serhij Szebelist

Tłumaczenie Mateusz Zalewski

 


[1]              USAID – United States Agency for International Development, Amerykańska Agencja ds. Rozwoju Międzynarodowego [przypis tłumacza].