Ukraina – podziemie Europy
W pewnym sensie Ukraina nadal jeszcze nie wyszła z podziemia – nie tylko dla świata zewnętrznego, ale również, co istotniejsze, dla samej siebie, proces ten opóźnia się. Są tego istotne przyczyny. Nie sposób tego oczywiście zmienić przez dwadzieścia lat niepodległości. Tym bardziej, jeżeli niepodległość ta jest dosyć umowna.
Jeśli wiesz, że autorem logotypu Lufthansy jest ukraiński grafik Robert Lisowski, który w 1920 roku emigrował na Zachód wraz z rządem Ukraińskiej Republiki Ludowej, pracował w tradycjach kijowskiej awangardy 1910–1920 i umarł w 1982 roku w Genewie, to znaczy, że jesteś Ukraińcem. Inaczej tej wiedzy wytłumaczyć nie można. Ukraińska bytność kulturalna w europejskiej przestrzeni również i dzisiaj, dwadzieścia dwa lata po pojawieniu się kraju na mapie politycznej, jest prawie niedostrzegalna i przez nie‑Ukraińców jest zazwyczaj nierozpoznawalna. Nawet powszechnie znane barszcz i warenyky nie są wyjątkami: większość moich znajomych, urodzonych po zachodniej stronie Odry, aż do przyjazdu do Ukrainy było przekonanych, że barszcz jest potrawą ukraińską, a warenyky polską.
W Museum der bildenden Künste w Leipzig na moje pytanie, gdzie dokładnie w ekspozycji znajduje się praca Ołeksandra Archypenki („Portret żony” z ornamentowanym cokołem, wspaniały przykład ukraińskiej secesji), pracownicy muzeum śpieszyli aby się pochwalić, że mają również dzieła „innych rosyjskich artystów” (!). W Wiedniu z chęcią pokażą ci pomnik Jerzego (Jurija) Kulczyckiego, który po bitwie z Turkami w 1683 roku nauczył Europę pić kawę, ale równocześnie będą go nazywać kupcem ormiańskim (?), bądź polskim szlachcicem (tutaj przynajmniej jest jakaś logika, ponieważ pod Wiedniem Kozacy ukraińscy rzeczywiście bili się pod polską flagą). Trzeba zatem przyjechać aż do Lwowa, do kawiarni o tej samej, „od Kulczyckiego”, historycznej nazwie Pod Błękitną Flaszką, aby usłyszeć zachwycającą historię o tureckiej niewoli Kozaka zaporoskiego Jerzego‑Franciszka (Jurija‑Franca) Kulczyckiego‑Szelestowycza, po której, chyba jako jedyny w Wiedniu, potrafił rozpoznać, że znalezione w tureckim obozie worki z czarnym ziarnem nie są karmą dla wielbłądów.
Tematu folkloru muzycznego można nawet nie poruszać, ponieważ wszystko zostało już dawno rozłożone na czynniki pierwsze: „Jichaw kozak za Dunaj” („Jechał kozak za Dunaj”) Semena Kłymowskiego (XVII wiek) został przez Beethovena lekką ręką zmieniony w „rosyjską Minkę”, „Oj ne chody, Hryciu” („Oj, nie chodź, Hryciu”) Marusi Czuraj (XVII wiek) na amerykańskie „Yes, My Darling Daughter” (wprawdzie Helmut Lotti śpiewa ją jeszcze dzisiaj po ukraińsku jako „Lutshje bulo”, tyle, że na albumie rosyjskim!), no a o tym, że „Summertime” Gershwina to jazzowa wersja ukraińskiej kołysanki w aranżacji Ołeksandra Koszycia wspominają już tylko fachowcy. Ze wszystkich ukraińskich kompozytorów po śmierci poszczęściło się chyba tylko, zabitemu przez bolszewików w tymże 1920 roku, Mykole Leontowyczowi: przynajmniej jego „Szczedryk”, choć pod nazwą „Carol of the Bells” nie stracił swojego ukraińskiego paszportu.
Takiego „ukraińskiego pyłu” w kulturalnym powietrzu Europy unosi się zdecydowanie więcej niż można sobie wyobrazić, tylko w żaden sposób nie kojarzy się on z samą Ukrainą. Zasadniczo jest to los wszystkich narodów, które przez wieki pozbawione były własnego „dachu politycznego”: wiatry historii roznosiły z nich na wszystkie strony wszystko to, co „źle leży” i dla czego zawsze znajdzie się w pogotowiu inny, troskliwy gospodarz. Z geopolitycznego punktu widzenia to właściwie cała Ukraina „źle leży”, – według słów pieśni barokowej „przy bitej drodze” – w korytarzu „Od Waregów do Greków”, na wiecznym skrzyżowaniu różnych wpływów cywilizacyjnych i szlaków handlowych, „lepiąc” je ze sobą i tworząc jedną całość. Przy odrobinie chęci można tutaj znaleźć wszystko, jak na pchlim targu (nie na darmo „jarmark” stał się dzięki Gogolowi metaforą ukraińskiej kultury ludowej!): Scytię Herodota, późnoantyczne osady, bizantyjskie świątynie, średniowieczne miasta, ślady wielu upadłych imperiów i oryginalnie przekształconych stylów, od drewnianych cerkwi kozackiego baroku, po eksperymenty konstruktywistyczne architektury awangardowej lat dwudziestych (wieloaspektowość, którą na próżno starał się zniwelować ZSRR!). Na dziś dzień to olbrzymi „dziki” jarmark przez nikogo niepoliczonych i niechronionych bogactw, dom bez gospodarza, którego mieszkańców, w trakcie całego poprzedniego stulecia, używając metod najbardziej surowej selekcji (wprowadzanych przez Stalina, to znów Hitlera, Gułag, sztuczny głód oraz zawsze i niezmiennie – szkołę kolonialną) oduczano – tak jak najgorszej buntowniczej ideologii politycznej – myślenia, że mogą tutaj czuć się gospodarzami.
Nie sposób tego oczywiście zmienić przez dwadzieścia lat niepodległości. Tym bardziej, jeżeli niepodległość ta jest dosyć umowna – w dyskursie informacyjnym i kulturalnym Ukraina nadal pozostaje dla rynków sąsiadującej Rosji peryferyjnym Klondike i walka ukraińskich muzyków, filmowców, wydawców itd. z dominacją rosyjskich „artystów‑turystów” o własny teren – przestrzeń radiową i telewizyjną, sceny teatralne i półki w księgarniach – to cały wieloletni epos, który potomkowie będą odtwarzali kiedyś dzięki różnym informacjom medialnym, jako kronikę przewlekłej wojny partyzanckiej (w której nawet festiwale artystyczne nazywają się, jeżeli nie Ostatnia Barykada, to nazywane są od nazwisk bohaterów walk narodowowyzwoleńczych – Machnofest, Mazepa‑Fest, choć można by zapytać, jak się do tego mają Machno i Mazepa?). W pewnym sensie Ukraina nadal jeszcze nie wyszła z podziemia – nie tylko dla świata zewnętrznego, ale również, co istotniejsze, dla samej siebie, proces ten opóźnia się. Są tego istotne przyczyny.
Z jednej strony, kolonialne doświadczenie dwóch wieków nauczyło Ukraińców życia z pominięciem państwa. W razie konieczności – kiedy państwo zaczyna przeszkadzać – Ukraińcy potrafią całkowicie „po partyzancku” nieźle się zorganizować, jednak, jak pokazuje doświadczenie, z reguły w przypadku jednorazowych, a nie systemowych odsieczy: przykład pomarańczowej rewolucji jest tutaj wręcz modelowy, jednak ten sam schemat, oczywiście na mniejszą skalę, jest u nas jednym z głównych stymulantów życia społecznego. Na przykład kiedy popularny pisarz wchodzi w konflikt ze skrajnie niepopularnym ministrem oświaty, tracąc przy tym nagrodę państwową za niedawno wydaną powieść historyczną, to w Internecie już tego samego dnia powstaje ogólnonarodowy ruch mający na celu powetowanie pisarzowi jego straty. Potrzebną kwotę (ekwiwalent trzydziestu tysięcy euro) udaje się zebrać w ciągu kilku dni na specjalnie założonym rachunku, a skrytykowana przez ministra powieść staje się bestsellerem roku. Jest to typowy algorytm kultury, która przywykła do istnienia w warunkach chronicznego sprzeciwu. Wszystko co najciekawsze i najbardziej kreatywne w życiu kulturalnym Ukrainy ostatnich dwudziestu lat – sztuka współczesna, nowa literatura, teatr małych form – rozwijało się w warunkach samostworzonej infrastruktury, można by powiedzieć – małego i średniego biznesu, czyli również „po partyzancku”. Natomiast ani ochrona wytworów narodowych, ani dbanie o dziedzictwo narodowe „po partyzancku”, z pominięciem państwa, nie jest jednak możliwe i kiedy państwo tych funkcji nie wypełnia, wcześniej czy później rodzi się pytanie, na ile reprezentuje ono własny kraj.
I właśnie w tym momencie na pierwszy plan wysuwa się nasz główny problem – problem ukraińskiej warstwy rządzącej, przypominającej bardziej zamknięty klub oligarchów, w którym toczącą się wewnętrzną wojnę dwóch biznes‑klanów – donieckiego i dniepropietrowskiego – musi oglądać nie tylko Ukraina, ale również niczemu winny mieszkaniec Europy.
Klasa ta powstała wskutek połączenia się ukraińskiej nomenklatury radzieckiej z przestępczym kapitałem lat dziewięćdziesiątych i naznaczona jest wyraźnie widocznymi „wadami genetycznymi” obu tych elementów. Przez dwadzieścia lat stworzyła ona w Ukrainie swoją subkulturę, na kształt sąsiadującej Rosji – agresywnie konsumpcyjną (pierwsza rzecz, która robi wrażenie na ulicach Kijowa, to olbrzymia ilość drogich samochodów, których nie można zobaczyć w żadnej innej europejskiej stolicy!) z dwoma bardzo potężnymi przemysłami – sportowym i show‑biznesowym, przy czym do ostatniego należy również subkultura politycznych symulakrów: począwszy od talk‑show (ironicznie nazwanych „Swoboda słowa” – „Wolność słowa”), gdzie na trzech największych kanałach mówcy dwóch walczących klanów prowadzą na wizji słowną wolną amerykankę, po inscenizowane mityngi z opłacaną „masówką” (stałe źródło utrzymania dla najbiedniejszych – studentów, rencistów i bezdomnych). Klasa ta odbiera kraj przede wszystkim jako projekt biznesowy, który ma przynosić im dochód i odpowiednio, we wszystkich sferach działalności państwowej, popiera przede wszystkim swoje prywatne interesy. To już nawet nie jest korupcja w klasycznym znaczeniu tego słowa, a po prostu zasadniczy brak wiedzy, wczorajszych chłopców i dziewczynek z radzieckich proletariackich dzielnic, o istnieniu jakichkolwiek innych wartości poza władzą pieniądza (jak wzruszająco wypowiedział się ten sam niepopularny minister oświaty: „naszą ideą narodową jest dobrobyt”, na co otrzymał od ruchu studenckiego szybką odpowiedź „Speak for yourself!”). Do jakiego stopnia ci ludzie (którzy w oczach Zachodu utożsamiani są z Ukrainą – ze względu na brak innych rozpoznawalnych obrazów – nie tylko na poziomie politycznym, ale również kulturalno‑symbolicznym!) są w rzeczywistości „obcymi we własnym kraju”, najlepiej widać po nowej architekturze starych miast. W Odessie zaniedbane fasady starych budynków czernieją obok święcących szkłem i chromem wielopiętrowych centrów biznesowych. We Lwowie nowy budynek banku po chamsku wciska się w restaurowaną starą zabudowę i nawet w historycznym centrum Kijowa tysiącletni Sobór św. Zofii – cudem uratowany przed stalinowskim pogromem architektury miejskiej, perła bizantyjskiej architektury i mazepińskiego baroku – odbija się dzisiaj cały w lustrzanej powierzchni hotelu Hyatt: „łaskawie zapraszamy miłych gości!”.
„Przeżyjemy i to, – uspokajająco powiedział mi niedawno jeden stary nauczyciel, który jeszcze za czasów Breżniewa odsiedział siedem lat w obozach i spędził pięć na zesłaniu, a dzisiaj dożywa na emeryturze, dostając 200 euro na miesiąc. – To wszystko przeminie, a Ukraina jest wieczna”.
Jak kocham swój kraj – nie męczy mnie nieustanne dziwienie się jego niezwyciężonej sile witalnej. Codziennie, przez smog nuworyszowskich bankietów, daje mi on dziesiątki przykładów tej siły – i dziesiątki powodów, aby być z niego dumną: jak, pomimo braku jakichkolwiek warunków może pojawić się takie cudowne przedstawienie? Gdzie wyrośli ci wspaniali młodzi poeci, którzy gromadzą przepełnione pięciusetosobowe sale i ci młodzi aktywiści z ruchów protestacyjnych, którzy przynoszą mi do podpisu kolejną petycję przeciwko bezprawnemu przejęciu zabytkowego budynku, i te natchnione tłumy na koncercie rockowym, i ogólnie wszystko, co gorące, żywe, wypełnione życiem, co pulsuje, głównie poza światłami kamer, uparcie ignorując totalną dysfunkcjonalność państwa ukraińskiego ze wszystkimi jego symulakrami?
Szkoda mi tylko Ołeha Kiraszczuka – mistrza pisanki, którego wzory „piracko” wykorzystał dom „Gucci” w kolekcji 2008–2009: nie było komu bronić jego pracy. I chociaż sam Kiraszczuk szczerze się cieszy, że jego pisanki, chociażby anonimowo, „poszły w świat” (wyszły z „ukraińskiego podziemia”, no tak) to jestem jednak pewna, że cieszyłby się zdecydowanie mniej, gdyby dowiedział się, że tradycyjny ukraiński rozpys nazwano tym razem – nie, już nie rosyjskim, albo polskim – persko-cygańskim(!). Zaprawdę, Ukraina rzeczywiście jest niezgłębiona.
Oksana Zabużko – urodzona w 1960; jedna z czołowych współczesnych pisarek ukraińskich, autorka dziewiętnastu książek różnych gatunków (poezja, proza artystyczna, eseistyka, prace naukowe). Ukończyła wydział filozoficzny Uniwersytetu Kijowskiego im. Tarasa Szewczenki, obroniła pracę doktorską z estetyki, pracuje jako starszy pracownik naukowy Instytutu Filozofii Państwowej Akademii Nauk Ukrainy. Jej książki zostały przetłumaczone na język angielski, bułgarski, włoski, holenderski, niemiecki, perski, polski, rosyjski, rumuński, serbski, turecki, węgierski, czeski oraz szwedzki. Pośród jej licznych nagród znajduje się m.in.: Nagroda Poetycka Global Commitment Foundation (1997), Nagroda Fundacji John D. and Catherine T. MacArthur (2002), Międzynarodowa Nagroda Fundacji Omeliana i Tatiany Antonowiczów (2008), Order Księżnej Olgi (2009) oraz wiele innych nagród państwowych.
tłum. Paweł Jarosz